- promocja
- W empik go
Syn - ebook
Syn - ebook
Na piaszczyste plaże czarnogórskiego Ulcinja – zabytkowego miasteczka nad Adriatykiem - co roku przyjeżdżają tysiące turystów spragnionych słońca i dobrej zabawy. Kąpią się w ciepłym morzu, tłumnie odwiedzają miejskie kawiarnie i korzystają z dostępnych na każdym kroku rozrywek. Nie przypuszczają nawet, że miasto pełne jest pilnie strzeżonych tajemnic i skrywanych namiętności, które poznajemy, wędrując pewnej letniej nocy przez jego wąskie uliczki i ciemne zakamarki.
Nocny marsz przez miasto przywodzi na myśl wędrówkę przez kręgi piekła. Oniryczny nastrój, kolejne historie coraz bardziej dewastujące, a ich bohaterowie ujawniają nowe obszary zgnilizny trawiące ludzkość. Bohater, i narrator zarazem, podważa sens bycia człowiekiem, a co za tym idzie sens przekazywania życia.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8151-484-2 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko byłoby inaczej, gdybym zdołał powściągnąć odrazę, pomyślałem.
Przez opuszczone żaluzje widziałem słońce. Utraciło całą moc i teraz – niezdolne, by prażyć – znikało wśród gałęzi gaju oliwnego, który rozciągał się aż po żwir Valdanosu, a potem dalej do Kruču i Utjehy – zatok wypełnionych plażowiczami, którzy zdecydowani byli pozwolić swoim ciałom na wchłonięcie do ostatka kancerogennych promieni, zanim wrócą do domów i na spaloną skórę wyleją podróbki drogocennych perfum, założą swoje wyzywające stroje, po czym pobiegną do wypełnionych grzmieniem turbofolku dyskotek i kawiarnianych ogródków pełni wiary, że tej nocy położą się na cudzym ciele również naznaczonym oparzeniami trzeciego stopnia, że posiądą, a potem zapomną jakąś ludzką istotę podobną do siebie.
Początkowo byłem zdecydowany poleżeć jeszcze przez jakiś czas, ale musiałem wstać, bo smród potu był nie do wytrzymania. Pokój wychodzi na zachód, pomyślałem, dlatego pod wieczór jest w nim gorąco jak w hucie. Przez całe popołudnie słońce bije w ściany. I nawet gdy przeklęte zajdzie, jego ciepło wypełza z murów. Ściany emanują tym żarem przez całą noc. Od kiedy zamieszkaliśmy w tym domu, od kiedy pierwszy raz położyłem się w tym łóżku – pocę się. Budzę się o trzeciej nad ranem i natychmiast muszę wstać, bo poduszka i prześcieradło są mokre od potu i śmierdzą, w dodatku śmierdzą niewyobrażalnie, po prostu nie do wytrzymania. Budzę się w środku nocy i muszę wstać, moje własne ciało przepędza mnie z łóżka. To była katastrofalna decyzja, wybrać właśnie ten pokój na sypialnię. Pewnego dnia wnieśliśmy do niego łóżko, szafę i półki, i właśnie tego dnia, choć zrozumiemy to dopiero później, nasze małżeństwo się skończyło. Nic nie mogło przetrwać nocy w tym pokoju, a już na pewno nie coś tak kruchego, tak pozbawionego życia jak nasz związek.
Dwa lata pociłem się, budziłem przerażony odorem własnego ciała, godzinami popijałem kawę na balkonie i przed świtem ponownie zasypiałem na chwilę w salonie na kanapie. Wykończony bezsennością tuliłem ją na powitanie, gdy się budziła. Dwa lata próbowałem zrozumieć, co jest nie w porządku, dlaczego wszystko poszło nie tak, jak trzeba, dwa lata starałem się wytężać rozum, wyczerpany bezsennością i niezadowoleniem, które wypełniło ten dom. Przez dwa lata nie udawało mi się nawet myśleć. Dwa takie lata i wszystko się skończyło. Odeszła. Powiedziała dłużej nie mogę i odeszła. W tej samej chwili padłem na łóżko, w którym jeszcze tej nocy w naszym rytuale hipokryzji powiedzieliśmy sobie nawzajem kocham cię. Padając, zasnąłem. Obudziłem się oblany potem, jak zawsze. Naprawdę odeszła. To była moja pierwsza myśl, gdy otworzyłem oczy. Już jej nie było. Łóżko nadal śmierdziało mną.
Wstałem. Prawie uciekłem z łóżka. Zamknąłem za sobą drzwi z postanowieniem, że z tego pokoju nigdy więcej nic nie wyjdzie. Powlokłem się do kuchni i postawiłem na gazie wodę na kawę. Potem biegiem wróciłem do pokoju i na wszelki wypadek dwukrotnie przekręciłem klucz w drzwiach. Mógłbym coś przeczytać, pomyślałem. W końcu mógłbym coś przeczytać, powiedziałem do siebie; to już dwa lata, jak nie czytam nic poza kroniką policyjną w gazetach. Interesują mnie już tylko kronika policyjna i książki o seryjnych mordercach. Pociągają mnie jeszcze jedynie nieskrywane przejawy niegodziwości, nie mam już siły na hermeneutykę zła, to już mam za sobą. Dłużej nie mogę wytrzymać tropienia go w codziennym życiu, jak to się mówi, zwykłych ludzi. Zamiast tego wybieram jego wulgarne manifestacje. Człowiek zabił trzydziestu ludzi i zakopał ich pod domem – z tym jeszcze mogę się mierzyć. Ale codzienne złośliwości, ale stłamszone pragnienia i tani spryt ludzi, których spotykam, przez których patrzę, jakby ich nie było, kiedy zwracają się do mnie jak do ślepca, przekonani, że mnie przechytrzyli, że zrobili ze mnie idiotę i sprawili, że uwierzyłem w to, że mają dobre intencje – to już nie na moje siły.
Tego ranka gazety pisały: Zjadł go na jego prośbę. Kronika policyjna przytoczyła wesołą opowieść o Arminie Meivesie, kanibalu z Niemiec. Obywatel Meives swego czasu, pisały gazety, przystał do kanibalistycznej wspólnoty w internecie. Ludzie są stworzeniami towarzyskimi: gromadzą się, gdy się rodzą, gromadzą się, kiedy idą do wojska, żeby się uczyć zabijać inne istoty ludzkie, gromadzą się, gdy chcą się parzyć, dlatego wstępują w związki małżeńskie, zrzeszają się, w końcu, także wtedy, kiedy chcą zjeść jedni drugich. Meives znalazł miejsce, w którym zbierają się bratnie dusze. Chciał zjeść człowieka i zwierzył się z tego przyjaciołom z kanibalistycznej wspólnoty. Napisał ogłoszenie. Odpowiedziało mu czterystu ludzi, którzy chcieli być zjedzeni. I stało się: zjadł jednego z nich. Ten zaś, jak się zdaje, miał szczególne wymagania: zażądał, żeby, zanim zostanie zabity, razem ze swoim dobroczyńcą Meivesem mógł przygotować ostatnią wieczerzę i zjeść własny penis. Dobry Meives chciał spełnić jego życzenie, ale – po początkowym entuzjazmie – zgodzili się, że kolacja jest niejadalna. Wtedy ochotnikowi zrobiło się niedobrze i zaczął się modlić do Ojca, który jest w niebie. Meives, o którym lekarze orzekli, że jest normalny, oświadczył, że w modlitwie nie brał udziału, ponieważ nie wie, kto jest jego ojcem: Bóg czy Diabeł, dlatego nie było dla niego jasne, czy powinien się modlić do Boga czy Diabła – tak było napisane w gazecie. Po modlitwie Meives zabił gościa i nieco później zjadł, nagrywając całe zdarzenie kamerą.
Zdejmuję z półki Ziemię jałową Eliota, wydanie, które podarowała nam przyjaciółka w nasze pierwsze lato w tym domu. Przez cały październik tamtego roku, który był deszczowy, przez cały październik, który skazał nas na pobyt w domu, ponieważ z powodu deszczu, który nie przestawał padać, nasze spacery po gaju oliwnym stały się niemożliwe, przez cały październik staraliśmy się urzeczywistnić idyllę z filmów klasy B. Siedzieliśmy w fotelach w naszym salonie, podczas gdy w naszym kominku trzaskał ogień. Siedzieliśmy i czytaliśmy Eliota. Ja czytałem na głos, ona słuchała. Wtedy ją kochałem, tak jak kochałem ją zawsze. Wtedy nie mogłem wytrzymać więcej, tak jak nigdy nie mogłem wytrzymać więcej. Wtedy zdecydowałem, że jednak idę dalej, tak jak zawsze decyduję, że wszystko będzie szło dalej. Sprawy nigdy nie przepadają przeze mnie ani nie udają się dzięki mnie. One zawsze toczą się obok mnie. Ja się tylko dostosowuję. W dzieciństwie wyobrażałem sobie życie jako pustynię, przez którą kroczę tak, żeby niczego nie zmącić, tak żeby nie zostawić żadnego śladu. Kiedy zniknę, niech nie zostanie po mnie ani jedno odbicie stopy na piasku, popiół z ani jednego ogniska, które rozpaliłem, ani jeden szkielet zjedzonego przeze mnie zwierzęcia, ani jedna napotkana przeze mnie karawana, ani jeden pień w oazie, w którym wyryłem swoje inicjały, ani jedna kobieta w wiosce, przy której rośnie moje dziecko. Tylko przeszedłem, tak że nikt nie zauważył, tak że nikt nie będzie mógł powiedzieć: ten był. Tak myślałem wtedy, tak myślę i dzisiaj. Ale tak nie zrobiłem. Ożeniłem się. Wziąłem żonę i ruszyłem, żeby podróżować bez śladów. Na końcu ona powiedziała dłużej nie mogę i odeszła, zrobiła to, chociaż to samo mogłem zrobić ja, ale nie zrobiłem, powiedziała to ona, bo jest silniejsza ode mnie.
Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień, twierdził Eliot. Ale on nie żył na czarnogórskim wybrzeżu i jego współobywatele nie bogacili się na wynajmie pokoi. Nie widział turystów, którzy jak hordy Hunów wjeżdżają do jego spokojnego miasta i przemieniają je w olbrzymi barbarzyński park rozrywki, nie poczuł jak to jest, kiedy przestrzeń życiowa kurczy się do granic przydomowego podwórka, ponieważ każde wyjście na ulicę oznacza przebijanie się przez mrowisko obcych ciał, brzydkich, hałaśliwych i objętych skurczem hedonistycznej pogoni za przyjemnością, co zawsze zmusza mnie, abym w panicznej ucieczce, stale rozglądając się na boki, bo niebezpieczeństwo czyha wszędzie, wrócił do kręgu swojej własności oddzielonej wysokim parkanem od reszty świata, którą posiedli nieznani i straszni ludzie. Najokrutniejszy miesiąc, stwierdzam, to sierpień.
Wydaje mi się, że to Al-Ghazali powiedział, że niebo otoczone jest cierpieniem, podczas gdy piekło otoczone jest przyjemnościami. Widziane z góry, ze wzgórza i lasu, gdzie stoi mój dom, miasto, w którym żyję, wygląda latem jak piekło. Bo turystyka to sprzedaż przyjemności. Zaprawdę: człowiek w mieście turystycznym otoczony jest przyjemnościami. Al-Ghazali ma rację: jestem w piekle, bo otaczają mnie przyjemności. Ma też rację Sartre, kiedy mówi, że piekło to inni. Ich przyjemność jest moim piekłem.
Dzwoni telefon. Słyszę głos przyjaciela, mówi, że właśnie dostał z Ameryki film Cannibal Holocaust na DVD. Co to jest, pytam go. Film o ekspedycji filmowców, która nad Amazonką trafia na plemię kanibali, mówi on. Obiecujący początek, co się dzieje dalej, pytam. Nic, mówi przyjaciel, przez resztę filmu ludożercy ich zjadają. Firma, w której kupiłem film, nazywa się Grind House i specjalizuje się w sprzedaży najbardziej niemoralnych, szokujących i obrzydliwych filmów wszech czasów, powiedział mój przyjaciel nie bez zachwytu. Wyobraź sobie, co widzę w ich katalogu: wśród bogatej oferty filmów, w których poddaje się ludzi najstraszniejszym mękom, a więc gwałci się ich, kroi, ćwiartuje i zjada, ta firma ma też dział bez przemocy wobec zwierząt. Rozumiesz, krzyczy w słuchawkę. Rozumiem, cedzę przez zęby. Czy rozumiesz, krzyczy, oni się martwią, żeby wielbicielom kanibalizmu nie zrobiło się niedobrze, gdy zobaczą martwe zwierzęta. Obawiam się, że rozumiem, mówię.
Po tym wszystkim stało się jasne, że nie mogę czytać. Zawsze zdarzy się coś, co mnie w ostatniej chwili powstrzyma przed czytaniem. Do czytania i w ogóle jakiegokolwiek wysiłku duchowego, konieczny jest czas wolny. Gdybym się nie nudził, nigdy niczego bym nie napisał. Nadal się nudzę, jak zawsze, ale już od jakiegoś czasu nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego w ogóle miałoby być ważne, żebym czytał albo pisał, z jakiego powodu miałoby być ważne, żebym, jak to się mówi, rozwijał się duchowo. Rezygnuję z czytania i włączam komputer.
Nie udaje mi się nawiązać połączenia z internetem. Dial-up wciąż mnie odrzuca. Centrala telefoniczna jest przeciążona, myślę, tysiące turystów rodem z Kosowa właśnie teraz wysyłają wiadomości swoim rodzinom w zachodnich krajach, z których przyjechali i w których zdobyli marne grosze, którymi szastają latem, w czasie dwutygodniowego urlopu, przynoszącego im jedynie frustrację. Bo chociaż chodzą dumni jak pawie, choć mają młode dziewczyny z Peci, którym zawrócili w głowach swoimi starymi, dziesięcioletnimi mercedesami i złotymi łańcuchami, to smród klozetów, które czekają na nich, na swoich czyścicieli, smród klozetów Monachium, Sztokholmu i Grazu wciąż jeszcze trwa w ich nozdrzach. Teraz wrócili z plaży i w pocie czoła dzwonią i wysyłają maile, pchani potrzebą komunikowania się, niepiśmienni ludzie, którzy każde słowo wydają z siebie w bólach równych porodowym.
Duszę się z pogardy i zniecierpliwienia, ze wstrętu ogarniającego mnie tak całkowicie i fatalnie, jak świętych, podobno, ogarnia miłość. Potrzebny mi widok przestrzeni, widok kojącej pustki przestworzy, błękitu niezbrukanego ludźmi. Wybiegam na balkon.
Zapadał zmierzch. Słońce znów zachodziło za Stryjowy Gaj Oliwny, jak nazywaliśmy pagórek z dziesiątką korzeni drzewek oliwnych, te pięćdziesiąt hektarów chaszczy pełnych żmij i dzików, które zasłaniały nam widok na morze. Ojciec twierdził, że widział raz coś z tamtego świata, tak się wyraził, jak spadało za ten pagórek. Nigdy nie udało mi się przekonać go, że to było słońce. Od czasu do czasu siadaliśmy po południu na tarasie i czekaliśmy na zmrok. W milczeniu patrzyliśmy na słońce, jak zachodzi, jak ginie za sylwetką wzgórza, które zawsze stoi pomiędzy mną a światem. Kiedy jasność gasła, ojciec wstawał i autorytatywnie stwierdzał: nie, absolutnie, to nie było słońce. Potem znikał w domu. I już tylko dźwięki Bacha zdradzały, że wciąż jeszcze istnieje, że jak każdego wieczoru leży w mroku sypialni, sparaliżowany depresją, która dręczy go już dwa dziesięciolecia.
Tego wieczoru wzgórze płonęło. Zamiast świeżego wiatru od morza w moją twarz uderzył żar lasu w płomieniach. Ogień znów zniszczy cały trud ojca, pomyślałem. Po każdym pożarze policja obchodziła teren, próbując znaleźć ślad, który doprowadziłby do sprawcy. Nigdy – czy trzeba to mówić – niczego nie odkryto. Ani kawałka szkła, ani zapałki, a co dopiero śladów piromana. Nigdy nie odkryją, kto podpala nasze wzgórze, mówię wam, jak mogliby to odkryć, skoro ogień pochodzi nie z tego świata, powtarzał ojciec.
Kiedy wzgórze płonęło pierwszy raz, on zrozumiał to jako znak od Boga. Całe moje życie przeszło, a ja nawet nie spojrzałem na gaj oliwny, który zostawił mi stryj. Teraz gaju już nie ma. Jest tylko mój obowiązek wobec tej ziemi. Tak powiedział ojciec, skłonny do fatalizmu, jak wszyscy w tej oszalałej, przeklętej rodzinie.
Ogrodził całe wzniesienie. Przedzierał się przez spalony las, krok za krokiem, kruszył kamienie i w skałę, jak w serce wampira, wbijał osinowe kołki. Potem na tych kołkach zawiesił drut kolczasty, kalecząc sobie przy tym dłonie. Przez całe miesiące wracał do domu czarny od stóp do głów, jak górnik, który właśnie wyszedł z najgłębszego szybu. I tym w istocie był: górnikiem. Wszedł w serce swoich wspomnień. Nie trzebił leśnej gęstwiny – on przekopywał się przez swoje wnętrze, kruszył kamień, który go przygniatał, usuwał lawinę, która go zasypała i pogrzebała żywcem. Wracał do domu mokry i usmolony aż do pewnego dnia, w którym obwieścił, że jego praca jest skończona. Dziedzictwo zostało ogrodzone i oczyszczone. Kamienne murki wzniesione, nowe drzewka oliwne zasadzone. Zaprowadził nas na taras, mnie i matkę, i po raz nie wiadomo który pokazał Stryjowy Gaj Oliwny. Zrodziłem go z płomieni, powiedział mój ojciec.