Syn - ebook
Syn - ebook
Epicka i poruszająca powieść o dziedzictwie amerykańskiego Zachodu!
Wiosną 1849 r. Eli McCullough ma trzynaście lat, gdy grupa Komanczów szturmuje jego domostwo, brutalnie morduje matkę i siostrę chłopca, a jego samego zabiera do niewoli. Odważny i sprytny Eli szybko przystosowuje się do życia Komanczów: uczy się ich zwyczajów i języka, odpowiada na nowe imię, które otrzymał jako adoptowany syn wodza. Jako członek plemienia toczy wojnę z białymi, co utrudnia zrozumienia tego, kim naprawdę jest. Kiedy jednak choroby, głód i przytłaczająca liczba uzbrojonych Amerykanów dziesiątkują plemię, Eli zostaje sam. Ani biały, ani Komancz – musi na nowo znaleźć sobie miejsce w świecie. Zaczyna podróż pełną przygód, tragedii, ale i szczęścia, które odbijają się echem w życiu jego potomstwa.
Z historią Eliego przeplatają się losy jego syna Petera – mężczyzny, który ponosi emocjonalne koszty dążenia ojca do władzy, oraz prawnuczki Eliego, Jeanne Anne – kobiety, która, która musi walczyć z zatwardziałymi rywalami, aby odnieść sukces w męskim świecie.
„Syn” to wielopokoleniowa saga o losach teksańskiej rodziny McCulloughów – od czasów XIX-wiecznych najazdów Komanczów do XX-wiecznego boomu naftowego – dla której najważniejszą wartością jest ziemia i honor. To także książka niepokojąca i działająca na wyobraźnię, kontynuująca najlepszą tradycję amerykańskiego kanonu – łącząca pisarską sprawność Larry’ego McMurtry’ego z ostrością wyrazu Cormaca McCarthy’ego.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66839-95-3 |
Rozmiar pliku: | 926 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję mojemu wydawcy, Danowi Halpernowi, koledze artyście, który rozumie. A także Suzanne Baboneau. Moim agentom: Ericowi Simonoffowi i Peterowi Strausowi. Libby Edelson i Lee Boudreaux.
Jestem wdzięczny następującym organizacjom za ich hojne wsparcie: the Dobie Paisano Fellowship Program, Guggenheim Foundation, Ucross Foundation, Lannan Foundation oraz the Noah and Alexis Foundation.
Wszystkie błędy w tej książce powstały z winy autora, któremu cenną wiedzą służyły następujące osoby: Don Graham, Michael Adams, Tracy Yett, Jim Magnuson, Tyson Midkiff, Tom i Karen Reynolds (i Debbie Dewees), Raymond Plank, Roger Plank, Patricia Dean Boswell McCall, Mary Ralph Lowe, Richard Butler, Kinley Coyan, „Diego” McGreevy i Lee Shipman, Wes Phillips, Sarah i Hugh Fitzsimons, Tink Pinkard, Bill Marple, Heather i Martin Kohout, Tom i Marsha Caven, Andy Wilkinson, wszyscy z James A. Michener Center for Writers, André Bernard, któremu jestem wdzięczy za nadstawianie ucha, Ralph Grossman, Kyle Defoor, Alexandra Seifert, Jay Seifert, Whitney Seifert i Melinda Seifert. Oprócz tego wyrażam wdzięczność Jimmy’emu Arterberry z Comanche Nation Historic Preservation Office, Juanicie Pahdopony i Gene’owi Pekah z Comanche Nation College, Williemu Pekah, Harry’emu Mithlo oraz the Comanche Language and Cultural Preservation Committee, co, rzecz jasna, nie oznacza, że ludzie ci i instytucje podpisują się pod zawartym w książce materiałem. Szacuje się, że w połowie XIX wieku zginęło blisko 98 procent populacji Komanczów.
Dan McCall, odpoczywaj w spokoju.
Dan McGuiness, odpoczywaj w spokoju.
Kelly Coleman Ramsey, odpoczywaj w spokoju.W drugim wieku ery chrześcijańskiej Cesarstwo Rzymskie obejmowało najpiękniejsze połacie świata i najbardziej cywilizowaną część ludzkości… ogień geniuszu wygasł i nawet duch wojskowy się ulotnił… niezgoda wewnętrzna i najazdy najsroższych barbarzyńców z nieznanych obszarów północnych… wszystko to było zaledwie przygotowaniem, zatrważającymi znakami zapowiadającymi zbliżanie się wielkiej katastrofy Rzymu.
…zmienność fortuny, która nie oszczędza ani człowieka, ani najdumniejszego z jego dzieł… zasypuje ziemią imperia i miasta we wspólnym grobie.
– EDWARD GIBBON
Edward Gibbon, Zmierzch Cesarstwa Rzymskiego, przeł. Stanisław Kryński.1
Pułkownik Eli McCullough
Z nagrania WPA z 1936 roku
Wieszczono, że dożyję setki, a osiągnąwszy ten wiek, nie mam prawa wątpić w przepowiednię. Nie umieram w wierze chrześcijańskiej, choć ocaliłem skalp, a jeśli są gdzieś pastwiska krainy Wielkich Łowów, to właśnie tam zmierzam. Tam albo nad Styks. Moim zdaniem żyłem o wiele za krótko: gdyby dano mi jeszcze rok, ileż dobra zdołałbym uczynić! Zamiast tego leżę przykuty do łóżka, robiąc pod siebie jak niemowlę.
Gdyby Stwórca zechciał przywrócić mi siły, wybrałbym się nad rzeki płynące przez pastwisko. Nad wschodnie zakole rzeki Nueces, choć zawsze wolałem Diabelską Rzekę. W snach stałem nad nią trzy razy, a jak powszechnie wiadomo, Aleksander Wielki wymknął się ostatniej nocy na tym świecie z pałacu i chciał wskoczyć do Eufratu, wiedząc, że jeśli nie znajdą jego ciała, lud uzna, że wstąpił do nieba jako bóg. Przeszkodziła mu w tym żona, która powstrzymała go nad samym brzegiem rzeki. Zaciągnęła go do domu, żeby umarł jak śmiertelnik. A ludzie mnie pytają, dlaczego nie ożeniłem się po raz drugi.
Gdyby pojawił się mój syn, wolałbym nie widzieć jego triumfalnego uśmiechu. Nasienie mojej klęski. Wiem, co uczynił, i przypuszczam, że od dawna spoczywa nad brzegiem Jordanu, bo Quanah Parker, ostatni wódz Komanczów, nie dał chłopakowi szansy dożycia pięćdziesiątki. W zamian za tę informację, oddałem Quanah i jego wojownikom młodego byczka, bizona, najlepsze zwierzę do zarżnięcia w tradycyjny sposób – oszczepami – na moich pastwiskach, które kiedyś były ich terenami łowieckimi. Jednym z towarzyszy Quanah był czcigodny wódz Arapahów, a kiedy siedzieliśmy, dzieląc się na dawną modłę ciepłą wątrobą bizona, podlaną jego własną żółcią, wódz dał mi srebrną obrączkę, którą własnoręcznie zdjął z palca George’a Armstronga Custera. Na obrączce wygrawerowano napis „7 Kaw”. Widać na niej głębokie wyżłobienie od oszczepu, a ja, nie mając prawowitego dziedzica, zabiorę ją do rzeki.
Większość zna datę mojego przyjścia na świat. Deklarację Niepodległości, która wyrwała Rzeczpospolitą Teksańską spod meksykańskiego jarzma, ratyfikowano 2 marca 1836 w ubogiej szopie nad brzegiem rzeki Brazos. Połowa sygnatariuszy cierpiała na malarię, a druga połowa zjawiła się w Teksasie, uciekając przed stryczkiem. Byłem pierwszym męskim potomkiem nowej rzeczypospolitej.
Hiszpanie byli w Teksasie przez stulecia, ale nic z tego nie wyszło. Od czasów Kolumba podbijali wszystkie plemiona, które weszły im w drogę, a choć nigdy nie poznałem Azteka, jestem pewien, że byli cipami. Apacze ze szczepu Lipan powstrzymali starych konkwistadorów. Potem nadeszli Komancze. Ziemia nie widziała nikogo takiego od czasów Mongołów: zepchnęli Apaczów do morza, rozbili hiszpańską armię i zamienili Meksyk w targ niewolników. Kiedyś widziałem, jak Komancze pędzili wieśniaków wzdłuż Pecos – setki za jednym zamachem, zupełnie tak, jak pędzi się bydło.
Rząd meksykański, pobity przez dzikich, opracował rozpaczliwy plan zasiedlenia Teksasu. Gwarantowano w nim, że każdy, kto przeniesie się na zachód od rzeki Sabine, dostanie za darmo cztery tysiące akrów ziemi. Drobny druk zapisano krwią. Stosunek Komanczów do obcych był niemal papieski w swej skrupulatności: katować i zabijać mężczyzn, gwałcić i zabijać kobiety, uprowadzać dzieci do niewoli albo do przysposobienia. Niewielu mieszkańców starej Europy skorzystało z meksykańskiej oferty. Prawdę mówiąc, nikt stamtąd nie przypłynął. Nadeszli za to Amerykanie. Jak powódź. Mieli kobiety i dzieci do stracenia – bądźcie płodni i rozmnażajcie się, a dam wam skosztować owocu z drzewa życia.
W 1832 roku mój ojciec przybył do Matagorda, co w tamtych czasach nie było niczym niezwykłym, wziąwszy pod uwagę ryzyko śmierci przed plutonem egzekucyjnym lub oskalpowania przez Komanczów – Bóg tylko tak mógł pokazać ludziom czekające na nich nagrody. Rząd meksykański, poirytowany coraz większą hordą mówiących po angielsku gringos w granicach kraju, zabronił Amerykanom emigracji do Teksasu.
Mimo to w Teksasie było lepiej niż w Starych Stanach, gdzie – o ile nie było się synem właściciela plantacji – do wzięcia zostały tylko resztki z pańskiego stołu. Spisy ludności dowodzą, że klasy wyższe – Austini i Houstoni – z ochotą pozostawały obywatelami Meksyku, jeśli tylko mogły zachować ziemię. Ich potomkowie prowadzą propagandowe wojny, żeby oczyścić honor rodów i uznać przodków za ojców założycieli Teksasu. Jednak po prawdzie to ludzie tacy jak mój ojciec – goli jak święci tureccy – pchnęli Teksas do wojny.
Ojciec, jak każdy zdrowy na ciele Szkot, wziął udział w pogromie pod San Jacinto, a po zwycięstwie pracował jako kowal, rusznikarz i mierniczy. Był wysoki i wygadany. Nikomu się nie kłaniał i miał ciężką rękę, ale ludzie czuli się przy nim bezpiecznie, co dla większości okazywało się złudzeniem. Ojciec mój nie był religijny, przypisuję własne pogaństwo dziedzictwu krwi. Wszelako należał do ludzi wyczuwających tchnienie kostuchy na karku. Uważał, że nie ma czasu do stracenia. Najpierw mieszkaliśmy w Bastrop, uprawiając kukurydzę i sorgo, hodując wieprze i wycinając lasy do czasu przybycia nowych osadników – tych, którzy czekali, aż minie zagrożenie ze strony Indian, i zjawili się z adwokatami podważającymi prawomocność aktów własności i tytułów do ziemi ludzi, którzy ucywilizowali ten kraj i pokonali czerwonoskórych. Ci pierwsi Teksańczycy kupowali ziemię, płacąc najstarszą monetą – życiem – i nie umieli w większości czytać ani pisać. Zanim skończyłem dziesięć lat, wykopałem cztery groby. Najdalszy tętent galopujących koni budził całą rodzinę i zanim dotarły wieści – o jakimś sąsiedzie pociętym jak prosię na Dzień Dziękczynienia – tata ładował broń, po czym znikał wraz z posłańcem w ciemnościach nocy. „Dzielni umierają młodo” – tak powiadają Komancze, ale przysłowie to dotyczyło i pierwszych Amerykanów.
Podczas dziesięciu lat samodzielnego trwania Rzeczypospolitej rząd rozpaczliwie rozglądał się za osadnikami, osobliwie majętnymi. Wiadomość ta dotarła do Starych Stanów przez jakiś niewidzialny telegraf – ten kraj jest już bezpieczny. W 1844 roku w naszym progu stanął pierwszy nieznajomy: z tablicą zakładu fryzjerskiego, w garniturze, na ujeżdżonej dla dam kasztance. Poprosił o owies dla konia, bo kobyłka zdychała z głodu pośród traw. Pierwszy raz zobaczyłem konia, który nie umiał żreć trawy – nigdy przedtem nawet nie słyszałem o takim dziwolągu.
Dwa miesiące później w sądzie podważono tytuł do ziemi Smithwicków, a Hornsbych i MacLeodów wykupiono za psie pieniądze. W tamtym czasie w Teksasie działało więcej adwokatów na głowę mieszkańca niż w jakimkolwiek innym miejscu na kontynencie i upłynęło zaledwie kilka lat, nim pierwsi osadnicy stracili ziemię, a także zostali wypchnięci na zachód – z powrotem na terytoria Indian. Dżentelmeńskie klasy, które ukradły ich ziemię, knuły już wojnę w obronie swoich czarnych: Południe poniosło klęskę, ale Teksas – dziecko Zachodu – wyszedł z tego bez szwanku.
Wcześniej rozpoczęła się kampania oszczerstw wymierzona w matkę – Kastylijkę ze starego rodu, śniadą, lecz o delikatnych rysach. Nowi osadnicy utrzymywali, że mama jest Mulatką w trzecim pokoleniu. Dżentelmeni z plantacji szczycili się szóstym zmysłem rozpoznającym tego rodzaju niuanse.
Przed 1846 rokiem wynieśliśmy się nad rzekę Pedernales, poza linię osadnictwa, na ziemię, do której tata miał tytuł. Grunt ten leżał na terenach łowieckich Komanczów. Rosnące tam drzewa nigdy nie słyszały siekiery i nie widziały ziemi, a wszystkie zwierzęta, które po niej stąpały, były tłuste i ociężałe. Trawa sięgała do piersi, gleba wydawała się żyzna i czarna od spodu, a najbardziej strome urwiska były porośnięte kwieciem. Teraz została z tego tylko sucha skalista pustynia.
Zdziczałe hiszpańskie bydło nabywało się lassem, a przed upływem roku kupiliśmy w ten sposób sto sztuk. Nie brakowało też świń i mustangów. Były jeszcze jelenie, indyki, niedźwiedzie, wiewiórki, jeden czy dwa bizony, żółwie i ryby z rzeki, kaczki, śliwki i winogrona mustangów, persymony i pszczele drzewa – kraina ta roiła się od życia, tak jak teraz gnije od ludzi. Jedyny kłopot sprowadzał się do zachowania skalpu na swoim miejscu.
Works Progress Administration – działająca w czasach Wielkiego Kryzysu i Nowego Ładu amerykańska federalna agencja rządowa odpowiadająca za program robót publicznych i prowadząca m.in. projekty radiowe, w tym rozgłośnie i audycje w stacjach lokalnych .
Devil’s River – górska rzeka w południowo-zachodnim Teksasie .
Podpułkownik George A. Custer dowodził 7. regimentem kawalerii armii amerykańskiej w stoczonej 25 czerwca 1876 r., przegranej bitwie z Indianami (głównie Dakotami) nad rzeką Little Bighorn w Montanie .
Blisko tysiąc siedemset hektarów .
Bitwa pod San Jacinto między powstańcami teksańskimi, pod dowództwem generała Sama Houstona, a armią meksykańską; miała miejsce 21 kwietnia 1836 roku i zakończyła się całkowitą klęską Meksyku, zrzeczeniem się praw do Teksasu i uznaniem Republiki Teksańskiej .2
Jeanne Anne McCullough
3 marca 2012 roku
Słyszała pomruki, przyciszone głosy, wokół panował półmrok. Znajdowała się w dużej sali, którą początkowo wzięła za kościelną nawę albo sąd, a choć była przytomna, niczego nie czuła. Wydawało się jej, że pływa w ciepłej kąpieli. Pod sufitem wisiały przygaszone żyrandole, w kominku płonęły bierwiona, przy stołach stały krzesła z epoki Jakuba, a dalej popiersia starożytnych Greków. Na podłodze leżał dywan, który był prezentem od Szacha. Zastanawiała się, kto ją znajdzie.
To był duży biały dom w stylu hiszpańskim, z dziewiętnastoma sypialniami, biblioteką, olbrzymim salonem i salą balową. Ona i jej bracia przyszli tutaj na świat, ale teraz przyjeżdżali tu co najwyżej na weekendy i rodzinne zjazdy. Pokojówki wrócą dopiero rano. Jej umysł był całkowicie przytomny, ale reszta się wyłączyła, a ona sama była święcie przekonana, że ktoś inny odpowiadał za ten stan. Miała osiemdziesiąt sześć lat, a choć lubiła powtarzać, że nie może się doczekać przeprawy do Krainy Mañana, nie było to do końca prawdą.
Najważniejszy jest mężczyzna, który robi, co mu każę. Powiedziała to kiedyś reporterowi z tygodnika „Time”, który umieścił jej zdjęcie na okładce: miała czterdzieści jeden lat i wciąż wyglądała pociągająco, stojąc przy cadillacu na tle pełnego kiwonów pola naftowego. Była drobną szczupłą kobietą, choć ludzie szybko o tym zapominali, kiedy poznawali ją lepiej. Miała donośny głos i szare oczy: szare jak stary pistolet czy zimny front atmosferyczny; zwracała uwagę, choć nie była zbyt piękna. Co musiał dostrzec jankeski fotograf. Kazał jej rozpiąć jeden guziczek w bluzce i rozwichrzył włosy, jakby dopiero co wysiadła z kabrioletu. Nie znajdowała się wtedy u szczytu władzy – to miało przyjść parę dziesiątków lat później – ale chwila była znacząca. Zaczęli traktować ją poważnie. Teraz mężczyzna, który zrobił to zdjęcie, już nie żył. Nikt cię nie znajdzie, pomyślała.
Oczywiście musiało tak się stać, bo nawet jako dziecko była przeważnie sama. Miasto należało do jej rodziny. Ludzie nie przedstawiali dla niej wartości. Mężczyźni, z którymi miała wiele wspólnego, nie chcieli się z nią zadawać. Kobiety, z którymi niewiele ją łączyło, uśmiechały się za często, chichotały za głośno i przypominały jej małe psiaki, marnotrawiąc życie na wystrój wnętrz i ubiory innych. Dla kogoś takiego jak ona nigdy nie było tu miejsca.
Była mała, miała jakieś osiem albo dziesięć lat, siedziała na werandzie. Był chłodny wiosenny dzień, a zielone wzgórza ciągnęły się wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, wszędzie ciągnęła się ziemia McCulloughów. Ale coś było nie tak: w trawie stał jej cadillac, ale nie było już starej stajni, której jeszcze nie spalił jej brat. Teraz się obudzę, pomyślała. Ale wtedy odezwał się Pułkownik, jej pradziad. Jej ojciec też tam był. Kiedyś miała też dziadka, Petera McCullougha, ale zniknął i nikt go dobrze nie wspominał – była pewna, że też by go nie polubiła.
– Myślałem, że tej niedzieli pójdziesz do kościoła – powiedział ojciec.
Pułkownik uważał, że takie rzeczy są dobre dla Murzynów i Meksykanów. Przeżył sto lat i nie wahał się mówić ludziom prosto w oczy, że nie mają racji. Miał ręce jak patyki i twarz pokrytą plamami jak niewyprawiona skóra, i mawiali, że kiedy przewróci się następnym razem, wpadnie prosto do grobu.
– Z kaznodziejami jest tak – mówił – że jeśli nie uwodzą ci córek albo nie wyjadają wszystkich pieczonych kurczaków i ciasta z lodówki, to oszwabiają twoich synów na koniach.
Jej ojciec był dwa razy większy od Pułkownika, ale – jak podkreślał zawsze Pułkownik – miał silne plecy i słabował na rozumie. Jej brat Clint kupił właśnie konia i siodło od pastora, a na grzbiecie zwierzęcia pod derką były odparzenia wielkości naleśnika.
Ojciec i tak kazał jej pójść do kościoła, obudził wcześnie, żeby zdążyli do Carrizo, gdzie prowadzono szkółkę niedzielną. Była głodna i zamykały się jej oczy. Kiedy zapytała nauczycielkę, co się stanie z Pułkownikiem, który został w domu i w tej właśnie chwili pił najprawdopodobniej żytniówkę z miętą i lodem, ta odpowiedziała, że Pułkownik pójdzie do piekła, gdzie będzie torturowany przez samego Szatana.
– W takim razie ja też z nim tam pójdę – oświadczyła Jeannie. Była małym niewdzięcznym nicponiem. Gdyby urodziła się Meksykanką, dostałaby baty.
W drodze powrotnej do domu nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tata bierze stronę nauczycielki, która miała orli nos i śmierdziało jej z ust padliną. Była ohydna jak kubeł smoły.
– Podczas wojny – tłumaczył jej ojciec – obiecałem Bogu, że jeśli przeżyję, każdej niedzieli pójdę do kościoła. Tuż przed twoimi narodzinami przestałem to robić, bo byłem bardzo zajęty. I wiesz, co się stało? – Wiedziała, wiedziała od zawsze. Ale i tak jej przypomniał: – Umarła twoja mama.
Jonas, jej starszy brat, mówił, żeby jej nie straszyć. Ojciec kazał mu być cicho, a Clint uszczypnął ją w ramię i szepnął:
– Jak się idzie do piekła, to na dzień dobry wsadzają ci widły w dupę.
Otworzyła oczy. Clint nie żył od sześćdziesięciu lat. Nic nie poruszyło się w półmroku. Dokumenty, pomyślała. Kiedyś ocaliła je z pożaru i nigdy nie potrafiła ich zniszczyć. Teraz je znajdą.3
Dzienniki Petera McCullougha
10 sierpnia 1915 roku
Moje urodziny. Dziś, bez pomocy whiskey, doszedłem do wniosku, że jestem nikim. Patrząc wstecz na czterdzieści pięć minionych lat, nie widzę nic godnego uwagi – to, co brałem niegdyś za duszę, przypomina raczej czarną otchłań – pozwoliłem innym ukształtować się wedle ich woli. Według Pułkownika jestem najgorszym z jego synów, zawsze wolał Phineasa, a nawet nieszczęsnego Everetta.
Dziennik będzie jedynym prawdziwym dokumentem opisującym tę rodzinę. W Austin planują uroczystość z okazji osiemdziesiątych urodzin Pułkownika i nie mam pojęcia, co powiedzą szczerze o człowieku, którego mają w stolicy za bohatera. Tymczasem nasze krwawe lato trwa dalej. Linie telefoniczne do Brownsville wciąż są przerwane: naprawiają je, a powstańcy za każdym razem znów wysadzają je w powietrze. Zeszłej nocy czterdziestu sediciosos zaatakowało King Ranch, w Los Tulitos rozgorzała trzygodzinna wymiana ognia i zastrzelono prezesa Ligi Prawa i Porządku w hrabstwie Cameron, lecz nie wiem, czy to zysk, czy strata.
Co się tyczy Meksykanów: kiedy widzi się, ilu rozstrzelano w rowach albo powieszono na drzewach, można uznać ich za prawdziwe utrapienie, jak pantery czy wilki. W „San Antonio Express” nie piszą już o ich śmierci – zajęłoby to zbyt dużo miejsca – zatem Tejanos umierają nieupamiętnieni i grzebani są, jeśli w ogóle, w płytkich grobach lub pętani i odciągani jak truchła tam, gdzie nikomu nie będą przeszkadzać.
Kiedy w zeszłym miesiącu zabito Longina i Estabana Moralesów (nie wiemy, kto się tego dopuścił, choć podejrzewam Nilesa Gilberta), Pułkownik zaopatrzył wszystkich naszych vaqueros w specjalny dokument:
Ten Meksykanin to dobry Meksykanin. Dajcie mu spokój. Kiedy z nim skończę, zastrzelę go osobiście.
Nasi ludzie pokazywali te dokumenty jak krzyże zasługi: czczą Pułkownika (wraz z wszystkimi innymi) – nuestro patrón.
Na nieszczęście dla Tejanos okoliczni hodowcy bydła tracą stada. W zeszłym tygodniu na zachodnich pastwiskach znalazłem z Sullivanem odcinek, na którym przecięto druciane ogrodzenie, i do nocy doliczyliśmy się tylko dwustu sześćdziesięciu trzech krów i cielaków, a powinno ich być czterysta siedemdziesiąt osiem, jak liczyliśmy wiosną. Straciliśmy dwadzieścia tysięcy dolarów, a wszystkie dowody, a przynajmniej poszlaki, wskazywały na naszych sąsiadów, Garciów. Sam wolałbym stracić królestwo niebieskie niż rzucić krwawe oskarżenie na niewinnego człowieka. Ale w tych czasach niewielu ludzi tak uważa.
Zawsze byłem zdania, że powinienem urodzić się w Starych Stanach, gdzie – choć ich ziemia jest skrwawiona nawet bardziej od naszej – nie potrzebują już broni. Ale życie tam byłoby niezgodne z moim usposobieniem. Przeraża mnie nawet Austin, czuję się w tym mieście tak, jakby sześćdziesiąt tysięcy jego mieszkańców krzyczało do mnie jednocześnie. Zawsze miałem kłopoty z zapominaniem – obrazy i dźwięki kołaczą mi się po głowie latami – więc zostałem tutaj w jedynym miejscu, które jest naprawdę moje, bez względu na to, czy to podoba się temu miejscu, czy nie.
Kiedy oglądaliśmy przecięte druty, Sullivan wskazał – zupełnie niepotrzebnie – że wszystkie ślady prowadzą prosto na ziemię Garciów, która graniczy z rzeką tak o tej porze roku wyschniętą, że można się przez nią przeprawić w dowolnym miejscu.
– Stary Pedro mi nie przeszkadza – powiedział – ale jego zięć jest takim psubratem jak najgorszy z czarnuchów.
– Za często gadasz z Pułkownikiem – odpowiedziałem mu.
– On ich sabe bardzo dobrze, tych swoich Meksykanów.
– Wydaje mi się, że jest akurat na odwrót.
– W takim razie, szefie, niech mi szef przedstawi jedno uczciwe wytłumaczenie tego przeciętego drutu i śladów prowadzących prosto na pastwiska Pedra Garcii. Brakuje nam dwustu sztuk. Kiedyś przeprawilibyśmy się przez rzekę i odebrali to, co do nas należy, ale w tych czasach to trochę ponad nasze siły.
– Stary Pedro nie może pilnować każdego kawałka swojej ziemi, tak samo jak my nie możemy pilnować każdego kawałka naszej.
– Jest pan ważnym człowiekiem, szefie – odrzekł – więc nie rozumiem, czemu zachowuje się pan jak byle kto.
Nie miał nic więcej do dodania. To, że Meksykanie mogą w tych czasach i w tej epoce mieć tyle ziemi, traktuje jako osobisty afront. Nasi vaqueros utwierdzają go w tej zajadłości: ponieważ jest chudy i ma wysoki głos, wołają za nim Don Castrado.
Co się tyczy Pedra Garcii: kłopoty wloką się za nim jak pies przybłęda. Dwóch z jego zięciów jest ściganych w Meksyku za kradzież bydła, co jest nie byle jakim osiągnięciem, zważywszy na obowiązujący tam pogląd na te sprawy. W zeszłym tygodniu pojechałem złożyć mu wizytę, ale w progu przywitali mnie José i Chico.
– Don Pedro słabuje – powiedzieli i udawali, że nie rozumieją mojej hiszpańszczyzny. Znam Pedra od urodzenia i wiem, że przyjąłby mnie bez słowa, ale oczywiście nic im nie powiedziałem i zawróciłem konia.
Pedro od tak dawna nie miał vaqueros, że jego ziemię zarastają chwasty, a przez ostatnie dwa lata zdołał napiętnować tylko połowę cieląt. Co roku zarabia coraz mniej i nie jest w stanie wynająć większej liczby ludzi, więc jego dochody spadają, i tak w kółko.
Mimo to zachował dobroduszność. Zawsze wolałem jego dom od naszego. Obaj lubiliśmy wspominać stare czasy, kiedy ziemia była żyźniejsza, między wioskami z palonej cegły ciągnęły się białe wapienne trakty, nikt nigdy nie widział cierni, a trawa sięgała do strzemion. Teraz ciernie są bezwzględne, a stare kamienne wioski świecą pustkami. Wznosi się tylko krzywe monstrualne domy na drewnianych ramach, które rosną jak grzyby po deszczu i równie szybko gniją. Pedro pod wieloma względami był mi bliższy od ojca, od Pułkownika. Jeśli miał dla mnie kiedyś ostrzejsze słowo, to ja go nie słyszałem. Zawsze żywił nadzieję, że zainteresuję się którąś z jego córek, a przez pewien czas byłem naprawdę zauroczony najstarszą z nich, Maríą, ale czułem, że Pułkownik będzie temu przeciwny, i jak tchórz pozbyłem się uczucia. María wyjechała do Mexico City na studia, a jej siostry wyszły za Meksykanów, którzy mieli chrapkę na ziemię Pedra.
Najbardziej boję się tego, że Sullivan ma rację i że zięciowie Pedra kradną nasze bydło; mogą nie rozumieć czekających ich konsekwencji, mogą nie rozumieć, że Don Pedro ich nie obroni.
11 sierpnia 1915 roku
Sally i doktor Pilkington odwożą Glenna, naszego najmłodszego syna, do San Antonio. Postrzelono go tej nocy, kiedy natknęliśmy się w ciemnościach na jakichś jeźdźców. Rana to draśnięcie w bark, z pewnością nie zagraża życiu, zawiózłbym syna do San Antonio sam, gdyby nie Pułkownik. Ojciec doszedł do wniosku, że strzelali do nas sąsiedzi. Kiedy zaprotestowałem, mówiąc, że było zbyt ciemno, żeby rozpoznać twarze winnych, dano mi do zrozumienia, że jestem zdrajcą.
– Gdybyś słuchał mnie i tego, co mówię – perorował – wiedziałbyś, że na tych koniach siedzieli Chico i José.
– Trzeba by mieć oczy żbika, żeby widzieć w takich ciemnościach dalej niż na staję.
– Jak dobrze wiesz – odpowiedział – zawsze miałem wzrok lepszy od innych.
Na dole zleciało się ćwierć miasta (ta biała ćwiartka). A do tego Rangersi, nasi wszyscy vaqueros i vaqueros Midkiffów też. Za parę minut zrobimy zajazd na Garciów.4
Eli McCullough
Wiosna 1849 roku, ostatnia pełnia księżyca. Od dwóch lat panowaliśmy nad naszą akrokracją nad Pedernales, niedaleko Fredericksburga, kiedy naszemu sąsiadowi w biały dzień ukradziono dwa konie. Syfilis Poe, jak nazywał go mój ojciec, przybył tu z Appalachów, wyobrażając sobie, że Teksas jest rajem dla leni, gdzie bierwiona na podpałkę rąbią się same, persymony wpadają do gęby, a fajka jest zawsze nabita bieluniem. Najpowszechniejszy typ na pograniczu, choć było też wielu takich jak mój ojciec – pragnących się wzbogacić, o ile przeżyją – no i Niemcy.
Zanim zjawili się Niemcy, wszyscy uważali, że w tym południowym klimacie nie da się zrobić masła. Oraz, że nie da się tu uprawiać pszenicy. Gospodarka oparta na niewolnictwie wyczynia takie właśnie cuda z głowami zwykłych ludzi, ale Niemcy, którym nikt o tym nie mówił, zajęli się ubijaniem pierwszorzędnego masła i zbieraniem obfitych plonów szlachetnego zboża, które sprzedawali z wielkim zyskiem oniemiałym sąsiadom.
Przeciętny Niemiec nie miał alergii do roboty, co rzucało się w oczy, kiedy patrzyło się na jego gospodarstwo. Kiedy, mijając jakieś pole, widziało się równo zaoraną glebę, ziemia ta należała do Niemca. Jeśli na polu leżało pełno kamieni, bruzdy były tak równe, jakby orał je ślepy Indianin, i jeśli był akurat grudzień, a nikt nie tknął bawełny – ziemia należała do miejscowych białych, którzy przywlekli się z Tennessee z nadzieją, że matka natura wyczaruje im w nagrodę jakiegoś niewolnika.
Ale uprzedzam wydarzenia. Tamtego ranka ojca czekał kłopot w postaci kradzieży dwóch zabiedzonych szkap i wyraźnego śladu niepodkutych kopyt, prowadzącego na wzgórza. Zdrowy rozum podpowiadał, że sprawcy są jeszcze w okolicy, bo żaden szanujący się koniokrad nie mógł być w pełni usatysfakcjonowany parchatymi łękowatymi kobyłami Poego, ale prawo pogranicza wymagało ruszenia w pościg, więc mój ojciec i paru innych mężczyzn dosiedli koni, zostawiając mnie i brata z dwoma karabinami oraz pistoletami ze srebrnymi okuciami, zabranymi jednemu generałowi pod San Jacinto. Wydawało się, że to dosyć, żeby obronić warowny dom, bo na pograniczu stacjonowało już wojsko, a najazdy Indian z początku lat czterdziestych dobiegły, jak można było przypuszczać, końca.
Mężczyźni odjechali tuż przed południem, a ja i mój brat – para gołowąsów, którym marzyła się dorosłość – niczym się nie przejmowaliśmy. Nie baliśmy się Indian, w okolicy mieszkały dziesiątki Tonkawów i innych włóczęgów, którzy czekali aż rząd otworzy im rezerwat. Mogli napadać na zabłąkanych Jankesów, ale nie byli tak głupi, żeby naprzykrzać się miejscowym, z których każdy marzył o indiańskim skalpie i był gotów go zdobyć pod byle pretekstem.
Kiedy miałem dwanaście lat, zabiłem największą panterę, jaką widziano w hrabstwie Blanco. Potrafiłem tropić jelenia na skalistym podłożu, a orientację miałem tak dobrą jak ojciec. Nawet mój brat, który miał słabość do poezji i książek, strzelał lepiej od każdego przybysza ze Starych Stanów.
Co się tyczy mojego brata: wstydziłem się go. Potrafiłem odnaleźć tropy, których on w ogóle nie widział, potrafiłem powiedzieć, w którą stronę byk zwrócił łeb, czy miał pełny, czy pusty kałdun, i co go spłoszyło. Widziałem lepiej, biegałem szybciej i słyszałem to, czego on nie słyszał. Ale jemu to nie przeszkadzało. Uważał się za lepszego z powodów, których nie potrafiłem zgłębić. Nienawidziłem każdego świeżego odcisku kół wozów, każdej oznaki nowego osadnika, natomiast mój brat od początku wiedział, że pojedzie na wschód. Bez przerwy gadał o wyższości miast i wkrótce jego marzenia się spełniły: mieliśmy obfite plony, coraz więcej sztuk bydła i nasi rodzice mogli wynająć parobka, żeby go zastąpił.
Dzięki Niemcom z Fredericksburga, gdzie zgromadzono więcej książek niż w całej reszcie Teksasu razem wziętej, tacy ludzie jak mój brat byli uważani za normalnych. Rozumiał po niemiecku, bo był to język naszych sąsiadów, po francusku, bo był najważniejszy, i po hiszpańsku, bo nie dało się mieszkać bez tego w Teksasie. Przeczytał „Cierpienia młodego Wertera” w oryginale i twierdził, że pracuje nad własną lepszą wersją, choć nie dał nikomu jej przeczytać.
Poza Goethem i Byronem poświęcał większość myśli naszej siostrze. Była piękną dziewczyną, grała na pianinie tak dobrze jak mój brat czytał i pisał, i powszechnie uważano, że niepotrzebnie są tak blisko spokrewnieni. Ja zaś miałem nieco zaciętą twarz. Niemcy mówili, że wyglądam jak Francuz. Co się tyczy mojego brata i siostry: jeśli doszło między nimi do czegoś niewłaściwego, nigdy się o tym nie dowiedziałem, choć kiedy się do niego zwracała, jej słowa miały konsystencję bawełny albo słodyczy rozpływających się na języku, natomiast na mnie warczała jak na kundla. Mój brat pisywał dla niej sztuki, w których występowała, oboje odgrywali najczęściej nieszczęśliwe małżeństwo, a mnie obsadzali w roli Indianina albo łajdaka, który doprowadził ich do ruiny. Mój ojciec udawał zainteresowanie, posyłając mi jednocześnie znaczące spojrzenia. O ile o niego chodziło, brat był do zaakceptowania tylko dlatego, że ja udałem mu się nad podziw. Ale mama była dumna. Łączyła wielkie nadzieje z moim rodzeństwem.
Nasza chata składała się z dwóch izb połączonych krytym przejściem. Stała na skarpie, na której wśród skał pokazywała się wiosna, żeby spłynąć z nawisu do Pedernales. Lasy były tak gęste jak je Pan Bóg stworzył, a ojciec powiadał, że jak wokół domu nie będzie już drzew, pojedziemy dalej. Oczywiście mama była innego zdania.
Ogrodziliśmy podwórko, postawiliśmy bramę, zagrodę dla bydła, wędzarnię, spichlerz i stajnię, w której ojciec podkuwał konie. Mieliśmy drewnianą podłogę i szyby w oknach oraz niemiecki piec, który płonął przez całą noc, zużywając kilka zaledwie szczap. Meble wyglądały jak ze sklepu, na biało pomalowali je i sprzedali nam mormoni z Burnet. W głównej izbie stało łóżko z baldachimem mamy i taty oraz posłanie siostry; ja i brat dzieliliśmy łoże w nieogrzewanej izbie po drugiej stronie przejścia, choć ja często spałem na dworze na niewygarbowanej skórze, którą rozwieszałem jakieś trzydzieści stóp nad ziemią w gałęziach starego wiecznozielonego dębu. Brat często palił świece, żeby czytać (mama pozwalała mu na ten luksus), a ja nie umiem spać przy świetle.
Najważniejszym meblem w głównej izbie było kwadratowe hiszpańskie pianino – jedyny posag mamy. Pianino w tamtych czasach było wielką rzadkością i w niedziele przyjeżdżali do nas w gości Niemcy, żeby śpiewać i oglądać sztuki mojego brata. Mama zaczynała przebąkiwać o przeniesieniu się do Fredericksburga, gdzie brat i siostra mogliby podjąć na nowo edukację. Ja byłem w jej oczach wyrodkiem i gdyby nie to, że uczestniczyła w moim przyjściu na świat, wyrzekłaby się jakiejkolwiek odpowiedzialności za spłodzenie mnie. Kiedy tylko odrosłem od ziemi, chciałem zostać Rangersem i wyprawiać się przeciwko Indianom, Meksykanom i każdemu, kto by się nawinął.
Kiedy patrzę na wszystko wstecz, mam pewność, że mama wiedziała, co się wydarzy. W tamtych czasach ludzie mieli otwarte głowy, czuliśmy każdy powiew i zmarszczkę na wodzie. Nawet tacy jak mój brat dostrajali się do praw przyrody. Dzisiaj ludzie żyją w sarkofagach ciała. Nic nie słyszą ani nie widzą. Ziemia i Prawo są zepsute. Dobra Księga mówi: „Dlatego Ja was zgromadzę w środku Jerozolimy. Podobnie jak kładzie się razem w piecu srebro, miedź, żelazo, ołów i cynę, by rozpalić z dołu ogień i roztopić je, tak i was zgromadzę w gniewie moim i zapalczywości, umieszczę was i roztopię”. I mówi jeszcze: „Ty jesteś ziemią, która nie została ani oczyszczona, ani obmyta w dzień burzy”. Zgadzam się. Potrzebujemy wielkiej pożogi, która przetoczy się od oceanu do oceanu, a ja jestem gotów przysiąc, że pierwszy poleję się naftą, jeśli ktoś mi zagwarantuje, że nie zgaszą ognia.
Ale to dygresja. Tamtego popołudnia starałem się być pożyteczny – tak postępowały dzieci w tamtych czasach – i wycinałem z derenia jarzmo dla wołów. Z domu wyszła siostra i powiedziała:
– Eli, idź do szopki nad źródłem i przynieś mamie masło i konfitury z winogron.
Początkowo nie zareagowałem, bo nie miała prawa mi rozkazywać, a jej domniemany urok dawno gdzieś się rozpłynął. Choć muszę przyznać, że często byłem morderczo zazdrosny o mojego brata i o to, jak z nim siedziała i wymieniała tajemnicze uśmiechy w sprawach, o których tylko oni wiedzieli. Mówiąc szczerze, nie byłem wtedy w jej łasce, bo ukradłem konia jej wybrankowi, Alzatczykowi o imieniu Hiebert. Chociaż zwróciłem konia w lepszym stanie, nauczywszy szkapę przyjemności cwału pod dobrym jeźdźcem, Hiebert przestał do niej przyjeżdżać.
– Eli! – Miała głos jak świniopas. Współczułem temu nieszczęśnikowi, który się z nią zwiąże.
– Kończy nam się masło – odkrzyknąłem. – A tata będzie wściekły, kiedy przyjdzie do domu i nic nie dostanie.
Wróciłem do strugania. Było mi dobrze w cieniu na zielonym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na czterdzieści mil. Rzeka tuż pode mną spływała małymi kaskadami. Oprócz jarzma, miałem też do wystrugania trzonek do siekiery. Drewno wziąłem z żółtnicy pomarańczowej, na którą natknąłem się podczas jednej z wypraw. Trzonek będzie bardziej sprężysty, niżby podobało się tacie, ale osadzę go w kopytku sarny, żeby się nie wyślizgiwał z dłoni.
– Wstawaj – powiedziała siostra. Stała nade mną. – Przynieś masło, Eli. Mówię poważnie.
Podniosłem głowę i spojrzałem na nią, stojącą tam w swojej najlepszej niebieskiej sukience z samodziału, i zauważyłem świeży czyrak, który usiłowała ukryć pod farbą. Kiedy w końcu zaniosłem masło i konfitury, mama dołożyła do pieca i otworzyła okna, żeby w domu było chłodniej.
– Eli – odezwała się mama – zejdź nad rzekę i nałap nam trochę ryb, dobrze? A może upolujesz bażanta, jak jakiegoś wypatrzysz?
– A co z Indianami?
– Jeśli jakiegoś upolujesz, nie przynoś do domu. Nie ma co narażać się bez potrzeby.
– A gdzie święty Martin?
– Zbiera jagody.
Zszedłem po wapiennej skarpie nad rzekę, zabrałem ze sobą wędkę, brezentowy worek i należącego do taty jaegerbuchse’a. Jaegerbuchse strzelał jednouncjowymi kulami, miał podwójny spust i należał do najlepszych karabinów na pograniczu, ale tacie było nieporęcznie przeładowywać go w siodle. Z racji starszeństwa przypadł w udziale mojemu bratu, ale odrzut broni był zbyt silny jak na jego poetycką budowę. Na obu końcach karabinu była krew, ale to mi nie przeszkadzało. Kula przechodziła nawet przez najstarszych synów Efraima czy – jak kto woli – przez wiewiórkę z dowolnej odległości. Byłem uszczęśliwiony, mając przy sobie tę broń.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Księga Ezechiela, 22-19,20; 24, Biblia Tysiąclecia.