Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Światło w oknie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 marca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Światło w oknie - ebook

Berlin, 1941 rok. Żydówka Margarete Rosenbaum jest pokojówką u starszego nazistowskiego oficera. Kiedy dom, w którym pracuje, zostaje zbombardowany, tylko ona  uchodzi z życiem. Pod wpływem impulsu podaje się za zmarłą córkę oficera, otrzymuje tymczasowe dokumenty i postanawia wykorzystać tę szansę, by zawalczyć o wolność. O jej prawdziwej tożsamości dowiaduje się tylko jedna osoba – syn byłego pracodawcy, oficer SS, Wilhelm Huber. Z jakiegoś powodu nie demaskuje jednak dawnej służącej, ale składa jej propozycję: musi wyjechać i zamieszkać z nim w Paryżu, udając dalej jego siostrę. Tylko wtedy jej sekret pozostanie bezpieczny.

Margarete nie wierzy w powodzenie tego planu, nie rozumie pobudek mężczyzny i nie chce nawet myśleć, czego może oczekiwać w zamian. Ale kiedy w mieście rozpoczynają się łapanki i coraz trudniej o bezpieczne schronienie, kobieta zdaje sobie sprawę, że może nie dostać od losu kolejnej szansy.

Co się stanie, gdy Margarete zaufa nazistowskiemu oficerowi i odda w jego ręce swoje bezpieczeństwo i życie? Czy pajęcza sieć kłamstw uwolni ją… czy zniewoli? Czy jej historia dowiedzie, że role, które odgrywają ludzie – z własnej woli czy pod przymusem – to brzemię, od którego można się uwolnić?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67604-55-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Marga­rete usły­szała alarm prze­ciw­lot­ni­czy, gdy wła­śnie przy­go­to­wy­wała kola­cję. Wyłą­czyła kuchenkę i ruszyła scho­dami w dół, do piw­nicy. Obok niej prze­ci­snął się jej chle­bo­dawca.

– Cho­lerne angiel­skie bom­bowce! – krzyk­nął i ode­pchnął dziew­czynę. Mar­ga­rete potknęła się i upa­dła, ale męż­czy­zna był tak sku­piony na rato­wa­niu wła­snego życia, że nawet nie zwol­nił kroku. Jego żona, bie­gnąca przed nim, pona­glała krzy­kiem córkę.

Mar­ga­rete udało się ponow­nie sta­nąć na nogi, uchwy­cić się porę­czy, zbiec na pierw­sze pię­tro – i wtedy świat wokół niej eks­plo­do­wał. Coś ude­rzyło ją w głowę. Upa­da­jąc, zasło­niła ją rękoma, by ochro­nić się przed doj­mu­ją­cym bólem.

Ogłu­sza­ją­cym bólem.

Ciem­ność.

Jakiś czas póź­niej odzy­skała przy­tom­ność. Otwo­rzyła cięż­kie powieki, usi­łu­jąc przy­po­mnieć sobie, co się stało. Wszystko było pokryte pyłem, wszę­dzie leżał gruz. Syreny wciąż wyły. Poru­szyła głową i poczuła prze­szy­wa­jący ból. Pod­nio­sła dłoń do skroni, ale natych­miast ją cof­nęła, z prze­ra­że­niem wpa­tru­jąc się w jasno­czer­wone plamy krwi na opusz­kach pal­ców.

Uno­szący się nad rumo­wi­skiem kurz utrud­niał oddy­cha­nie: każde kaszl­nię­cie wywo­ły­wało nową falę pul­su­ją­cego bólu bie­gną­cego od głowy do szyi. _Och, dosta­łam czymś_. Powoli docie­rało do niej, co się wyda­rzyło. Z ulgą uświa­do­miła sobie, że jest w sta­nie poru­szać nogami i rękami. Jedno ramię bolało ją tak potwor­nie, że nie­mal nie mogła ruszać dło­nią, ale wyglą­dało na to, że poza tym nic jej nie jest.

Spo­glą­da­jąc w górę, ostroż­nie zgięła kolana i z pomocą spraw­nej ręki pod­cią­gnęła się do pozy­cji sie­dzą­cej. Pył powoli opa­dał, aż w końcu była w sta­nie dostrzec, gdzie się znaj­duje: naj­wy­raź­niej schody zła­mały się w pół, two­rząc nie­wielką jamę, w któ­rej była teraz uwię­ziona i z któ­rej pró­bo­wała się wyczoł­gać.

Mar­ga­rete przez jakiś czas prze­su­wała sto­pami pię­trzące się wokół frag­menty ścian, by móc się wydo­stać z gru­zo­wi­ska. Choć każdy ruch wywo­ły­wał kolejne przej­mu­jące ukłu­cie bólu, nie pod­da­wała się.

Gdy wydo­stała się wresz­cie z jamy pod scho­dami, roz­cią­ga­jący się wokół obraz cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia zaparł jej dech w pier­siach. Zawa­lił się cały budy­nek; leżące wszę­dzie dachówki wyglą­dały jak roz­rzu­cone oto­czaki. Pano­wała upiorna cisza. Weszła na zawa­loną ścianę i prze­łknęła spa­zma­tycz­nie ślinę, roz­po­zna­jąc w mar­twych cia­łach leżą­cych zale­d­wie trzy metry od wej­ścia do piw­nicy swo­ich pań­stwa: Herr i Frau Huber.

Trzy­ma­jąc się moż­li­wie jak naj­da­lej od zwłok, peł­zła w stronę wyrwy w murze, przez którą chciała wydo­stać się z ruin, gdy nagle jej spoj­rze­nie spo­tkało się z pozba­wio­nymi życia oczami córki Hube­rów. Ta okropna dziew­czyna drę­czyła ją od chwili, gdy Mar­ga­rete zaczęła pra­co­wać dla jej rodzi­ców: rzu­cała naj­gor­sze anty­se­mic­kie obe­lgi i nie­ustan­nie robiła jej na złość. Teraz nie żyła, a jej ciało blo­ko­wało jedyną drogę pro­wa­dzącą na zewnątrz. Mar­ga­rete zatrzy­mała się na chwilę, by zebrać się na odwagę.

Pomimo potwor­no­ści sytu­acji nie mogła powstrzy­mać myśli, że świat bez Anne­gret Huber będzie znacz­nie lep­szym miej­scem. Kiedy już pod­jęła decy­zję, że przej­dzie nad mar­twą dziew­czyną, jej uwagę przy­kuł szloch dziecka. Odwró­ciła się w poszu­ki­wa­niu źró­dła dźwięku. Mały, może sze­ścio­letni chło­piec pła­kał, usi­łu­jąc uwol­nić się spod sterty desek, które przy­gwoź­dziły mu nogę. Znała syna ogrod­nika, widy­wała go w domu wie­lo­krot­nie, ale nie zamie­rzała poma­gać nikomu poza sobą. Zwłasz­cza dziecku nazi­stów.

Była już w poło­wie rumo­wi­ska, na któ­rym leżało ciało Anne­gret, gdy ode­zwało się jej sumie­nia. _Szlag!_ Jesz­cze raz spoj­rzała na szlo­cha­ją­cego malca: na jego twa­rzy malo­wały się prze­ra­że­nie i ból. Wes­tchnęła, ruszyła w jego stronę i zaczęła odrzu­cać na bok drewno unie­ru­cha­mia­jące stopę chłopca. To nie jego wina, był tylko dziec­kiem.

Kiedy chwy­ciła ostatni odła­mek, usły­szała głosy nad­cią­ga­ją­cego oddziału ratun­ko­wego.

– Tutaj! Żyjemy! – zawo­łała naj­gło­śniej, jak mogła.

– Dacie radę wyjść z budynku? – odkrzyk­nął ktoś w odpo­wie­dzi.

– Chyba tak – odpo­wie­działa, przy­ci­ska­jąc uszko­dzone ramię do brzu­cha. Pul­so­wało prze­szy­wa­jąco: żeby pod­nieść ostat­nią deskę, musiała użyć obu rąk. Zamknęła oczy i ode­tchnęła. Dopiero po chwili była w sta­nie wska­zać chłopcu kupę gruzu zwień­czoną cia­łem Anne­gret i zapy­tać: – Dasz radę wspiąć się tam ze mną?

Malec ski­nął głową. Wciąż jesz­cze łkał; łzy wyrzeź­biły ślady na jego pokry­tej kurzem buzi. Mar­ga­rete posłała mu szel­mow­ski uśmiech i ski­nęła głową.

– Świet­nie. To idziemy.

Ostroż­nie prze­szli nad poła­ma­nymi bel­kami, na któ­rych nie­gdyś opie­rał się dach: chło­piec szedł tuż za nią, trzy­ma­jąc się jej spód­nicy. Mar­ga­rete czuła na sobie pusty wzrok Anne­gret. Ciało z nie­na­tu­ral­nie powy­krę­ca­nymi nogami pokry­wała war­stwa pyłu. Sama myśl o tym, że musi przejść nad zwło­kami mar­twej dziew­czyny, spra­wiała, że Mar­ga­rete zbie­rało się na wymioty, ale innej drogi nie było. Zarówno ona, jak i chło­piec mieli przed sobą tylko dwie moż­li­wo­ści, obie prze­ra­ża­jące: wspiąć się na górę i minąć po dro­dze mar­twe ciało, albo ryzy­ko­wać, że staną się dwiema kolej­nymi ofia­rami wojny.

Pod­cią­gnęła malca i popchnęła go przed sobą, każąc mu sku­pić się na wyj­ściu i nie myśleć o niczym innym. Sta­ra­jąc się pójść za swoją wła­sną radą, prze­czoł­gała się nad cia­łem dziew­czyny. W ostat­niej chwili zoba­czyła, że, że coś wystaje z kie­szeni jej żakietu. Kawa­łek papieru.

– Idź naprzód. Ratow­nicy już na cie­bie cze­kają. Dopil­nuj, by zajęli się twoją nogą.

– A ty? – zapy­tał chło­piec, z prze­ra­że­niem spo­glą­da­jąc na Anne­gret. – Czy ona…?

– Spraw­dzę, co z nią, i zaraz do cie­bie dołą­czę. Idź już.

Zacze­kała, aż dziecko ponow­nie ruszy w stronę wyrwy, i się­gnęła po kartkę. To był dowód toż­sa­mo­ści Anne­gret. Wie­dziona cie­ka­wo­ścią prze­czy­tała: „Anne­gret Huber, uro­dzona 28 czerwca 1921 w Ber­li­nie”. Dwa lata młod­sza od Mar­ga­rete. Dłu­gie jasno­brą­zowe włosy i piwne oczy, takie same jak jej wła­sne.

Wci­snęła doku­ment do kie­szeni, po czym prze­szła nad cia­łem. Chło­piec, zamiast iść dalej, zatrzy­mał się i cze­kał na nią.

– Gdzie tamta dziew­czyna? – zapy­tał i spoj­rzał na nią prze­stra­szo­nym wzro­kiem.

– Nie mogłam jej pomóc, już nie żyje. Chodźmy stąd.

Malec na­dal jed­nak nie chciał się ruszyć, inten­syw­nie się jej przy­pa­tru­jąc.

– Dla­czego jesteś dla mnie taka miła? Jesteś Żydówką. – Wska­zał na nią pal­cem. Mar­ga­rete spoj­rzała w dół na żółtą gwiazdę przy­szytą do żakietu. Wciąż czuła pod pal­cami doku­menty Anne­gret, dostrze­gła w tym zbiegu oko­licz­no­ści swoją szansę na prze­ży­cie. Powie ratow­ni­kom, że jest córką swo­ich chle­bo­daw­ców. Jeśli jed­nak ten for­tel ma się udać, musi pozbyć się żół­tej gwiazdy.

Zdjęła z sie­bie okry­cie ze znie­na­wi­dzo­nym zna­kiem i zająk­nąw­szy się, wyja­śniła:

– To… To była tylko taka głu­pia zabawa. To _Juden­stern_ tam­tej mar­twej dziew­czyny. Była naszą słu­żącą.

Wstrzą­śnięta wła­sną śmia­ło­ścią stała w osłu­pie­niu, póki nie poczuła szturch­nię­cia chłopca.

– Lepiej znajdź swoje ubra­nie, bo nikt ci nie uwie­rzy.

Nie­za­leż­nie od tego, czy naprawdę zro­zu­miał, że miała zamiar wszyst­kich okła­mać, pomysł był świetny.

– Masz rację. Pocze­kaj tu chwilkę. Pójdę tylko po mój żakiet i po torebkę.

Wró­ciła do ciała Anne­gret, wycią­gnęła przy­ci­śnięte nim żakiet i torebkę, po czym wło­żyła do kie­szeni dziew­czyny swoje doku­menty i na koniec przy­cze­piła do rękawa jej bluzki żółtą gwiazdę.

_Teraz ona jest Mar­ga­rete Rosen­baum, a ja nazy­wam się Anne­gret Huber. Boże, pro­szę, wybacz mi._ROZDZIAŁ 2

Gru­dzień 1941, Paryż, Fran­cja

Wilhelm Huber z nie­sma­kiem spo­glą­dał na dzwo­niący tele­fon. Była za dwie piąta, a on nie miał naj­mniej­szego zamiaru dać się uwi­kłać w jakieś dodat­kowe zaję­cia, które opóź­ni­łyby jego wyj­ście z pracy. Zwłasz­cza dziś, kiedy w końcu udało mu się zdo­być wej­ściówki na nowe, oble­gane przed­sta­wie­nie w Moulin Rouge. Ponie­waż wszy­scy nie­mieccy żoł­nie­rze, przy­by­wa­jący do Paryża w celach wypo­czyn­ko­wych, zamie­rzali odwie­dzić przy­by­tek ofe­ru­jący kan­kana i śpie­wane ochry­płym gło­sem pio­senki, rezer­wa­cja gra­ni­czyła z cudem.

Igno­ru­jąc tele­fon, poskła­dał w schludną kupkę ostat­nie listy z wiel­kiego stosu kore­spon­den­cji, nad któ­rym pra­co­wał, i z wes­tchnie­niem odchy­lił się na fotelu, mając nadzieję, że natręt da sobie spo­kój. Przez chwilę roz­wa­żał, czy nie pod­nieść słu­chawki, ale ura­to­wało go bicie kościel­nych dzwo­nów. Piąta po połu­dniu. Godziny urzę­do­wa­nia wła­śnie się skoń­czyły – kto­kol­wiek dzwo­nił, będzie musiał pocze­kać do rana.

Wstał, by umie­ścić listy w spe­cjal­nej sza­fie na doku­menty. Zamknął ją, wło­żył klucz do szu­flady biurka, po czym je rów­nież zamknął: ten klucz z kolei wsu­nął do kie­szeni spodni. Zanim wyszedł, omiótł ponure biuro ostat­nim spoj­rze­niem, upew­nia­jąc się, że zosta­wia wszystko w nie­na­gan­nym porządku, po czym sprę­ży­stym kro­kiem ruszył ku drzwiom.

– Miłego week­endu – rzu­cił do mło­dej Fran­cuzki pra­cu­ją­cej w recep­cji, po czym bez więk­szego entu­zja­zmu zasa­lu­to­wał wiszą­cemu w holu por­tre­towi Hitlera.

Na ulicy peł­nej rowe­rów i prze­chod­niów wcią­gnął w płuca spe­cy­ficzny zapach mia­sta. Byli tacy, któ­rzy narze­ka­liby na ten przy­dział, woląc kolek­cjo­no­wać medale i awanse na jakiejś pla­cówce bojo­wej, ale dla niego Paryż był speł­nie­niem marzeń. Gdy mniej wię­cej rok temu wysiadł tutaj z pociągu, od razu zako­chał się w fran­cu­skiej sto­licy, peł­nej wina, dobrego jedze­nia i pięk­nych kobiet.

Paryż nie­wąt­pli­wie miał wiele do zaofe­ro­wa­nia, jed­nak jego naj­więk­szym atu­tem był fakt, że Wil­helm mógł w końcu uwol­nić się spod suro­wej kura­teli ambit­nego ojca. Nie wspo­mi­na­jąc już o matce, któ­rej naj­waż­niej­szym życio­wym celem było wyswa­ta­nie syna: nie­ustan­nie musiał pozna­wać kolejne przed­sta­wi­cielki nie­koń­czą­cego się koro­wodu odpo­wied­nich, lecz nud­nych kobiet. Znacz­nie cie­kaw­sza była zabawa w koguta w kur­niku peł­nym cudow­nych fran­cu­skich dziew­cząt, z któ­rych wiele goto­wych było zado­wo­lić swo­ich nowych panów w każdy moż­liwy spo­sób.

Roz­pustne nocne życie odpo­wia­dało mu znacz­nie bar­dziej niż nudna posada w kan­ce­la­rii kwa­tery głów­nej SS. Gdyby to od niego zale­żało, cał­ko­wi­cie dałby sobie spo­kój z woj­skiem i żyłby – jak chciało nie­miec­kie przy­sło­wie – jak „Bóg we Fran­cji”. Nie­stety nie dało się mieć jed­nego bez dru­giego.

Prze­mie­rza­jąc spa­ce­ro­wym kro­kiem krótki dystans dzie­lący kan­ce­la­rię od znaj­du­ją­cego się w cen­trum Paryża miesz­ka­nia, roz­my­ślał nad jedyną rze­czą, któ­rej w jego życiu daleko było do ide­ału: swoją sytu­acją finan­sową. Komuś takiemu jak on tęt­niące życiem mia­sto miało do zaofe­ro­wa­nia wszystko, o czym tylko mógł marzyć, ale zbytki te wią­zały się z wydat­kami, na które z pen­sją SS-Oberscharführera nie mógł sobie pozwo­lić. Będzie musiał poroz­ma­wiać z ojcem o kolej­nym dodat­ko­wym wspar­ciu na bie­żące potrzeby – choć papa gar­dził eks­tra­wa­ganc­kim sty­lem życia Wil­helma, przy­śle mu pie­nią­dze. Zawsze przy­sy­łał.

Wil­helm przy­wi­tał się z dozor­czy­nią, madame Bade­aux, która całymi dniami cza­iła się w swoim kan­torku, by w odpo­wied­nim momen­cie wysko­czyć i zasy­pać najem­ców nie­przy­zwo­itą liczbą wścib­skich pytań. Przy­naj­mniej jed­nak – w odróż­nie­niu od swo­jej odpo­wied­niczki z kamie­nicy, w któ­rej poprzed­nio miesz­kał – nie była nie­miła i wrogo nasta­wiona. Zre­wan­żo­wał się jej krótką poga­wędką, po czym prze­pro­sił i prze­ska­ku­jąc po trzy stop­nie naraz, ruszył do swo­jej gar­so­niery na trze­cim pię­trze. Mógł poje­chać windą, ale zwy­kle tego nie robił: chciał utrzy­mać dobrą formę.

Stiu­kowe deko­ra­cje, prze­pięk­nie rzeź­bione balu­strady i kolo­rowe malo­wi­dła ścienne cha­rak­te­ry­styczne dla archi­tek­tury _art nouveau_ – jak tutejsi lubili nazy­wać _Jugend­stil_ – z pew­no­ścią pamię­tały lep­sze czasy.

Tocząca się wojna i zuchwały opór sta­wiany nie­miec­kim rzą­dom spra­wiły jed­nak, że Fran­cuzi zanie­dbali swoje kul­tu­rowe dzie­dzic­two. Że też nie byli w sta­nie zro­zu­mieć, o ile lep­sze sta­łoby się ich życie, gdyby zamiast wal­czyć z nową wła­dzą, zgo­dzili się z nią współ­pra­co­wać.

Otwo­rzył drzwi miesz­ka­nia i prze­szedł do jedy­nej sypialni: za drzwiami cze­kał już na niego świeżo wypra­so­wany mun­dur galowy. Przy­naj­mniej kobie­cie z pralni nie mógł nic zarzu­cić. Miał szczę­ście, że na nią tra­fił: nie­ska­zi­telny wygląd był sprawą naj­wyż­szej wagi. Wła­śnie zapi­nał kurtkę mun­duru, gdy usły­szał dźwięk tele­fonu docho­dzący z dru­giego pokoju. Prze­szedł do salonu i pod­niósł słu­chawkę.

– Wil­helm Huber – powie­dział, prze­glą­da­jąc się w lustrze w zło­co­nej, drew­nia­nej ramie rzeź­bio­nej w hor­ten­sje i lilie, wiszą­cym nad sto­li­kiem pod tele­fon. Był dobre pięć cen­ty­me­trów wyż­szy niż reszta rodziny, a jego blond włosy, zie­lon­ka­wo­brą­zowe oczy i ostry nos dzia­łały na kobiety jak magnes: zazwy­czaj tra­ciły dla niego głowę. Nawet nie­wiel­kie czer­wone zna­mię pod lewym okiem niczego mu nie ujmo­wało – dzięki niemu zyski­wał nawet nieco odro­binę tajem­ni­czego, ponu­rego powabu. Mun­dur nato­miast nada­wał mu auto­ry­ta­tywny sznyt; wszystko to razem spra­wiało, że płeć prze­ciwna nie mogła mu się oprzeć.

Z całą pew­no­ścią to nie brak poten­cjal­nych kan­dy­da­tek na żonę był przy­czyną jego trwa­nia w kawa­ler­skim sta­nie, co zresztą sta­no­wiło kolejny z powo­dów, dla któ­rych nie widy­wał się z rodziną. Wszy­scy jej człon­ko­wie naj­wy­raź­niej żyli w prze­ko­na­niu, że dwa­dzie­ścia cztery lata to sta­now­czo naj­wyż­szy czas, by oże­nić się i zacząć pło­dzić dzieci dla Führera. Prze­ciwko samemu pło­dze­niu nic nie mam, pomy­ślał z uśmie­chem. Dziś w nocy, po przed­sta­wie­niu w Moulin Rouge, miał zamiar „ciężko pra­co­wać” ku chwale ojczy­zny.

– Wil­helm, dzięki Bogu, że zdo­ła­łam cię zła­pać.

Natych­miast roz­po­znał nieco wzbu­rzony kobiecy głos. Jęk­nął w duchu i spoj­rzał na zega­rek. Musi jej prze­rwać od razu albo spóźni się na przed­sta­wie­nie. Jego bra­towa Erika miała iry­tu­jący zwy­czaj prze­ka­zy­wa­nia nawet naj­prost­szej infor­ma­cji w for­mie dłu­giej opo­wie­ści o wszyst­kim i o niczym.

– Eriko, wła­śnie wycho­dzę na spo­tka­nie z sze­fem. – Miał nadzieję, że to wystar­czy, by dać jej do zro­zu­mie­nia, że ma się stresz­czać. Zamiast kpią­cej ripo­sty, jakiej się spo­dzie­wał, usły­szał:

– Dzwo­ni­łam do cie­bie do biura, ale naj­wy­raź­niej już wysze­dłeś. – Czyli to ona była tym namol­nym roz­mówcą. To wzbu­dziło jego cie­ka­wość.

– Przez więk­szość dnia byłem na zebra­niu.

– Zda­rzył się wypa­dek.

– Jaki wypa­dek? – Fakt, że dzwo­niła ona, a nie Reiner, natych­miast kazał mu zało­żyć, że jego prze­wyż­sza­ją­cemu wszel­kie ocze­ki­wa­nia star­szemu bratu, ulu­bio­nemu synowi ich ojca, jego śla­dem robią­cemu spek­ta­ku­larną karierę w sze­re­gach SS, musiało coś się stać.

– Zeszłej nocy Ber­lin został zbom­bar­do­wany… – Połą­cze­nie prze­rwały trza­ski; Wil­helm z tru­dem zacho­wy­wał spo­kój.

– Eriko, czy mogła­byś przejść do sedna, pro­szę?

– Mogła­bym, gdy­byś prze­stał mi prze­ry­wać – odparła, obu­rzona.

– Wybacz. – Zaci­snął zęby, wie­dząc z doświad­cze­nia, że wcho­dze­nie bra­to­wej w słowo skut­ko­wało jedy­nie tym, że tra­ciła wątek i trud­niej było jej powie­dzieć to, co miała do powie­dze­nia, prze­dłu­ża­jąc i tak długą kon­wer­sa­cję. – Mówi­łaś, że zeszłej nocy zbom­bar­do­wano Ber­lin. – Wywró­cił oczami do wła­snego odbi­cia w lustrze. Miał nadzieję, że Erika zdoła prze­ka­zać mu wia­do­mość – jaka­kol­wiek by nie była – jesz­cze zanim zjawi Flo­rence, jego fran­cu­ska kochanka, z którą miał pójść do Moulin Rouge.

– Tak. – Erika zamil­kła, a on wyobra­ził sobie szczu­płą bru­netkę z wło­sami sple­cio­nymi w zwie­sza­jące się za uszami war­ko­cze, z którą oże­nił się jego brat, zdej­mu­jącą wyima­gi­no­wany pyłek z nija­kiej, się­ga­ją­cej do kostek spód­nicy. Nie miał bla­dego poję­cia, co Reiner widział w tej kobie­cie, choć cza­sem pozory mylą – może w łóżku była tygry­sicą. Musiał siłą powstrzy­mać wybuch gło­śnego śmie­chu, jaki wywo­łała w nim wizja nud­nej Eriki w eks­ta­zie dosia­da­ją­cej jego brata. To z kolei przy­wio­dło mu na myśl plany, jakie miał wobec sie­bie i Flo­rence na zakoń­cze­nie tego wie­czoru.

– Słu­chaj, nie wiem, jak to powie­dzieć… Bom­bar­do­wa­nie… Wiesz, że ci wstrętni Anglicy bom­bar­dują głów­nie dziel­nice miesz­kalne, choć nasza Luft­waffe ogra­ni­cza się wyłącz­nie do ata­ko­wa­nia w Lon­dy­nie celów woj­sko­wych? Co to w ogóle za ludzie? Naj­pierw odrzu­cają bez zasta­no­wie­nia łaskawą pro­po­zy­cję Hitlera i nie chcą się do nas przy­łą­czyć, a teraz…

Kolejne spoj­rze­nie na zega­rek spra­wiło, że cał­kiem stra­cił cier­pli­wość.

– Eriko. Pro­szę cię, przejdź do meri­tum. Nie mogę kazać sze­fowi cze­kać.

– A odkąd to jesteś tak chętny do pracy po godzi­nach?

Jej słowa go dotknęły, zwłasz­cza dla­tego, że powie­działa prawdę. Przy swoim kom­plet­nym braku ambi­cji i zapału tylko sta­no­wi­sku i wpły­wom ojca zawdzię­czał przy­ję­cie do SS. W odróż­nie­niu od Reinera, pod­ręcz­ni­ko­wego przy­kładu gor­li­wego, posłusz­nego i peł­nego werwy eses­mana, nie­dawno dzięki swoim przy­mio­tom awan­so­wa­nego zresztą na SS-Obersturmführera (co było odpo­wied­ni­kiem młod­szego ofi­cera Wehr­machtu), Wil­helm wciąż mógł się pochwa­lić tylko stop­niem sier­żanta szta­bo­wego.

– Zawsze chęt­nie służę kra­jowi. Masz mi do prze­ka­za­nia coś waż­nego?

– Cóż, naj­wy­raź­niej nie da się tego powie­dzieć ina­czej. Twoi rodzice nie żyją. – wypa­liła.

Pod­niósł głowę, krzy­wiąc się do lustra. Co za głu­pia kobieta: naprawdę myśli, że zdoła go prze­stra­szyć?

– Słu­chaj, Eriko, to nie naj­lep­szy moment na maka­bryczne żarty.

– To prawda.

– Co jest prawdą?

– Twoi rodzice nie żyją. Anglicy…

Zaci­snął dłoń na słu­chawce i oparł się o ścianę. Nagle poczuł, że ugi­nają się pod nim nogi.

– Nie.

– Tak.

– To nie­moż­liwe.

– A jed­nak.

– Ale jak?

– Pró­bo­wa­łam ci powie­dzieć, ale prze­ry­wa­łeś mi tyle razy…

Erika mono­ton­nym gło­sem opo­wie­działa mu o bom­bar­do­wa­niu, o tym, jak zawa­lił się ich dom, o ludziach pró­bu­ją­cych wydo­stać się na zewnątrz i o ratow­ni­kach prze­cze­su­ją­cych gruzy w poszu­ki­wa­niu ran­nych i ofiar. Wil­helm nie słu­chał jej papla­nia – na wła­sne oczy widział wystar­cza­jąco dużo bom­bar­do­wań, by jasno zda­wać sobie sprawę, jak to mogło wyglą­dać. Gdy drżące nogi nie były już dłu­żej w sta­nie go utrzy­mać, powoli osu­nął się na pod­łogę, kur­czowo trzy­ma­jąc się słu­chawki tele­fonu jak liny ratun­ko­wej.

Ow­szem, w wielu kwe­stiach nie zga­dzał się ze swo­imi rodzi­cami i dzię­ko­wał Bogu za każdy dzień w Paryżu, daleko poza ich zasię­giem, ale to nie zna­czy, że chciał, by umarli. Koniec koń­ców byli jego rodzi­cami, na litość boską!

– Jak śmieli! – krzyk­nął do tele­fonu, nie­pewny, kogo bar­dziej winić za ich śmierć: angiel­skich lot­ni­ków, Hitlera, który zaczął całą tę wojnę, czy samych rodzi­ców, zbyt bez­tro­skich, by opu­ścić sto­licę i prze­nieść się do względ­nie bez­piecz­nej wiej­skiej posia­dło­ści w Plau am See, mniej wię­cej dwie godziny drogi na pół­noc od mia­sta.

– …jestem pewna, że nasz Führer pomści śmierć waszego ojca i pokaże tym okrop­nym Angli­kom.

– Czyżby? – Fala nie­ocze­ki­wa­nego żalu pomie­sza­nego ze zło­ścią nie pozwa­lała Wil­hel­mowi zebrać myśli.

– Biedny Reiner, jest zdru­zgo­tany. Zaczął już przej­mo­wać obo­wiązki ojca – dodała Erika.

– Nie wąt­pię, że dobrze pil­nuje jego stołka. – Reiner nie prze­pu­ściłby takiej oka­zji, by zna­leźć się na czele wyścigu o awanse, które nie­uchron­nie się teraz posy­pią.

– Jak możesz tak mówić? On robi to wszystko dla dobra rodziny. Rów­nież dla cie­bie.

Nie miał ochoty kłó­cić się z bra­tową; potworne wie­ści cał­ko­wi­cie wyssały z niego siły. Zamilkł, pró­bu­jąc przy­swoić sobie to, co się stało, kiedy przy­szła mu do głowy nie­po­ko­jąca myśl.

– Co z Anne­gret? – Jego dwu­dzie­sto­let­nia sio­stra, roz­piesz­czona przez ojca do gra­nic moż­li­wo­ści, wciąż miesz­kała z rodzi­cami.

– Jestem pewna, że nic jej nie jest. – Głos Eriki brzmiał sta­now­czo zbyt bez­tro­sko.

– Jesteś pewna? Co masz na myśli?

– Nie zna­le­ziono jej ciała, a ponie­waż nalot miał miej­sce wczo­raj tuż przed kola­cją, pew­nie wyszła już z domu. Wiesz, jaka ona jest. – Nuta potę­pie­nia w gło­sie Eriki zabrzmiała gło­śno i wyraź­nie. Anne­gret kochała życie. Była czę­stą bywal­czy­nią noc­nych klu­bów, gdzie – mimo usil­nych sta­rań rodzi­cielki, by zro­bić z niej porządną nie­miecką żonę i matkę – odda­wała się roz­ryw­kom zupeł­nie nie­przy­sta­ją­cym mło­dym damom, przy czym naj­bar­dziej nie­winną z nich było pale­nie. Ponie­waż jed­nak ojciec ni­gdy nie był w sta­nie odmó­wić niczego swo­jej córeczce, robiła, na co miała ochotę. – Do czasu two­jego przy­jazdu na pewno się pojawi.

– Do czasu czego? – Wil­helm z tru­dem nadą­żał.

– Two­jego przy­jazdu do Ber­lina oczy­wi­ście. Reichsführer Him­m­ler chce uho­no­ro­wać poświę­ce­nie waszego ojca na rzecz naszej Wiel­kiej Ojczy­zny pań­stwo­wym pogrze­bem.

– Nie mogę sobie ot tak po pro­stu wyje­chać. Mam robotę.

Erika wes­tchnęła roz­dzie­ra­jąco.

– Wła­śnie dla­tego do cie­bie dzwo­nię: chcę dać ci wystar­cza­jąco dużo czasu, byś zdo­łał zor­ga­ni­zo­wać podróż. Uro­czy­stość odbę­dzie się równo za tydzień. Twoja nie­obec­ność nie będzie dobrze widziana.

Od dawna cie­szył się na myśl o spę­dze­niu okresu świą­tecz­nego w Paryżu: o jedze­niu, piciu i nurza­niu się w sza­lo­nym noc­nym życiu fran­cu­skiej sto­licy z jedną lub kil­koma pięk­nymi kobie­tami uwie­szo­nymi u jego ramie­nia. Przy­ję­cia urzą­dzane przez ofi­ce­rów SS i Wehr­machtu były owiane legendą, ale kto miałby na nie ochotę po śmierci obojga rodzi­ców? Rów­nie dobrze mógł wró­cić do Ber­lina i spo­tkać się ze sta­rymi zna­jo­mymi.

– Wszyst­kim się zajmę. – Roz­łą­czył się i zapa­trzył tępo w ścianę. Jak szybko życie potrafi się zmie­nić. W mgnie­niu oka został sie­rotą, choć… naszła go pewna pocie­sza­jąca myśl. Odzie­dzi­cze­nie czę­ści ogrom­nego majątku ojca raz na zawsze uwol­ni­łoby go od pro­ble­mów finan­so­wych. Przy­naj­mniej jedna dobra rzecz wynik­nie z tej tra­ge­dii. Zato­piony we wspo­mnie­niach wzdry­gnął się na dźwięk dzwonka do drzwi.

Wes­tchnął, wstał i otwo­rzył. W jakich­kol­wiek innych oko­licz­no­ściach widok jędr­nego biu­stu Flo­rence, nie­przy­zwo­icie pod­kre­ślo­nego jesz­cze głę­bo­kim dekol­tem wie­czo­ro­wej sukni, roz­pa­liłby jego lędź­wie, tego wie­czoru jed­nak posłał jej tylko zmę­czony uśmiech i powie­dział:

– Nie możemy iść.

W jej pięk­nych orze­cho­wych oczach bły­snęło roz­cza­ro­wa­nie. Wzru­szył ramio­nami i odwró­cił się, ocze­ku­jąc, że kobieta wyj­dzie, po chwili zmie­nił jed­nak zda­nie i pod­su­nął dziew­czy­nie dwie wyjęte z kie­szeni na piersi wej­ściówki do Moulin Rouge.

– Zabierz jakąś przy­ja­ciółkę.

Szybko się­gnęła po bilety, w ramach podzię­ko­wa­nia przy­lgnęła do niego swo­imi krą­gło­ściami i znik­nęła rów­nie szybko, jak się poja­wiła. W sercu poczuł jesz­cze więk­sze znu­że­nie. Choć ni­gdy nie uda­wał, że ją kocha, nie miałby nic prze­ciwko towa­rzy­stwu jakiejś współ­czu­ją­cej duszy.ROZDZIAŁ 3

Lipsk, Niemcy

Marga­rete Rosen­baum ner­wowo zer­kała na weł­nianą mary­narkę, którą miała na sobie. Była to naj­wspa­nial­sza rzecz, jaką kie­dy­kol­wiek posia­dała, choć ści­śle rzecz bio­rąc, wcale nie nale­żała do niej. Jej pra­wo­witą wła­ści­cielką była mar­twa dziew­czyna, za którą się poda­wała.

_Anne­gret nie byłaby teraz zde­ner­wo­wana_, powie­działa sobie. Trzy­ma­jąc głowę wysoko i obrzu­ca­jąc oto­cze­nie wynio­słym spoj­rze­niem, które tak czę­sto widy­wała u mło­dej Niemki, prze­ci­snęła się przez drzwi biblio­teki i zamarła, wstrzy­mu­jąc oddech.

O ile Biblio­theca Alber­tina, jak na cześć króla Alberta I Wet­tyna zwano gmach Książ­nicy Uni­wer­sy­tec­kiej w Lip­sku, już z zewnątrz robiła wra­że­nie, maje­sta­tyczny hol wej­ściowy wprost zapie­rał dech w pier­siach. Pod­łoga wyło­żona par­kie­tem z ciem­nego drewna pięk­nie kon­tra­sto­wała z kre­mo­wymi ścia­nami i bia­łymi kolum­nami. Cią­gnące się po obu stro­nach oszklone drzwi pro­wa­dziły do odręb­nych pomiesz­czeń, pod­czas gdy umiesz­czone pośrodku impo­nu­jące schody wio­dły na oto­czone otwartą gale­rią pię­tro.

Mar­ga­rete ni­gdy wcze­śniej nie widziała tak wspa­nia­łej archi­tek­tury: mgli­ście przy­wo­dziła jej ona na myśl wize­runki grec­kich świą­tyń. To nie­sa­mo­wite, że w hitle­row­skich Niem­czech wciąż stały budynki pro­mie­niu­jące tak nie­win­nym pięk­nem. Przy­po­mniaw­szy sobie, po co tu przy­szła, ruszyła pro­sto do biura znaj­du­ją­cego się za pierw­szymi drzwiami po lewej.

– W czym mogę ci pomóc? – zapy­tała star­sza kobieta o siwie­ją­cych wło­sach, zebra­nych w koczek nad kar­kiem.

– Jestem Anne­gret Huber. Mam tu pra­co­wać.

Zarówno ona, jak i Heidi dobrze wie­działy, że podej­mują wiel­kie ryzyko, ale skoro i tak musiały ofi­cjal­nie zare­je­stro­wać Anne­gret, by móc pobie­rać na nią kartki na żyw­ność, Mar­ga­rete pomy­ślała, że rów­nie dobrze może się udać do urzędu pracy i popro­sić o jakieś zatrud­nie­nie. Ponie­waż ni­gdy nie uczyła się niczego poza obo­wiąz­kami słu­żą­cej, nie miała zbyt wiel­kiego wyboru, ale życz­liwa urzęd­niczka zapro­po­no­wała jej posadę asy­stentki biblio­te­karki.

– Och, wspa­niale. To ty jesteś tą dziew­czyną, którą mieli nam przy­słać z urzędu. Nie uwie­rzysz, jak bar­dzo potrzeba nam kogoś do pomocy.

Mar­ga­rete była przy­zwy­cza­jona do cięż­kiej pracy: przez dwa lata haro­wała jak nie­wol­nica w domu Hube­rów. Bez­wied­nie pod­nio­sła rękę, by przy­sło­nić żółtą gwiazdę na piersi, po czym przy­po­mniała sobie, że już nie jest Żydówką. Przy­naj­mniej nie z zewnątrz. Teraz była Anne­gret Huber, nazi­stow­ską dziew­czyną, która w życiu nie prze­pra­co­wała nawet minuty.

Będzie musiała jakoś zna­leźć rów­no­wagę mię­dzy wia­ry­god­nym odgry­wa­niem roli roz­piesz­czo­nej Anne­gret i koniecz­no­ścią utrzy­ma­nia zatrud­nie­nia w biblio­tece: ciotka Heidi – która pozwa­la­jąc Mar­ga­rete zamiesz­kać ze sobą, ryzy­ko­wała wła­snym życiem – nie była w sta­nie utrzy­mać ich obu ze skrom­nej pen­sji eks­pe­dientki w skle­pie spo­żyw­czym. Mar­ga­rete miała nadzieję, że mia­sto daleko od Ber­lina, w któ­rym nikt nie znał Anne­gret – ani jej samej – pomoże jej zre­ali­zo­wać plan.

– Ni­gdy wcze­śniej nie pra­co­wa­łam w biblio­tece – powie­działa.

– Szyb­ciutko cię wpro­wa­dzimy. Przy oka­zji: nazy­wam się Merz. – Kobieta wycią­gnęła dłoń. Mar­ga­rete potrze­bo­wała kilku sekund, by zorien­to­wać się, o co cho­dzi. Jako Żydówce nie wolno jej było poda­wać ręki Aryj­czy­kom.

– Bar­dzo dzię­kuję. Zro­bię, co w mojej mocy – powie­działa, odwza­jem­nia­jąc uścisk dłoni. Dziw­nie było czuć się doce­nio­nym. Zwy­kle naj­lep­sze, na co mogła liczyć, to obo­jęt­ność, znacz­nie czę­ściej jed­nak spo­ty­kały ją szy­der­stwa i obe­lgi. Prze­chod­nie obrzu­cali ją nie­na­wist­nymi spoj­rze­niami, wyzwi­skami, a cza­sem nawet zie­mią czy kamie­niami. Przy­gry­zła wargę, przy­wo­łu­jąc się do porządku. Gdyby kto­kol­wiek zaczął podej­rze­wać, jaka jest jej praw­dziwa toż­sa­mość, zosta­łaby aresz­to­wana i zesłana do któ­re­goś z miejsc peł­nych nie­wy­sło­wio­nych okru­cieństw.

Frau Merz posta­wiła na ladzie tabliczkę z napi­sem „Wra­cam za 5 minut” i popro­wa­dziła Mar­ga­rete przez olśnie­wa­jący hol do jed­nej z czy­telni, ozdo­bio­nej por­tre­tami posęp­nie wyglą­da­ją­cych star­ców, przy­pusz­czal­nie uczo­nych wykła­da­ją­cych w lip­skiej wszech­nicy od czasu jej zało­że­nia w 1409 roku. Kil­ku­dzie­się­ciu stu­den­tów pochy­lało się w niej nad sto­łami, na któ­rych pię­trzyły się sterty ksią­żek.

Nie miała czasu napa­wać się tym wido­kiem: Frau Merz szyb­kim kro­kiem prze­szła przez pomiesz­cze­nie w stronę kolej­nych drzwi z napi­sem „Tylko dla pra­cow­ni­ków”.

Otwo­rzyła je i zeszły do piw­nicy znaj­du­ją­cej się pod czy­tel­nią. Pomiesz­cze­nia praw­do­po­dob­nie były zbli­żo­nej wiel­ko­ści, ale o ile jed­nak tamtą wielką, otwartą prze­strzeń wypeł­niały jedy­nie biurka dla stu­den­tów, ta zasta­wiona była set­kami rega­łów, z któ­rych wręcz wysy­py­wały się książki. Stosy wolu­mi­nów leżały także na pod­ło­dze: zosta­wało aku­rat tyle miej­sca, by mogła się mię­dzy nimi prze­śli­zgnąć szczu­pła osoba.

– Podoba ci się nasz maga­zyn? – W oczach Frau Merz widać było miłość do ksią­żek i dumę raso­wej biblio­te­karki.

– Jest… osza­ła­mia­jący. – Prawdę mówiąc, Mar­ga­rete ni­gdy nie widziała tylu tomów w jed­nym miej­scu. Pamię­tała, jak jako mała dziew­czynka, led­wie zaczy­na­jąca czy­tać, po raz pierw­szy poszła z mamą do biblio­teki. Póź­niej, już będąc uczen­nicą liceum, czę­sto spę­dzała w niej całe popo­łu­dnia, chło­nąc cudowną moż­li­wość prze­by­wa­nia wśród tak wielu ksią­żek. Ale to było wiele lat temu, jesz­cze zanim nazi­ści zabro­nili Żydom korzy­sta­nia z biblio­tek publicz­nych. Machi­nal­nie pod­nio­sła dłoń, by raz jesz­cze dotknąć znie­na­wi­dzo­nej żół­tej gwiazdy, po czym znowu zdała sobie sprawę, że nie ma jej na piersi. Tamta toż­sa­mość leżała pogrze­bana pod gru­zami zbom­bar­do­wa­nej kamie­nicy w Ber­li­nie.

– Wła­śnie otrzy­ma­li­śmy cię­ża­rówkę ksią­żek po dwóch Żydach. – Głos Frau Merz nie zdra­dzał żad­nych emo­cji. – Twoim pierw­szym zada­niem będzie wpro­wa­dze­nie ich do naszych kata­lo­gów i podzie­le­nie na trzy grupy: war­to­ściowe popu­larne pozy­cje, które póź­niej znajdą się na pół­kach, książki z zaka­za­nej listy, które musisz odło­żyć na bok do znisz­cze­nia, oraz wywro­tową i demo­ra­li­zu­jącą lite­ra­turę, która ska­ta­lo­go­wana trafi do zamknię­tego księ­go­zbioru udo­stęp­nia­nego do prze­glą­da­nia w celach nauko­wych tylko poli­tycz­nie wia­ry­god­nym oso­bom.

Mar­ga­rete przy­glą­dała się jej sze­roko otwar­tymi oczyma. Ni­gdy nie przy­pusz­czała, że nazi­stow­ska pogarda dla lite­ra­tury, która nie pod­po­rząd­ko­wy­wała się obo­wią­zu­ją­cej ide­olo­gii, dosię­gnie także biblio­tek nauko­wych takich jak ta i że dopro­wa­dzi do fak­tycz­nego nisz­cze­nia ksią­żek. Nie­mal współ­czuła tym nie­szczę­snym tomom, które wkrótce miały skoń­czyć na sto­sie: widziała, jak sza­le­jący pło­mień trawi je strona po stro­nie, jak nie­od­wra­cal­nie ginie ich treść.

– Gdy­byś miała pro­blemy z zakla­sy­fi­ko­wa­niem jakie­goś dzieła, zawsze możesz mnie zapy­tać. – Frau Merz wci­snęła jej w ręce wielki kata­log. – Tu wpisz wszyst­kie pozy­cje. I… – Zamil­kła na chwilę, bacz­nie przy­glą­da­jąc się Mar­ga­rete. – Wiem, że to wielka pokusa, ale pod żad­nym pozo­rem nie wolno ci zaglą­dać do zaka­za­nych ksią­żek. Zabro­niono je czy­tać nie bez powodu, a taka młoda dziew­czyna jak ty, jesz­cze nie w pełni ukształ­to­wana psy­chicz­nie, mogłaby dać się zwieść sze­rzo­nym w nich kłam­stwom i w nie uwie­rzyć.

– Dzię­kuję, Frau Merz. Ani myślę się­gać po żadną z tych odra­ża­ją­cych rze­czy. – Mar­ga­rete bar­dzo sta­rała się zacho­wać powagę. Zawsze czy­tała książki prze­zna­czone dla star­szych: na czar­nej liście zna­la­zło się wiele z jej ulu­bio­nych lek­tur, które znała jesz­cze z cza­sów, nim nazi­ści doszli do wła­dzy. Jakichż to okro­pieństw czy­tel­nik mógł się nauczyć z powie­ści potę­pia­ją­cych wojnę, choćby z _Na Zacho­dzie bez zmian_ Eri­cha Marii Rema­rque’a? Na pewno nie zna­la­złby w nich nic gor­szego niż aktu­alna wojna, którą roz­po­czął Hitler, albo prze­śla­do­wa­nia pro­wa­dzone wewnątrz kraju prze­ciwko spo­rej czę­ści narodu nie­miec­kiego: Żydom.

– Któ­rych czy­ta­nia nasz Führer roz­trop­nie zaka­zał. – Frau Merz ruszyła w górę scho­dów, zosta­wia­jąc Mar­ga­rete w piw­nicy samą. Samą z tysią­cami wolu­mi­nów.

Odkąd zaczęła pracę słu­żą­cej u Hube­rów, nie miała książki w ręku, nie licząc momen­tów, gdy ście­rała z nich kurz. Herr Huber zawsze pod­kre­ślał, że pod­lu­dzie tacy jak ona powinni pra­co­wać, a nie nabi­jać sobie głowy nie­zro­zu­mia­łymi dla nich ide­ami. Zresztą i tak nie mia­łaby czasu czy­tać – Frau Huber nie dawała jej chwili wytchnie­nia. Mar­ga­rete wsta­wała o pią­tej rano, by przy­go­to­wać śnia­da­nie dla swo­ich pań­stwa, po czym spę­dzała cały dzień, szo­ru­jąc pod­łogi, pio­rąc, zmy­wa­jąc, cho­dząc na zakupy, zamia­ta­jąc, gotu­jąc i robiąc inne rze­czy aż do póź­nej nocy, gdy rodzina w końcu kła­dła się spać. Dopiero wtedy mogła paść wyczer­pana na nędzny mate­rac leżący na pod­ło­dze w przy­le­głej do kuchni spi­żarni, którą nazy­wała swoim poko­jem.

Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo nie lubiła Hube­rów, naj­bar­dziej oba­wiała się ich dwu­dzie­sto­let­niej córki. Piękna, pełna ener­gii i kocha­jąca zabawę Anne­gret potra­fiła być prze­słodka wobec przy­ja­ciół albo wtedy, gdy chciała ocza­ro­wać ojca, by speł­nił jej kolejne życze­nie. Miała też jed­nak swoją ciemną stronę, zare­zer­wo­waną dla zale­d­wie dwa lata star­szej Mar­ga­rete, którą demon­stro­wała słu­żą­cej przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji. Ta podła dziew­czyna nie tylko w pełni przy­swo­iła sobie rasową ide­olo­gię Hitlera; inspi­ro­wane nią nie­na­wistne obe­lgi wzbo­ga­cała nutą wła­snego okru­cień­stwa, jak wtedy, gdy _przy­pad­kiem_ potknęła się o wia­dro z wodą, kiedy Mar­ga­rete na kola­nach zmy­wała pod­łogę.

– Ty bez­u­ży­teczna mier­noto, zobacz, co naro­bi­łaś! Tarzasz się w bru­dzie jak świ­nia! – Anne­gret weszła w kałużę, po czym zadep­taw­szy powa­la­nymi butami każde pomiesz­cze­nie w domu, zwró­ciła się do Mar­ga­rete ze zło­śli­wym gry­ma­sem, któ­rego ta szcze­rze nie­na­wi­dziła: – To cię oduczy guz­dra­nia. Powiem ojcu, żeby zastą­pił cię kimś, kto potrafi pra­co­wać.

_A teraz jestem wła­śnie nią. Naj­bar­dziej nie­go­dziwą dziew­czyną na świe­cie_. Mar­ga­rete wzdry­gnęła się i szybko zabrała za sor­to­wa­nie ksią­żek: nie chciała dać Frau Merz powo­dów do narze­kań.

– Fräulein Huber, byłaś już na prze­rwie? – Frau Merz nie­spo­dzie­wa­nie poja­wiła się tuż za nią, obrzu­ca­jąc stosy wolu­mi­nów peł­nym uzna­nia spoj­rze­niem. – Już je pogru­po­wa­łaś?

– Tak. Tamta mała kupka to książki, które nie figu­rują ani w kata­logu, ani na liście ksiąg zaka­za­nych. Nie chcia­łam pani prze­szka­dzać, pyta­jąc o każdą z osobna, więc odło­ży­łam je na bok. Mam nadzieję, że postą­pi­łam słusz­nie?

– Jestem doprawdy zdu­miona. Wygląda na to, że urząd pracy tym razem tra­fił w dzie­siątkę. Nie uwie­rzy­ła­byś, jakie dziew­częta przy­sy­łali mi do tej pory: wszyst­kie głu­piut­kie, roz­piesz­czone, nie­chętne do pracy.

Mar­ga­rete uznała, że lepiej będzie nie odpo­wia­dać.

– Możesz teraz zro­bić sobie prze­rwę na obiad, przej­rzymy je póź­niej. Chodź, pokażę ci, gdzie jest kuch­nia.

W kuchni Mar­ga­rete wycią­gnęła pudełko, które przy­go­to­wała dla niej rano ciotka Heidi. Meta­lowy ter­mos skła­dał się z dwóch usta­wio­nych jeden na dru­gim pojem­ni­ków: w dol­nym znaj­do­wała się zupa, w gór­nym zaś dwie kromki chleba – wię­cej niż zwy­kle dosta­wała przez cały dzień w domu Hube­rów. Choć jej gospo­da­rze jadali dobrze, ona miała żywić się reszt­kami zebra­nymi z ich tale­rzy.

Usły­szała bur­cze­nie w brzu­chu i usia­dła. Zanim pod­nio­sła łyżkę do ust, zamo­czyła w zupie czer­stwy chleb. Przed wojną ciotka Heidi nie znio­słaby takiego nie­okrze­sa­nia, ale odkąd jej męża Żyda – wuja Mar­ga­rete – aresz­to­wano za dzia­łal­ność wywro­tową, sama musiała zaro­bić na czynsz. Led­wie wią­zała koniec z koń­cem i ni­gdy nie mar­no­wała nawet kęsa: suche skórki wczo­raj­szego chleba można było prze­cież zmięk­czyć w zupie. Choć przy­by­cie Mar­ga­rete do domu uko­cha­nej ciotki wią­zało się z całym sze­re­giem nowych pro­ble­mów, pen­sja asy­stentki biblio­te­karki mogła przy­naj­mniej tro­chę popra­wić sytu­ację finan­sową.

Po połu­dniu Frau Merz pole­ciła Mar­ga­rete prze­rwać segre­go­wa­nie ksią­żek, by poka­zać jej, na czym polega praca w wypo­ży­czalni.

– Posia­damy nie­wielki zbiór lek­tur, do któ­rych stu­denci mają wolny dostęp, ale w więk­szo­ści przy­pad­ków muszą podejść tutaj: pro­szą o kon­kret­nego autora lub tytuł, a ty przy­no­sisz im książkę z maga­zynu. Pozy­cje z list _geheim_ lub _gesperrt_ są skła­do­wane osobno: ktoś, kto je zama­wia, musi poka­zać ci legi­ty­ma­cję uni­wer­sy­tetu i wpi­sać swoje imię, nazwi­sko i sta­no­wi­sko oraz spre­cy­zo­wać cel naukowy, dla któ­rego musi prze­czy­tać ten… tekst. – Myśl, że ktoś rze­czy­wi­ście mógłby chcieć czy­tać książki uznane przez nazi­stow­ski reżim za szko­dliwe, naj­wy­raź­niej wyda­wała się Frau Merz iście odra­ża­jąca.

Mar­ga­rete ski­nęła głową.

– Nie­stety, cza­sami zda­rzają się i tacy, któ­rzy pró­bują dostać w swoje ręce nie­bez­pieczne pisma bez uza­sad­nio­nej przy­czyny. Jak już mówi­łam: pokusa jest wielka, a mło­dych ludzi tak łatwo omo­tać. Musisz naj­pierw spi­sać ich dane, a potem powie­dzieć im, że książka, o którą pro­szą, jest obec­nie nie­do­stępna.

– I co dalej? – zapy­tała Mar­ga­rete.

– Nic. Prze­cho­wu­jemy ich listę i prze­ka­zu­jemy ją do Biblio­teki Naro­do­wej, gdzie mie­ści się spe­cjalny wydział gestapo, pil­nu­jący, by zasoby naszego maga­zynu były wyko­rzy­sty­wane zgod­nie z pra­wem.

Mar­ga­rete gło­śno prze­łknęła ślinę. Lista trafi pro­sto do gestapo, a Frau Metz sądzi, że nic się tym ludziom nie sta­nie? Jeśli będą mieli szczę­ście, skoń­czy się na zwy­kłym prze­słu­cha­niu i ostrze­że­niu, że następ­nym razem nie będzie tak miło – przy­naj­mniej tak zawsze twier­dził Herr Huber, cheł­piąc się przez zna­jo­mymi, jak to SS wyko­rzy­stuje gestapo, by pozby­wać się ludzi bez bru­dze­nia sobie rąk.

Gdy zdała sobie sprawę z moż­li­wych kon­se­kwen­cji swo­ich dzia­łań, prze­szedł ją dreszcz. Mogła wysłać jakie­goś nie­szczę­śnika pro­sto w szpony gesta­pow­ców. Choć praw­dziwa Anne­gret, gdyby żyła, na myśl o moż­li­wo­ści wyda­nia wła­dzom podej­rza­nych osob­ni­ków tań­czy­łaby z rado­ści, Mar­ga­rete po pro­stu nie mogła zro­bić tego, czego od niej wyma­gano.

Tego wie­czoru wró­ciła do domu ciotki z cięż­kim ser­cem.

– Jak ci minął dzień, Mar­ga­rete? – zapy­tała Heidi.

– W porządku. – Nie było powodu, by ją w to mie­szać.

Choć dziew­czyna była głodna, w cza­sie kola­cji led­wie skub­nęła pyszną ziem­nia­czaną zapie­kankę z mar­chewką.

– Chyba nie cał­kiem w porządku.

Mar­ga­rete wes­tchnęła ciężko.

– Nie. Na początku wszystko było świet­nie. Więk­szość dnia spę­dzi­łam w piw­nicy, dzie­ląc książki na wła­ściwe, nie­po­żą­dane i jaw­nie nie­bez­pieczne. – Pod­nio­sła głowę, pró­bu­jąc zło­wić spoj­rze­niem wzrok ciotki. – Tak jak oni dzielą ludzi na wła­ści­wych, nie­po­żą­da­nych i nie­bez­piecz­nych.

Heidi poło­żyła dłoń na jej dłoni. Mar­ga­rete poczuła cie­pło, miłość, ale także roz­pacz. Ciotka była gada­tliwą, życz­liwą czter­dzie­sto­pię­cio­latką. Jako młoda dziew­czyna zako­chała się w rów­nie mło­dym chłopcu. Pobrali się w 1915 roku; trzy mie­siące póź­niej jej mąż został wysłany na front, z któ­rego ni­gdy nie wró­cił.

Zdru­zgo­tana utratą pierw­szej miło­ści Heidi przez ponad dekadę nie mogła zna­leźć kolej­nej, póki nie poznała Ern­sta, młod­szego brata ojca Mar­ga­rete. Choć rodzina ciotki gwał­tow­nie sprze­ci­wiała się jej pomy­słowi poślu­bie­nia Żyda, choćby i zasy­mi­lo­wa­nego, Heidi z trzy­dziestką na karku miała w głę­bo­kim powa­ża­niu zabie­ga­nie o ich zgodę i wyszła za Ern­sta.

Przed oczami sta­nęły Mar­ga­rete mgli­ste wspo­mnie­nia z ich ślubu: piękna panna młoda, rado­sna atmos­fera i jej wła­sna sukienka małej księż­niczki sypią­cej kwiaty przed pań­stwem mło­dymi zmie­rza­ją­cymi do ołta­rza.

Ernst i Heidi byli naj­szczę­śliw­szą parą, jaką znała; nie­stety, ni­gdy nie zostali pobło­go­sła­wieni wła­snym potom­stwem. Choć wiele par sta­ra­ją­cych się o dziecko w póź­nym wieku miało podobne pro­blemy z poczę­ciem dziecka, zło­śliwe plotki krą­żące wśród rodziny Heidi i jej tak zwa­nych przy­ja­ciół gło­siły, że była to kara boska za wej­ście w zwią­zek mał­żeń­ski z obcym. Gdy w życie weszły ustawy norym­ber­skie, bez­dziet­ność Heidi została uznana za dowód na to, że mieli oni rację.

Oczy­wi­ście w tam­tych cza­sach Mar­ga­rete nie zda­wała sobie z tego sprawy i po pro­stu cie­szyła się czę­stymi wizy­tami u cioci Heidi i wujka Ern­sta. Zawsze się u nich świet­nie bawiła; w końcu nie musiała dzie­lić się uwagą doro­słych z trójką star­szego rodzeń­stwa.

– To tylko książki, skar­bie – powie­działa Heidi, obrzu­ca­jąc Mar­ga­rete cie­płym spoj­rze­niem błę­kit­nych oczu.

– Nie­prawda! Oni chcą, żebym zapi­sy­wała każ­dego, kto pyta o któ­rąś z zabro­nio­nych ksią­żek, a pod koniec tygo­dnia prze­ka­zują listę gestapo.

Heidi zbla­dła, bez wąt­pie­nia myśląc o swoim uko­cha­nym mężu, ale gdy ode­zwała się znowu, jej głos nawet nie zadrżał.

– Alber­tina to biblio­teka naukowa. Z pew­no­ścią wszy­scy zama­wia­jący te pozy­cje będą mieli jakiś wia­ry­godny powód, by po nie się­gać, i nic im się nie sta­nie. To tylko for­mal­ność.

Mar­ga­rete pokrę­ciła głową.

– For­mal­ność, która na pewno ścią­gnie kło­poty na głowy nie­któ­rych z osób z tej listy. I to ja podam ich gestapo na tacy.

– Nie możesz tak mówić. Nikt, kto ma choć odro­binę zdro­wego roz­sądku, nie będzie pytał o zaka­zane książki bez prze­ko­nu­ją­cego powodu.

– A jeśli?

– To zna­czy, że naj­wy­raź­niej prze­spał ostat­nie osiem lat. Ani ty, ani ja nie jeste­śmy w sta­nie oba­lić tego sys­temu.

– Ale to nie zna­czy, że chcę być jego czę­ścią! – Mar­ga­rete wstała, zosta­wia­jąc w poło­wie nie­do­je­dzoną por­cję zapie­kanki na stole. Heidi zasłu­żyła sobie na to. Nie­stety miesz­ka­nie było zbyt małe, by można było od sie­bie uciec: Mar­ga­rete nie miała swo­jego pokoju, spała na kana­pie w salo­nie. Wzbu­rzona, chwy­ciła płaszcz – wła­ści­wie był to płaszcz Heidi, Mar­ga­rete poja­wiła się u ciotki tylko z tym, co miała na grzbie­cie – i wyszła w zimną, gru­dniową noc.

Prze­mie­rza­jąc żwa­wym kro­kiem zaciem­nione mia­sto, nie czuła, jak lodo­waty wiatr szar­pie jej ubra­nie i smaga twarz. Nie zwra­cała uwagi ani na toczące się po policz­kach łzy wście­kło­ści, ani nawet na drę­twie­jące z zimna nogi. Ni­gdy nie wyobra­żała sobie, że uda­wa­nie nazistki może być tak potworne. Kiedy była tylko żydow­ską słu­żącą Hube­rów, przy­naj­mniej nikt nie ocze­ki­wał od niej niczego poza ule­gło­ścią i oka­zy­wa­niem sza­cunku – a już z pew­no­ścią nie wycho­dze­nia przed sze­reg i dono­sze­nia na współ­o­by­wa­teli.

Pomimo cią­żą­cego jej na sercu smutku nie mogła nie zauwa­żyć, jak spo­kojny wyda­wał się Lipsk o tej porze. Minęła co prawda paru poli­cjan­tów i kilka grup eses­ma­nów patro­lu­ją­cych oko­lice, nikt z nich jed­nak nawet nie spoj­rzał w jej kie­runku. Po raz pierw­szy od lat, spa­ce­ru­jąc po uli­cach, czuła się bez­piecz­nie: nie musiała pró­bo­wać stać się nie­wi­dzialna, cho­wa­jąc głowę w ramio­nach. Nikt z prze­chod­niów nie obrzu­cił jej wyzwi­skami, a jedna kobieta nawet powie­działa jej z uśmie­chem „dobry wie­czór”.

W miarę jak ucho­dziła z niej złość, Mar­ga­rete zda­wała sobie sprawę, że jej wol­ność i bez­pie­czeń­stwo mają swoją cenę. Choć na­dal pamię­tała o kon­se­kwen­cjach, poprzy­się­gła sobie, że znaj­dzie spo­sób, by zacho­wy­wać pozory, jed­no­cze­śnie nie krzyw­dząc przy tym innych ludzi. Wró­ciła do domu Heidi z prze­ko­na­niem, że naza­jutrz znów pój­dzie do biblio­teki: ina­czej wzbu­dzi­łaby podej­rze­nia i mogłaby nara­zić życie nie tylko swoje, ale także ciotki. Sytu­acja Heidi jako żony Żyda była już wystar­cza­jąco nie­pewna; posu­nęła się nawet do tego, że zre­zy­gno­wała z nazwi­ska Rosen­baum i wró­ciła do mniej przy­cią­ga­ją­cego uwagę panień­skiego Ber­ger.ROZDZIAŁ 4

To była chyba naj­gor­sza podróż pocią­giem w życiu Wil­helma. Ze wzglę­dów finan­so­wych wybrał prze­jazd drugą klasą i żało­wał tej decy­zji od momentu, gdy loko­mo­tywa opu­ściła dwo­rzec Gare de l’Est.

Poczuł, że ktoś kolejny raz prze­py­cha się obok niego, i zaci­snął zęby. Wagon pękał w szwach od hała­śli­wych żoł­nie­rzy wra­ca­ją­cych do domów na święta i ści­śnię­tych mię­dzy nimi tu i ówdzie cywi­lów. Mniej wię­cej godzinę wcze­śniej oddał swoje miej­sce mło­dej matce z dwójką małych dzieci i zajął skła­dane sie­dzi­sko w kory­ta­rzu, gdzie on i wielu jemu podob­nych zagra­dzali przej­ście nie­usta­ją­cemu stru­mie­niowi wsia­da­ją­cych na kolej­nych sta­cjach pasa­że­rów: co chwila musiał pod­ry­wać się, by prze­pu­ścić kogoś z wiel­kim baga­żem. Istna podróż przez pie­kło. Gdyby Reiner nie był tak skąpy, wysłałby mu zada­tek na poczet spadku razem z bile­tem w pierw­szej kla­sie do Ber­lina.

Jakby samo prze­ko­na­nie prze­ło­żo­nego, żeby udzie­lił mu urlopu tuż przed świę­tami, nie było wystar­cza­ją­cym wyzwa­niem. Przy­po­mi­na­jąc sobie roz­mowę z SS-Obersturmführerem Bic­kem prze­pro­wa­dzoną ran­kiem, następ­nego dnia po tele­fo­nie Eriki, Wil­helm mimo­wol­nie wypro­sto­wał się na sie­dze­niu.

Wszedł do wiel­kiego naroż­nego gabi­netu, o niebo przy­jem­niej­szego niż jego ponura klitka z jed­nym oknem wycho­dzą­cym na główną ulicę. Cze­kał cier­pli­wie, zasa­lu­to­waw­szy wcze­śniej z wyma­ga­nym entu­zja­zmem, ple­cami pro­stymi jak struna i oczami wbi­tymi w por­tret Hitlera wiszący na ścia­nie za męż­czy­zną sie­dzą­cym przy biurku.

– Czego pan chce, Oberscharführer?

– Herr Obersturmführer, z naj­więk­szą przy­kro­ścią pra­gnę powia­do­mić pana, że mój ojciec, Standartenführer Wol­fgang Huber, zgi­nął razem z moją matką w mor­der­czym nalo­cie bry­tyj­skich bom­bow­ców.

Bicke pod­niósł wzrok znad papie­rów.

– Przy­kro mi to sły­szeć, pana ojciec był jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych oby­wa­teli Rze­szy.

– Ow­szem, był praw­dzi­wym boha­te­rem. – W gło­sie Wil­helma zabrzmiała nuta dumy: bar­dzo sta­rał się oka­zać, że uważa śmierć rodzi­ców nie tyle za oso­bi­stą tra­ge­dię, ile za hero­iczną ofiarę dla Führera. Zda­rzały się już aresz­to­wa­nia pogrą­żo­nych w żało­bie matek opła­ku­ją­cych swo­ich pole­głych synów – nie miał zamiaru popeł­niać ich błędu. Praw­dziwy Nie­miec ni­gdy nie oka­zuje sła­bo­ści, zwłasz­cza w obli­czu prze­ciw­no­ści losu. – Reichsführer Him­m­ler jest tego samego zda­nia, zarzą­dził orga­ni­za­cję pań­stwo­wego pogrzebu. Jestem młod­szym synem, moja obec­ność w trak­cie uro­czy­sto­ści jest, o ile nie obo­wiąz­kowa, to na pewno usil­nie zale­cana.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: