Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szalona - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Szalona - ebook

Szalona to pierwsza część trylogii z nieprzewidywalną bohaterką, gotową na najbardziej bezczelne kłamstwa i najdrastyczniejsze kroki, by ukraść perfekcyjne życie swojej bliźniaczki – i je zatrzymać.

Alvie Knightly to chodząca katastrofa: chaotyczna, kompletnie nieogarnięta, a do tego praktycznie bez przerwy na gazie. Jej nieciekawe życie wygląda jeszcze gorzej na tle osiągnięć jej perfekcyjnej siostry bliźniaczki, Beth. Alvie jest uzależniona od mediów społecznościowych, je kebaby na śniadanie i regularnie pakuje się w kompromitujące sytuacje – jak choćby odkrycie przez ochronę lotniska brzęczącego wibratora w jej torebce. Beth jest żoną seksownego, bogatego Włocha, ma ślicznego małego syneczka i od urodzenia jest księżniczką mamusi.

Alvie nie ma najmniejszej ochoty spotykać się z siostrą, nawet kiedy Beth kupuje jej bilet na Sycylię w pierwszej klasie. Ale gdy tego samego dnia Alvie traci znienawidzoną pracę i zostaje wyrzucona z mieszkania na bruk, luksusowa willa w malowniczej Taorminie nagle nie brzmi tak źle.

Siostra prosi ją, by zamieniły się miejscami. Alvie natychmiast korzysta z okazji na przejęcie jej życia, choćby tylko na chwilę. Wkrótce zaczyna odkrywać mroczne tajemnice bliźniaczki: powiązania z mafią, kochanków i znajomość z wyjątkowo skorumpowanym księdzem – co gorsza, wszyscy oni prędko zauważają, że z „Beth” coś jest nie tak. Alvie musi działać bez cenzury i bez hamulców, by ocalić siebie.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-572-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie będziesz pożądał żadnej rzeczy,

która należy do bliźniego twego.

Księga wyjścia

Człowiek dwa życia. Drugie zaczyna się,

kiedy pojmiemy, że mamy tylko jedno.

Konfucjusz

Czyste Szaleństwo to najwyższy Rozum –

Dla wnikliwego Oka –

Czysty Rozum – to skrajne Szaleństwo –

Lecz również tutaj Większość,

Jak we Wszystkim, zwycięża –

Uznaj ją – jesteś normalny –

Wnieś sprzeciw – jesteś niebezpieczny –

Na takich czekają natychmiast Kajdany –

Emily DickinsonWyjaśnienie

Wyjaśnienie

Zanim przejdziemy dalej, musimy coś sobie wyjaśnić: mam serce w niewłaściwym miejscu. Żołądek, wątrobę i śledzionę też. Wszystkie organy mam po przeciwnej stronie niż normalny człowiek, dokładnie tam, gdzie nie powinny się znajdować. Cała jestem tył na przód: wybryk natury. Siedem miliardów ludzi na tym świecie ma serce po lewej stronie. A ja po prawej. Nie sądzicie, że to jest znak?

Moja siostra ma oczywiście serce tam, gdzie trzeba. Elizabeth jest doskonała do ostatniej kosteczki. Ja stanowię lustrzane odbicie swojej bliźniaczki; jej mroczną stronę, jej cień. Ona jest prawidłowa, ja błędna. Ona pisze prawą ręką; ja używam lewej. Po włosku „lewy” to sinistro, ale to słowo może oznaczać też nadchodzące nieszczęście. Taka ze mnie lewa siostrzyczka. Beth jest aniołem, a ja? Zatrzymajmy na razie tę myśl…

Najzabawniejsze, że jak na nas spojrzeć, to nie widać żadnej różnicy. Z wierzchu jesteśmy identyczne, ale wystarczyłoby nas obrać ze skóry, żeby zafundować sobie niezły szok. Patrzcie i podziwiajcie, jak moje flaki rozlewają się w zupełnie niewłaściwym porządku. Ale bajzel. Tylko nie mówcie potem, że was nie ostrzegałam. Mało przyjemny widok.

Jesteśmy jednojajowe, jakby się kto zastanawiał. Zygota Beth się rozdwoiła i oto powstałam ja. To miało miejsce na najwcześniejszym etapie rozwoju, kiedy Beth była jeszcze tylko zlepkiem komórek. Mama była w ciąży dopiero od kilku dni, i wtedy nagle – puf – pojawiam się ja, zupełnie znikąd, jak kukułcze jajo. I odtąd Beth musiała dzielić ze mną przytulną maciczkę i pyszne łożysko à la carte.

Tłoczno nam tam było. Mało miejsca na nas dwie, a tu jeszcze nasze pępowiny. Beth zaplątała sobie swoją wokół szyi, całkiem mocno. Przez jakiś czas nikt nie wiedział, co z nią będzie. Pojęcia nie mam, jak do tego doszło. Ja nie miałam z tym nic wspólnego.

Naukowcy uważają, że bliźnięta jednojajowe powstają zupełnie przypadkowo. Wciąż stanowimy tajemnicę; nikt nie wie, jak i dlaczego się pojawiłam. Niektórzy powiedzą, że to szczęście, ślepy traf, zbieg okoliczności. Ale natura nie lubi przypadków. Bóg nie grywa sobie w kości. Nie przyszłam na świat bez powodu, wiem o tym. Ale nie znam jeszcze przyczyny. Dwa najważniejsze dni w życiu to ten, w którym się rodzisz, i ten, w którym pojmujesz, po co jesteś na tym świecie.Rozdział trzeci

Witrynie kebaba obraca się słup anonimowego mięsa – kot? Szczur? Lis? Gołąb? Coś żółtego spływa, kap, kap, na metalowy grill pod rusztem. Skwierczy i pryska, syczy i się przypala: najpierw robi się różowe, potem brązowe, w końcu szare. Powietrze w barze jest ciężkie od tłuszczu. Do lady podchodzi atrakcyjny facet w upapranym białym fartuchu i kartonowej czapce. Ma opadające na czoło włosy i starannie przystrzyżony zarost. Wyobrażam sobie, jak może wyglądać pod ubraniem: czy kryją się tam całe trzydzieści trzy spektakularne centymetry penisa Marka Wahlberga z ostatniej sceny Boogie Nights?

– To co zwykle?

Kiwam głową.

– Albo nie, jestem głodna. Wezmę dwa.

Facet bierze w dłoń długi, srebrny nóż i pstryka włącznik. Nóż lśni w świetle jarzeniówki. Ząbkowane ostrze brzęczy, wibruje, warczy, obraca się. Koleś odpiłowuje kawałek po kawałku grube plastry mięsa i łapie je prosto w bułkę. Sałata, pomidory, bez cebuli, dodatkowy sos.

– Osiem dziewięćdziesiąt osiem.

Że ile? Rozbój w biały dzień. Płacę mimo to i w przypływie szczodrości zostawiam dwa pensy napiwku. Łapię kebsy i puszkę normalnej coli i pożeram obie buły w drodze do mieszkania, wydłubuję cebulę (dupek…) i pstrykam nią na chodnik; oblizuję keczup spływający mi po palcach. Plama na bluzce, plama na bucie, plama na chodniku, chlap, chlap, chlap.

Przechodzę koło antykwariatu. Na wystawie leży powieść Beth: przecena, 50 pensów. Staję jak wmurowana. Taniej niż za papier toaletowy. I tak nie zamierzam jej kupić; nie przeczytałabym tej książki, nawet gdyby mi za to zapłacili. No, może gdyby mi dużo zapłacili. Oglądam się przez ramię; prawie jakby Beth mnie śledziła. Nie mogę uwierzyć, że w tym sklepie mają jej książkę. Zerkam na telefon i widzę, że odpisała na mojego ostatniego mejla:

Od: Elizabeth Caruso

[email protected]

Do: Alvina Knightly

[email protected]

Data: 24 Sier 2015 13.10

Temat: RE: ODWIEDZINY

Alvie najmilsza,

Oczywiście, że Ci wybaczam, i oczywiście, że musisz przyjechać! Kupiłam Ci bilet na lot jutro rano, British Airways do Katanii (bilet i plan podróży w załączniku). Masz miejsce w klasie Club, Kochanie, więc koniecznie skorzystaj z darmowego szampana. Jeśli nie będziesz porządnie nabąbelkowana po przylocie, straszliwie się rozczaruję. Mam nadzieję, że to nie za wcześnie dla Ciebie, ale sama powiedziałaś, że nic nie robisz, a ja, cóż, po prostu nie mogę się doczekać, kiedy Cię zobaczę! Ambrogio po Ciebie przyjedzie. Ostrzegam: on prowadzi jak Lewis Hamilton, ale w lambo pokonacie 40-minutową podróż w kwadrans.

Nie zapomnij zabrać bikini i kapelusza na słońce – mamy tu morderczą pogodę. Ale nie przejmuj się, jeśli nie masz odpowiednich ubrań, tuż za rogiem w Taorminie mają Gucci i Pradę.

Do jutra!

Całusy,

Beth xxx

PS Wspaniale, że zrezygnowałaś z tej pracy. Nie znosiłaś jej, prawda?

PPS Przypomnij mi jeszcze raz, ile teraz ważysz?

Bardzo długo patrzę w telefon bez mrugania. Kiedy w końcu mrugam, mejl od Beth nie znika z ekranu telefonu. Nie marnuje czasu: jutro rano? Kupiła mi bilet? Jak ona kocha dyszeć ludziom w kark.

I skąd ta nagła obsesja na punkcie mojej wagi?

Od: Alvina Knightly

[email protected]

Do: Elizabeth Caruso

[email protected]

Data: 24 Sier 2015 13.20

Temat: RE: ODWIEDZINY

60 kg. Do zobaczenia jutro.

Wyślij.

Beth odpisuje niemal natychmiast.

Od: Elizabeth Caruso

[email protected]

Do: Alvina Knightly

[email protected]

Data: 24 Sier 2015 13.23

Temat: RE: ODWIEDZINY

Super! Ja tyle samo! xxx

Co? Jak to w ogóle możliwe? Przecież ona dopiero co urodziła. „Nadal nie zrzuciłam nadwagi po ciąży i już doprowadza mnie to do szału”.

Widzicie to? Żmija.

Lecę jutro rano na Sycylię, mam lot w klasie Club (co to niby jest?) i odbiera mnie koleś w lamborghini. To brzmi jak marzenie. Nie mogę się doczekać spotkania z Ambrogiem. Ciacho jakich mało. On jest jak Brad Pitt razy Ashton Kutcher do potęgi Davida Gandy’ego. Może Beth nie jest jednak aż taką krową?

Rzucam puste opakowania po kebsach na schody przed domem – i tak leży tam już cała sterta. Sprintem wbiegam na górę, przeskakując po dwa schody na raz.

* * *

Mam mieszkanie całe dla siebie, tak jak lubię najbardziej. Gdyby tylko było tak cały czas. Wyjarałam już sześć papierosów jednego po drugim i wypiłam prawie całą butelkę Pinot Grigio, którą znalazłam w lodówce. Nie było moje, ale jutro wyjeżdżam, więc mam to w dupie.

Opróżniam szafę i szuflady, po czym wyszarpuję walizkę spod łóżka. Strzepuję z niej kurz, pety i skarpetki. Nie mogę uwierzyć, że znowu zobaczę Beth. Byłyśmy praktycznie nierozłączne od urodzenia do college’u (nie z wyboru; z tasiemcem człowiek też może być nierozłączny. Albo z nitkowcem podskórnym. Albo z kleszczem). Wszystko zaczęło się dwadzieścia sześć lat, dziesięć miesięcy i dwanaście dni temu. Przedtem trącałyśmy się łokciami w tym słonym oceanie owodniowym i nie mogłyśmy się doczekać, kiedy wreszcie wyjdziemy na zewnątrz i staniemy się oddzielnymi bytami. Dziewięć miesięcy to bardzo długo, jeśli spędza się ten czas z twarzą w cudzej dupie. Beth wyrwała się pierwsza – wyślizgnęła się z kanału rodnego jak kanadyjska gwiazda bobslejowa walcząca o złoto na olimpiadzie zimowej. Ja utknęłam nogami do przodu. Położna musiała mnie wyszarpnąć ze środka, pakując w moją matkę ręce aż po łokcie, jak rolnik odbierający poród cielaka. Ja w tym czasie zrobiłam szpagat i założyłam sobie nogi za uszy. Nie muszę dodawać, że kiedy pierwsza z nas wyszła na świat, nasza matka miała już dość parcia. Na co ja jej byłam potrzebna? Miała już Beth. Ja byłam towarem bonusowym, jak w ofercie „kup jeden, drugi gratis”, której w sumie wcale nie chcesz. Nierozpakowanym cheddarem, pleśniejącym sobie na dnie lodówki. Drugą paczką delicji, których naprawdę nie powinnaś jeść. Łatwo było o mnie zapomnieć. Łatwo było mnie zignorować.

Mama zawsze o mnie „zapominała”, tak jak „zapomniała” mi wspomnieć o tym, że emigruje do Australii. „Zapomniała” mnie zaszczepić i złapałam odrę. „Zapominała” zabrać mnie do domu z supermarketu albo z pociągu do Penzance, kiedy jechaliśmy na wakacje. „Zapomniała” zaprosić mnie na pogrzeb naszej babci. (To nie była moja wina, że babcia umarła; po prostu tak się złożyło, że akurat przyjechałam w odwiedziny, kiedy w końcu kopnęła w kalendarz). No, sami widzicie.

Ponieważ zaklinowałam się przy porodzie, wpakowali mnie do akwarium, czyli do inkubatora. Coś z niedoborem tlenu. Kiedy po raz pierwszy mnie zobaczyli, byłam wściekle niebieska. Ponieważ wpakowali mnie do akwarium, musiałam zostać w szpitalu. W przeciwieństwie do Beth nie byłam karmiona piersią. Pielęgniarki karmiły mnie z butelki. Żywiłam się wyłącznie mlekiem w proszku. Mama wyszła ze szpitala razem z Beth, swoją cudowną pierworodną córunią, i było im razem przecudnie we dwie. Kilka tygodni później wreszcie mnie wypisali – musieli trzy razy nagrać się mamie na sekretarkę, zanim w końcu przyszła mnie odebrać. Oczywiście do tego czasu zdążyła się już bardzo związać z Beth. A każdy wie, że jedno dziecko na raz w zupełności wystarczy. Ta tendencja utrzymała się przez kolejne dwadzieścia sześć lat, aż do dziś: mama była leniwa, Beth łatwa do kochania. Posłuszna, grzeczna, nieskazitelnie porządna. Nigdy nie narobiła wstydu przed sąsiadami, nie uciekła z domu i nie wpakowała się w kłopoty z policją. Nic nie podpalała i nie rzucała mięsem. Nigdy nie była rozczarowaniem.

Dostałam imię po naszym ojcu, Alvinie (cóż za popis wyobraźni), a Elizabeth po Jej Wysokości, królowej (naszej matce ta historia nigdy się nie znudzi…). Tak się złożyło, że mama nie była szczególnie przywiązana do naszego taty. Rozwiedli się niedługo po naszych narodzinach i ojciec wyprowadził się do San Francisco. Nigdy więcej go nie widziałam. Nie żeby to była jakaś wielka strata; prawdopodobnie był chujem. Mama nigdy nie zamieszkałaby w Ameryce, na Grenlandii czy w Afganistanie. Za bardzo kocha królową. Jest jej oddana niczym pszczoła. Kiedy jej drugi mąż (totalny palant o imieniu Rupert Vaughan Willoughby) poprosił, żeby przeniosła się z nim do Australii, ona zgodziła się tylko dlatego, że królowa oficjalnie nadal tam rządzi. Kochająca poddana, prawdziwa patriotka – mama zawsze wolała Elizabeth ode mnie. Gdybyśmy tylko mieli kiedyś królową Alvinę! Sprawdziłam w Wikipedii, ale nic z tego. Tylko jakaś durna zagubiona dziewczynka z powieści D. H. Lawrence’a, której nawet nie czytałam.

Moje najwcześniejsze wspomnienie? Jak wbijam szpilki w lalkę Beth. Nie pytajcie dlaczego. Nie mam pojęcia. Miałam jakieś trzy albo cztery lata. Gówno wtedy wiedziałam o wudu. Po prostu znalazłam któregoś dnia jej lalkę i uznałam, że fajnie będzie wpakować w nią trochę szpilek. I owszem, to było fajne. Dalej mam ją przed oczami, jak leży na toaletce: długie blond włosy i wielkie błękitne oczy z powiekami, które same się podnosiły i opadały, kiedy poruszyć jej głową w przód i w tył. Lalka siada: oczy się otwierają. Kładzie się na plecach: zamykają. Otwierają. Zamykają. Otwierają. Zamykają. Godziny zabawy.

Znalazłam szpilki mamy schowane w szufladzie. Takie długie, cienkie, srebrne, każda z inną kolorową kulką na końcu. Musiało być ich z pięćdziesiąt w tym małym prostokątnym pudełeczku. Wyciągałam jedną po drugiej i wbijałam w lalkę. Nic łatwiejszego. Spodziewałam się, że lalka zacznie płakać, ale ona nie wydała z siebie żadnego dźwięku, po prostu leżała i w milczeniu znosiła swój los. Zaczęłam od stóp, cztery szpilki w każdą, po jednej między małe różowe paluszki, potem jeszcze jedna i jeszcze, w dwóch długich liniach wzdłuż nóg. Z łatwością wsuwałam je głęboko w plastik. Sterczały ładnie i mocno jak kolce u jeża.

Wbijałam dalej, szpilka po szpilce, coraz wyżej wzdłuż jej ciała: brzuch, pierś, szyja, policzki, czoło, skronie. Dziabnęłam ją kilka razy w oko, ale nie chciały wejść: jej gałki oczne były zrobione ze lśniącego, twardego szkła. Kiedy skończyłam przód, przewróciłam ją na drugą stronę i zaczęłam wbijać szpilki w jej plecy. Pośladki. Tył głowy. Wszystko szło świetnie aż do ostatniej szpilki. Chyba była czerwona. Nie wiem, co się stało. Wyjęłam ją z pudełeczka i wtem – ukłułam się w kciuk. To był kolosalny wstrząs. W tym wieku? Jak trzęsienie ziemi. Na palcu uformował się koralik krwi: doskonały, okrągły, równie czerwony jak główka od mojej szpilki. Byłam zupełnie jak Śpiąca Królewna nad wrzecionem. Bez chwili zastanowienia zlizałam krew. Jak zwierzę. Instynkt. Wtedy po raz pierwszy poczułam smak krwi. Nie przypominał niczego, co poznałam wcześniej ani później: był słony, metaliczny. Zakazany jak wino. Odebrało mi mowę. Coś się we mnie zmieniło.

Ale to było kiedyś, a teraz jest teraz. Nie widziałam siostry całe dwa lata, od czasu jej ślubu w Mediolanie, w pierdolonej katedrze. Co to była za katastrofa. Nie chcę nawet o tym myśleć. Odpalam jeszcze jednego papierosa i zaciągam się głęboko nowotworem płuc, siadam na parapecie i gapię się na gołębie. One gapią się na mnie. Wredne. Mordercze. Po ich małych czarnych oczkach widać, że knują różne paskudztwa. Czy to jeden z was był tym wesołkiem, który nasrał mi na ramię? Oglądały Hitchcocka; mogą zaatakować w każdej chwili.

Sceny z wesela Beth nieproszone zalewają mi umysł…

Żłopię jeszcze trochę wina.

Na długie miesiące przed „wielkim dniem” Beth moja matka wydzwaniała do mnie non stop tylko po to, żeby powtarzać w kółko to samo pytanie:

– Z kim przyjedziesz, Alvino? Muszę wiedzieć, żeby zaplanować układ siedzeń/wypisać zaproszenia/mieć do czego się przypierdolić.

– Ale mamo, dlaczego miałabym przyjść z kimś? Do czego w ogóle potrzebny mi chłopak?

– Alvino, nie będę teraz z tobą o tym dyskutować. Brukselka się rozgotuje i twój ojciec jej nie zje.

– On nie jest moim ojcem.

Cisza.

– Dlaczego nie możesz sobie znaleźć jakiegoś miłego chłopaka, takiego jak Ambrozja? – spytała.

Boże, proszę, ratuj. Znowu ta sama śpiewka.

– Ambrogio, mamo. To nie deser lodowy.

Chociaż muszę przyznać, że chętne bym go polizała tu i ówdzie.

– Twoja siostra się ustatkowała, a ty nie robisz się coraz młodsza.

– Tak. Wiem.

Miałam dwadzieścia cztery lata, na litość boską.

– Ani coraz bardziej atrakcyjna.

Noż ja pierdolę. Ona naprawdę wie, jak mi zaleźć za skórę. Zamrugałam parę razy, żeby odpędzić wzbierające łzy, i nieco zbyt głośno pociągnęłam nosem. Przecież to nie tak, że chciałam umrzeć w samotności.

– Jestem bardzo szczęśliwa bez chłopaka, a ostatni facet, którego przeleciałam, okazał się jakimś gatunkiem ślimaka.

Jedną z najbardziej zaskakujących właściwości ślimaków jest ich zdolność wykorzystywania tego samego organu do różnych funkcji. Na przykład ostatni koleś, z którym się przespałam, używał swojego fiuta jako narządu rozrodczego i mózgu jednocześnie. I był oślizgły. W złym znaczeniu tego słowa. Nie, z moich doświadczeń wynika, że faceci wymagają zbyt wiele czasu i uwagi. Jak to tamagotchi, które miałam w dzieciństwie i zdechło. Całe szczęście, że Bóg stworzył Tindera… I jeszcze Duracella na otarcie łez po Tinderowej porażce.

Usłyszałam, jak mama miesza brukselkę po drugiej stronie; wrzątek bulgotał i pryskał, gdzieś nad jej głową buczał wentylator. Praktycznie czułam ten zapach.

– Jak się nazywał ten twój ostatni chłopak? Michael? Simon? Richard, coś takiego?

– A skąd niby mam wiedzieć?

Może Ahmed?

– Oj, kochanie, zawsze mi się mylą, tylu ich było.

Zgrzytam zębami.

Pomimo tego wszystkiego nie zamierzałam za żadną cholerę być sama na wielkim białym weselu Beth. Nie będę singielką, frajerką, wyrzutkiem. Więc przy którymś telefonie od matki w końcu pękłam. Podałam pierwsze imię, jakie przyszło mi do głowy.

– Alex, mamo. Ma na imię Alex.

– Ach! Alexander?

– Co?

– Jest Grekiem?

– Nie!

– Jest bogaty? Jest potentatem transportowym? Jak ma na nazwisko?

– Nie, nie i nie wiem.

– W porządku. Dobrze, wyślę zaproszenie dla was obojga. I potwierdzę plan siedzeń. Posadzimy was przy stoliku „Kapryfolium”, między twoją cioteczną babcią Verą i wujkiem Bartholomew. Na pewno miło im będzie go poznać. Kiedyś byli na rejsie na Korfu.

Oczywiście nie znałam nikogo o imieniu Alex. Kiedy siedziałam w samolocie easyJeta do Mediolanu i czekałam na start, ogarnęła mnie panika. W sumie mogłabym powiedzieć, że musiał nagle wyjechać w podróż służbową – któryś z jego statków przywalił w górę lodową? – ale nikt by w to nie uwierzył. Sama na bajecznym weselu siostry. Odrzut. Doczepka z litości. Powoli robiłam się (jeszcze bardziej) zdesperowana.

Postanowiłam, że zabiorę ze sobą kogokolwiek, kto usiądzie koło mnie w samolocie. Wiem, przypadkowe, ale dziwnie podniecające. Obserwowałam wsiadających kolejno pasażerów… Ooo, ten jest niezły: designerskie dżinsy, gładko ogolony, w dłoni drogo wyglądająca męska torba. Czy to Prada? Skręca w lewo i siada obok żony z katalogu bielizny i dzieciaka z reklamy H&M. Super. Ooo, a ten? Ten jest cudny. Sobowtór Tysona Beckforda. Diamentowe kolczyki. Sweter od Ralpha Laurena. Seksowny uśmiech. Siada w rzędzie tuż za mną, razem ze swoim jeszcze atrakcyjniejszym chłopakiem. Niech ktoś mnie zabije. Teraz.

– Cześć – powiedział nagle długowłosy, brodaty i nadmiernie wydziarany koleś w typie harleyowca, siadając koło mnie w fotelu od przejścia. – Jestem Adam.

Adam? Prawie. Dobra, ujdzie.

Od Adama waliło hydroponiczną marihuaną. Mówił z silnym akcentem z Newcastle, a może po prostu był głuchy. Miał tatuaż z napisem „mama”. Miał też wydziarane „chardonnay” na ospowatej szyi. Pod paznokciami ślady smaru, na twarzy strupy po jakiejś kraksie na motorze. Adam miał jeszcze sprośniejszy umysł niż ja. Cioteczna babcia Vera nie wytrzymałaby z nim pięciu minut. Przez kolejne dwie i pół godziny z trudem powstrzymywaliśmy się przed konsumpcją naszego pożądania i dołączeniem do high-mile clubu; zresztą bez przerwy była kolejka do toalety. Poza tym wiedziałam, że muszę go przetrzymać, bo inaczej w życiu nie pójdzie ze mną na to wesele. Trochę się lizaliśmy (ku irytacji starszej pani robiącej na drutach na siedzeniu przy oknie), a potem on zrobił mi palcówkę pod rozkładanym plastikowym stolikiem. Wtedy go zaprosiłam.

– Może poszedłbyś ze mną na wesele w Mediolanie? Zobaczysz, będzie warto – dodałam, puszczając do niego oko i kładąc dłoń stanowczo zbyt wysoko na jego odzianym w skórzane spodnie udzie.

– Okej – odparł Adam z błędnym uśmiechem. Wiedziałam, że to będzie doskonałe.

Chyba mogę z czystym sercem powiedzieć, że nie był w moim „typie”, ale lepszy wróbel w garści i tak dalej; zwłaszcza kiedy ten „wróbel” ma dwa palce pod twoim „dachem”. To nie moja wina, że byliśmy pierwsi w kościele i że nie mogliśmy utrzymać rąk przy sobie. Chyba spodobała mu się moja spandeksowa sukienka do krocza i srebrne kabaretkowe pończochy do połowy uda… (Bardzo się postarałam o odpowiednią oprawę na ślub Beth; inspirowałam się pupą Pippy Middleton). Trochę się lizaliśmy w ławce w rogu na tyłach, ale kiedy zrobiło się gęściej, ludzie zaczęli posyłać nam dziwne spojrzenia. Szeptać. Pokazywać palcami. Cmokać. Musieliśmy znaleźć sobie trochę prywatności. Na szczęście pod ścianami stały w rzędzie takie małe budki (dzięki Bogu za konfesjonały). Były idealnych rozmiarów i miały czerwone pluszowe zasłony, które można było zaciągnąć przed drzwiczkami dla zachowania intymnej atmosfery. Złapałam więc Adama za rękę i wślizgnęliśmy się do jednego z konfesjonałów, podczas gdy kościół coraz bardziej się zapełniał.

Z początku byliśmy cicho (w końcu to kościół) ale z czasem chyba nas trochę poniosło, kiedy on pchnął mnie na mahoniową ściankę, a ja usiadłam mu na fiucie na ławce. Pamiętam, że strasznie mnie nakręcała ta niestosowność: bzykamy się w kościele! Adam smakował pierogiem kornwalijskim, a kiedy dochodził, to się tak dziwnie trząsł i telepał. Mahoń walnął o ceglaną ścianę. Chyba pamiętam, że Adam zaskomlał. Ja krzyknęłam coś w rodzaju „Jezusie Nazareński!” albo „Rżnij mnie do niedzieli!”, a Adam ryknął: „Mamo!”. Akurat w momencie, kiedy szczytowaliśmy, wypadliśmy przez zasłonkę, w tej samej chwili, kiedy Beth i jej druhny szły do ołtarza. Beth zrobiła się wściekle czerwona – nadal mam przed oczami jej twarz. Wszyscy się na nas gapili. Jakiś mały chłopiec zapytał Adama, czy jest Jezusem (chyba chodziło mu o tę brodę). Moja matka odłożyła kamerę cyfrową. Wszyscy popatrzyli na Beth, potem na mnie, a potem znowu na Beth. Jak widownia meczu tenisa dla dorosłych.

To nigdy by się nie wydarzyło, gdyby Beth poprosiła mnie, żebym została druhną.

Potem ksiądz poprosił Adama, żeby sobie poszedł, a reszta imprezy była bardzo nudna. Wielka biała gala z setkami ludzi, których nie znałam, głównie Włochów. Wszystko bardzo rzymskokatolickie. Mama zmieniła plan siedzeń, więc wylądowałam w kuchni z obsługą. Siedziałam wciśnięta między grubego cukiernika Giuseppe i Toto, chłopca ze zmywaka. Ale nie tak przyjemnie wciśnięta. Weselny obiad liczył trzynaście dań: antipasti, pasta, homar, sarnina, cielęcina… Tort miał prawie dwa metry wysokości. Na stoły co chwila wjeżdżały wielkie butle starego prosecco, szot za szotem słodko-kwaśnego limoncello. Całą noc tańczyliśmy tarantelę; setka ludzi trzymała się za ręce i kręciła w kółko do coraz szybszej muzyki, co chwila zmieniając kierunek, aż w końcu wszyscy padali na skołowaną stertę na podłogę. Ludzie co chwila przypinali banknoty do bufiastej sukni Beth, a ja je odpinałam. Zarobiłam tamtej nocy jakieś trzy tysiące euro.

Kilku facetów do mnie podbijało. Koledzy Ambrogia byli ubrani jak statyści z Matriksa: długie czarne płaszcze, ciemne okulary. Okazało się, że wszyscy pracują na Sycylii i zajmują się czymś w rodzaju „wywozu śmieci”. To brzmiało trochę obrzydliwie, a poza tym po Adamie raczej nie byłam już w nastroju. Babcia spytała mnie, czy jestem weganką, „tak jak ta urocza Billie Jean King”. Nie rozumiała, dlaczego nie wychodzę za mąż jak moja siostra ani nie tańczę z żadnym z tych przystojnych facetów. (Chyba ucięła komara podczas incydentu z Adamem…) Okazało się, że chodziło jej o lesbijkę, nie wegankę. Powiedziałam jej, że jestem homo, żeby dała mi spokój: „tak jak ta urocza Jodie Foster”, ale babcia nie wiedziała kto to. „Cara Delevingne? Ellen DeGeneres?” – dalej nic.

Beth wyglądała tak pięknie; była jak zupełnie inna osoba. Kiedy stałam przy niej i pozowałam do niekończących się zdjęć, wyobrażałam sobie, że wyglądamy jak metamorfoza jednej osoby: przed i po. Jak w tym amerykańskim programie Łabędziem być. Beth była księżniczką z bajki, a ja żabą. Beth wydawała się jakaś starsza, bardziej dorosła. Wiem, oficjalnie jest ode mnie starsza tylko o dwadzieścia minut, ale tak naprawdę to coś więcej: wyższa, bardziej światowa, pewna siebie. Może tak się dzieje, kiedy wychodzisz za mąż za duże pieniądze? Skąd miałabym wiedzieć. Ich alfa romeo była udekorowana kwiatami, żeby zapewnić odpowiednią oprawę ich podróży ku la dolce vita. Kiedy odjeżdżali, nie potrafiłam powstrzymać łez. Ambrogio był doskonały i powinien być mój. To wszystko było tak strasznie niesprawiedliwe. Wręcz tragiczne.

W każdym razie Beth raczej się do mnie nie odzywała od tamtej pory. Aż do tych mejli. Chociaż kiedy się nad tym zastanowić, przed ślubem też ze mną nie rozmawiała. A dokładnie to od jesieni 2007 roku.

Gaszę papierosa i pstrykam petem przez okno, celując w gołębia; nie trafiam. Kiedy tamtego dnia patrzyłam na Beth idącą do ołtarza, zrozumiałam, że właśnie rozdzieliłyśmy się ostatecznie. Owszem, lekarze przecięli nasze pępowiny dwadzieścia pięć lat wcześniej, ale aż do szesnastych urodzin byłyśmy nierozłączne. Alvieibeth, Bethialvie. Miałyśmy jeden pokój, piętrowe łóżko, wspólne książki. Ona mnie określała. Relacja z nią była najbliższą przyjaźni znajomością, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam, mimo że przez większość czasu jej nienawidziłam. A potem już jej nie było.

Kiedy wyprowadziłyśmy się do różnych miast, stworzyłyśmy sobie różne życia. Beth pojechała na studia do Oksfordu, a ja zamieszkałam w Londynie. Nie pamiętam dlaczego. Chyba sądziłam, że londyńskie ulice są wyłożone złotem, ale okazało się, że leżą na nich tylko psie kupy i guma do żucia.

Jestem jak mniej udana, żeńska wersja Dicka Whittingtona. Wiedzieliście, że w dzielnicy Archway jest pomnik jego kota? Takie rzeczy się dzieją, kiedy zostajesz burmistrzem Londynu; ludzie stawiają w mieście podobizny twoich zwierząt rzeźbione w wapieniu. Jeśli/kiedy zostanę burmistrzynią, ktoś wyrzeźbi pomnik Mr Dicka w skali jeden do jednego, żeby potomni mogli go podziwiać. Zostanie wzniesiony na postumencie w pałacu Whitehall. Wiem, że Ken Livingstone trzymał w domu traszki. Czy Boris Johnson ma jakieś zwierzątko? Czy tylko mi się wydaje, że Donald Trump i Boris Johnson wyglądają jak bliźnięta, które ktoś rozdzielił zaraz po narodzinach? Szkoda, że nikt nie rozdzielił mnie z Beth. Że nikt nie adoptował mnie albo Beth. Beth albo mnie. Beth. Stanowczo Beth.

Wlewam w siebie jeszcze trochę wina.

Teraz nie mamy ze sobą nic wspólnego poza DNA.

Ludzie zawsze zakładają, że bliźnięta są najlepszymi przyjaciółmi, mają niezwykłą psychiczną więź, są nierozłączne aż do śmierci. Co oni mogą wiedzieć? Dajcie spokój. Jak by się wam podobało, gdybyście całe usrane życie musieli być w cieniu własnej kopii, która jest od was we wszystkim lepsza? Która podoba się wszystkim chłopakom w szkole? „Zapytałabyś siostrę, czy się ze mną umówi? Poproś siostrę, żeby spotkała się ze mną po lekcjach przy stojakach na rowery”. Nie znienawidzilibyście jej? Nawet odrobinkę? Nawet jeśli jednocześnie kochalibyście ją prawie na śmierć? Miłość i nienawiść rzeczywiście są jak dwie siostry: Beth jest odpowiedzialna za miłość, ja ogarniam nienawiść. Przynajmniej wydaje mi się, że kiedyś mnie kochała. Może tolerowała. Nikt mnie nigdy tak naprawdę nie kochał, tak porządnie, jak w książkach. Odpalam papierosa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: