Szczęśliwcy - ebook
Szczęśliwcy - ebook
Książka nominowana do Nagrody Bookera 2021.
Walijskie Tiger Bay wyłania się ze smogu i z morskiej mgły. Z jadłodajni bucha oleisty smród, a z okien domów unoszą się kłęby marihuanowego dymu. Spacerując wzdłuż doków, łatwo trafić i na złodziei, i na pastorów, na uliczników grających w kości i szejków, lichwiarzy i ich dłużników. Niektórzy potrafili oswoić tę starą, okrytą złą sławą dzielnicę. Inni za życie tutaj musieli zapłacić najwyższą cenę.
W 1952 roku ofiarą brutalnego morderstwa pada żydowska sklepikarka. O zbrodnię zostaje oskarżony somalijski marynarz Mahmood Mattan. Mężczyzna zachowuje spokój – może ukradł w życiu kilka zegarków, ale nie jest mordercą, więc wierzy w sprawiedliwy wyrok. Śledztwo toczy się jednak niedbale i w obcym języku, przybywa świadków skuszonych nagrodą pieniężną, a adwokat Mahmooda nazywa go przed sądem „dzikusem”. Do mężczyzny zaczyna docierać, że o wyroku może przesądzić wyłącznie kolor jego skóry.
Szczęśliwcy to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, wstrząsająca opowieść o morderstwie, rasizmie i uprzedzeniach systemu sprawiedliwości. Nadifa Mohamed kreśli poruszającą historię dwóch obcych sobie ludzi, których życie nierozerwalnie splotła zbrodnia.
„Przejmująca i pięknie napisana opowieść o systemowym rasizmie, niesprawiedliwości i o tym, że największe zło rodzi się z uprzedzeń. Jestem pod ogromnym wrażeniem.” Łukasz Orbitowski
„„Szczęśliwcy” to rzadko spotykany rodzaj powieści, która rozdziera serce, a jednocześnie daje życie. Nadifa Mohamed jest literackim objawieniem – pisze z zaciekłą, przepełnioną współczuciem pasją głosicielki prawdy, obnaża upiorny kolonialny układ […], w ramach którego prawda nie jest zdolna pokonać niesprawiedliwości. Jeśli powieść może być narzędziem pomsty, to „Szczęśliwcy” właśnie nim są – wszyscy czekaliśmy na taką książkę.” Junot Díaz
„„Szczęśliwcy” pokazują niewinność zmuszoną szukać usprawiedliwienia w obliczu rażącej niesprawiedliwości. To powieść o ogromnej sile, pełna współczucia i subtelności, niepokojąco aktualna.” Pankaj Mishra
„Tiger Bay, Cardiff, 1952 rok. Mahmood Mattan, elegancki młody Somalijczyk, zostaje aresztowany za zabójstwo żydowskiej sklepikarki. Oparta na prawdziwych wydarzeniach, bogato udokumentowana, sugestywna powieść Nadify Mohamed maluje wyrazisty obraz życia w tej owianej złą sławą dzielnicy na przykładzie zapomnianej pomyłki sądowej.” „Vogue”
„Nadifa Mohamed wykazuje się dogłębnym zrozumieniem tego, że życie jest kształtowane zarówno przez wielką historię, jak i przez intymne spotkania z ludźmi.” Kamila Shamsie
„W „Szczęśliwcach” Nadifa Mohamed objawia pełnię swojego talentu. Ta książka, która mrozi krew w żyłach i jednocześnie jest pełna żaru […].” Sathnam Sanghera
„„Szczęśliwcy” to porywająca powieść, proza, która przywraca sprawiedliwość.” „The Financial Times”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-820-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gabriel Krauze, _Tu byli, tak stali_
Damon Galgut, _Obietnica_
Melissa Broder, _Mleko i głód_
Miriam Toews, _Głosy kobiet_
Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_
Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_
Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_
Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_
_Tara June Winch, Plon_
Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_
Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_
Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_
Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_
Haśka Szyjan, _Za plecami_
Melissa Broder, _Ryby_
Yaa Gyasi, _Poza królestwo_
Hila Blum, _Jak kochać własną córkę_
Monica Isakstuen, _Bądź dobra dla zwierząt_
William Brewer, _Czerwona strzała_
Już niebawem ukaże się:
Jim Lewis, _Duchy Nowego Jorku__Naf yahay orod oo, arligi qabo oo, halkii_
_aad ku ogeyd, ka soo eeg_
O duszo, uciekaj do ojczyzny
i szukaj jej tam, gdzie ją poznałaś
Ahmed Ismail Hussein zwany Hudeidi – napisane w więzieniu w Somali Francuskim, 1964 rok
Przypomnij sobie zieloną poświatę fosforu
w ciepłą tropikalną noc,
ryczące czterdziestki cudowne i dzikie,
kiedy walczyłeś z burzą w jej szczytowym momencie.
Zapach jawajskich przypraw,
fregaty krzyczące do księżyca,
dźwięk łańcucha kotwicznego,
gdy stanęliśmy w krystalicznej lagunie.
Żadne rekwiem nie gra przy twoim odejściu,
żaden przyjaciel cię nie żegna,
kto wie, że w żałobie są ptaki morskie
i może jeszcze taki głupiec jak ja.
Harry „Shipmate” Cooke, _The Last Tramp Steamer_ (Ostatni frachtowiec parowy), fragmentKOW | RAZ
Tiger Bay, luty 1952
„Umarł król. Niech żyje królowa!” Głos spikera trzeszczy w odbiorniku i spowija przejętych bywalców należącego do Berlina baru na podobieństwo mgły skłębionej wokół smętnych latarni ulicznych, których słaby blask ledwie oświetla kocie łby.
Hałas cichnie, koktajle mleczne i cola zderzają się z kawą po irlandzku, krzesła szorują po podłodze wyłożonej czarno-białymi kafelkami.
Berlin stuka łyżką o bar i wydaje z siebie ryk godny poskramiacza lwów:
– Wznieście kielichy, panie i panowie, i poślijcie naszego starego króla tam, gdzie spoczywa kuferek Davy’ego Jonesa.
– Spotka tam wielu naszych chłopców – odpowiada Stary Ismail – lepiej niech po drodze przygotuje przeprosiny.
– Zaa-łoo-żę się, że zaa-wczaa-su napisał coś na łoo-żu śmieerr-ci – rechocze jeden z graczy.
Berlin słyszy, że ktoś go woła poprzez dźwięki rock and rolla, terkotanie i bulgot ekspresu do kawy.
– _Maxa tiri?_ – kieruje pytanie do Mahmooda Mattana, który stara się przepchnąć przez tłum przy barze.
– Powiedziałem, że chcę jeszcze jedną kawę.
Berlin chwyta w talii swoją trynidadzką żonę i kieruje ją w stronę Mahmooda.
– Lou, załatw temu awanturnikowi jeszcze jedną kawę.
Wzdłuż baru stoi wielu somalijskich marynarzy z Tiger Bay; apaszka na szyi, zegarek z dewizką i kapelusz trilby nadają każdemu z nich wygląd ni to gangstera, ni to dandysa. Jeden Mahmood ma na głowie homburg, który zachodzi nisko na jego wymizerowaną twarz i smutne oczy. Cichy z niego człowiek, zawsze pojawia się i znika bezszelestnie, gdzieś w pobliżu marynarzy, hazardzistów i złodziei. Kiedy jest niedaleko, mężczyźni przysuwają bliżej swoje rzeczy i śledzą jego wysmukłe, eleganckie palce, ale Tahir Gass, dopiero co wypuszczony ze szpitala psychiatrycznego w Whitchurch, nachyla się ku niemu, szukając przyjaźni, którą Mahmood nie zamierza go obdarzyć. Tahir podąża drogą, na której nikt nie może ani nie chce mu towarzyszyć, jego kończyny drżą od niewidzialnych elektrowstrząsów, a twarz jest ekranem kinowym, na którym wyświetlają się dzikie grymasy.
– Niepodległość nastanie lada dzień. – Ismail pociąga łyk z kubka i się uśmiecha. – Indie odpadły, co takiego mogą powiedzieć pozostałym?
Berlin patrzy na niego surowo.
– Powiedzą: „Trzymamy cię za jaja, czarnuchu! Do nas należą twoja ziemia, twoje pociągi, rzeki, szkoły i fusy z kawy na dnie twojej filiżanki”. Widziałeś, co robią z Mau Mau i z wszystkimi Kikuju w Kenii? Zamykają ich, i dorosłych, i dzieci.
Mahmood odbiera od Lou swoje espresso i kwituje uśmiechem tę wymianę zdań; polityka kompletnie go nie obchodzi. Kiedy próbuje ustawić równo spinki do mankietów, kropla kawy spływa po krawędzi filiżanki i spada na jego wypolerowany na wysoki połysk but. Natychmiast wyciąga z kieszeni spodni chusteczkę i wszelki ślad po plamie znika. Jego brogsy są nowe, modne i czarne jak nowofundlandzki węgiel, żaden tutejszy gość nie ma na nogach lepszych. Trzy banknoty jednofuntowe w jego kieszeni aż palą się do gry w pokera, zaoszczędzone dzięki niejedzonym lunchom i nocom, które spędził bez ogrzewania, jak zawinięta w koce mumia. Pochylając się nad barem, szturcha Ismaila.
– Czy Billa Khan przyjdzie dziś wieczorem?
– Że niby ja pochodzę z dżungli? Chciałbym pochodzić z dżungli! Powiedziałem mu, rozejrzyj się, _to_ jest dżungla, wszędzie krzaki i drzewa, w moim kraju nic nie rośnie. – Ismail kończy dowcip, po czym odpowiada Mahmoodowi: – A skąd mam wiedzieć? Zapytaj któregoś z twoich oszustów.
Mahmood prycha, zirytowany, wypija espresso na raz, chwyta swój piaskowy płaszcz przeciwdeszczowy, po czym przedziera się przez tłum i wychodzi za drzwi.
Zimne powietrze uderza go w twarz jak szpadel i mimo że Mahmood natychmiast wciąga na siebie marynarkę, gorzka lutowa noc chwyta go w swoje łapy, potrząsa nim i każe mu szczękać zębami. Nad wszystkim, co Mahmood widzi, unosi się szara smuga – skutek uderzenia rozżarzonego kawałka węgla, który wyleciał z pieca prosto w jego prawe oko. Ból w tak czystej postaci, że poderwał go do góry i cofnął na stygnący klinkier. Stukot łopat i kilofów porzucanych przez palaczy, którzy skoczyli ku niemu z pomocą, ich ręce odrywające mu palce od twarzy. Łzy zniekształciły ich znajome rysy, w ponurej maszynowni jedynie ich oczy stanowiły jasne punkty; kiedy trzewiki głównego inżyniera schodziły po stalowych schodach, rozległ się alarm. Potem nastąpiły dwa tygodnie w szpitalu w Hamburgu z grubym bandażem owiniętym wokół głowy.
Ta smuga i ból pleców to jedyne fizyczne pozostałości po czasie spędzonym na morzu. Od prawie trzech lat nie wszedł na pokład statku, nic, tylko praca w odlewni i przy małych kotłach w więzieniach lub szpitalach. Morze wciąż go przyzywa, równie głośno, jak mewy kołujące po niebie, lecz jest Laura i są chłopcy, którzy go tu zakotwiczają. Synowie mają wygląd Somalijczyków pomimo walijskiej krwi matki, chwytają się jego nóg, wołając „tatusiu, tatusiu, tatusiu”, zmuszają, by schylił głowę, i mierzwią jego wypomadowane włosy, wyciskając mu na policzkach siarczyste całusy, które pachną oranżadą w proszku i mlekiem.
Na ulicach jest spokojnie, ale wieść o śmierci króla dobiega z wielu nisko położonych, omiatanych wiatrem tarasów, obok których przechodzi. Każdy odbiornik radiowy przekazuje ją w swoim tempie, z sekundowym wyprzedzeniem lub opóźnieniem. Kiedy mija sklepy przy Bute Street, widzi tu i ówdzie wciąż zapalone światła: w lombardzie Zussena, u którego zastawił wiele ubrań, w zakładzie fryzjerskim Cypryjczyka, dokąd chodzi się strzyc, i u Volackich, gdzie kiedyś kupował sprzęt marynarski, a teraz tylko okazjonalnie wstępuje po jakąś sukienkę dla Laury. Wysokie, okazałe okna restauracji U Cory’ego są zaparowane, a za kryształowymi szybami widać roześmiane, tańczące postaci. Wsadza głowę przez drzwi, żeby sprawdzić, czy są tam jacyś znani mu stali bywalcy, ale twarze przybyszów z Karaibów przy stole bilardowym są mu obce. Kiedyś należał do armii robotników ściąganych z całego świata, by zastąpić tysiące marynarzy, którzy zginęli w czasie wojny – byli wśród nich dokerzy, bosmani, kopacze, sztauerzy, kabestaniści, włazowi, próbkarze, tragarze zboża, tragarze drewna, stoczniowcy, brygadziści, strażnicy portowi, igielnicy, promowi, manewrowi, piloci, holowniczy, kowale, cumowniczy, magazynierzy, mierniczy, wagowi, usypywacze węgla, rozładowywacze łodzi rybackich, operatorzy łodzi motorowych, ładowacze barkowi, dźwigowi, trymerzy i przedstawiciele jego profesji – palacze.
Mahmood odwraca się od girland i przepychu wejścia do Cory’ego, by ruszyć w stronę doków, tam, gdzie czerwona mgła zabarwia surowe, niedojrzałe niebo. Z przyjemnością ogląda wieczorny spektakl, jaki oferuje przemysłowa sceneria: zdaje się, że brudna woda morska wrze, kiedy kadzie z falującym, rozgrzanym do białości żużlem piecowym z East Moors Steelworks wpadają w wieczorny przypływ. Tory na nabrzeżu stukoczą i piszczą pod ciężarem wózków, które kursują tam i z powrotem pomiędzy buchającymi kominami huty a gniewnym, parującym morzem.
Widok jest niesamowity, urzekający i za każdym razem zapiera mu dech w piersiach. Mahmood wcale by się nie zdziwił, gdyby ta bulgocząca, sycząca, nasączoną benzyną połać wypluła jakąś wyspę lub wulkan. Do rana woda jednak zawsze się ochładza i odzyskuje posępną, ciemną jednolitość.
Doki oraz Butetown zajmują zaledwie dwa i pół kilometra kwadratowego, ale dla Mahmooda i jego sąsiadów to istna metropolia. Sto lat temu szkocki arystokrata, który wynurzył się gdzieś z bagien, zbudował doki i nazwał ulice imionami swoich krewnych. Mahmooda doszły słuchy, że pierwszy na świecie czek na milion funtów wystawiono właśnie tu, na Giełdzie Węglowej. Nawet jeszcze teraz do pracy w Handlowym Urzędzie Morskim lub w Izbie Celnej ściąga rano specjalny gatunek mężczyzn w melonikach. Zarówno w Urzędzie Morskim, jak i w Związku Marynarzy każdy wie, do których drzwi należy zapukać, jeśli się chce uniknąć kłopotów, a dotyczy to zarówno białych, jak i czarnych pracowników. Poza dzielnicą finansową okolica jest dla wszystkich, toteż wszyscy żyją tu w ścisku, zepchnięci na bok przez tory kolejowe i kanały, które oddzielają ich od reszty Cardiff. Labirynt krótkich mostków, śluz kanałowych i linii tramwajowych wprawia w dezorientację nowo przybyłych; jeszcze niedawno somalijscy marynarze zawieszali na szyi tabliczkę z adresem swojej kwatery, licząc na pomoc przechodniów w odnalezieniu tego miejsca. Kanały służą jako teren zabaw dla małych dzieci i pewnego razu, kiedy dwoje z nich zaginęło, Mahmood spędził smutną, bezsenną noc na przeszukiwaniu mulistej wody. Dzieci znaleziono rano – jedno białe, drugie czarne, jedno i drugie utonęło. Jego synowie są jeszcze za mali na wędrówki, _alhamdulillah_. Pewnego dnia, gdy będą starsi, oprowadzi ich po tym portowym mieście z jego norweskim kościołem i koszerną rzeźnią, z żurawiami, wysięgnikami i dymiącymi kominami, z basenami do moczenia drewna, z miejscami wypalania kreozotu i targami bydlęcymi. Pokaże im trzy szerokie arterie – Bute Street, James Street, Stuart Street, poprzecinane coraz węższymi uliczkami. Pokaże bandery i kominy statków z całego świata, stłoczone na nabrzeżach i rozparte w basenach doków.
Mahmood planuje po cichu przyszłość, ale teraz, pokonany przez lodowaty chłód wnikający przez szpary między guzikami płaszcza, rezygnuje z kolejnej nocy pokerowej i wraca do domu, do Adamsdown, gdzie płonie prawdziwe ognisko jego życia.
Violet ciężko opada na drewniane krzesło i czeka, aż Diana nakryje do stołu.
– Gdzie jest Gracie?
– Właśnie kończy dodatkową pracę domową, zaraz zejdzie.
– Di, uważam, że ona za dużo się uczy, zmarniała na buzi.
– Nie bądź śmieszna. Ledwie coś tam nabazgrała, większość wieczoru spędziła na przeglądaniu moich butów na wysokich obcasach i płyt jazzowych. Podeszłam, żeby ją popędzić, i zobaczyłam, że jest umazana Sunset Shine Maxa Factora. Wyobraża sobie, że jest stworzona dla Hollywood.
– Sprzątaczka powiedziała, że przy zmienianiu pościeli znalazła pod jej poduszką zdjęcie Bena w kombinezonie lotniczym.
– Wiem. – Uśmiech zastyga na ustach Diany, która odwraca się plecami do Violet.
– Bądź silna, siostro. _Koyekh_. – Violet ściska jej przedramię.
– Zejdź na dół, Grace, czekamy na ciebie! – woła Diana w stronę schodów, po czym ściąga fartuch i kładzie go na oparciu swojego krzesła.
Kilogramy, które jej przybyły w czasie bożonarodzeniowej przerwy świątecznej, nadal są widoczne na jej umięśnionym ciele, a obcisła zielona sukienka napina się na plecach. Jej czarne włosy opadają luźnymi falami na ramiona. Przydałoby się im strzyżenie, jednak Violet podoba się ta fryzura, która nadaje jej siostrze wygląd kobiety w typie południowym.
– Jesteś jak maszyna, istne _perpetuum mobile_.
– Nie z wyboru, słowo daję. Maggie poprosiła Daniela, żeby podrzucił mi kurczaka, bo wcześniej miałam sporo klientów. Każdy chciał postawić pieniądze na konia, który w jakiś sposób kojarzy się z królem: „Jego Wysokość”, „Balmoral”, „Buckingham”. Nie wiem, czy to ich sposób na oddanie hołdu, czy tylko przesąd, ale nigdy nie widziałam czegoś podobnego.
– Jeden nawet zainkasował u mnie zaliczkę na pensję, a potem poszedł do ciebie. Głupota i pieniądze nie idą w parze…
– Och, to był ten biedny Tahir, on ma nie po kolei w głowie. Jeden marynarz powiedział mi, że był, jak to się mówi, wykorzystywany przez włoskich żołnierzy w Afryce. Przekonuje mnie, że jest królem Somalii i że zabił w czasie wojny tysiące ludzi.
– Na którego konia postawił?
– Na „Cesarzową Indii” – mówi Diana i rozdziawia czerwone usta w głośnym śmiechu. – Pewnie mu się wydaje, że to jego żona.
– Dobry Boże… Poczekaj, pójdę szybko umyć ręce.
Violet uśmiecha się, patrząc na potrawy na stole: pieczonego kurczaka, ogórki w occie, gotowane ziemniaki, marchewkę z czerwoną cebulą i burakami oraz stos bielutkich drożdżowych bułek z makiem. Wraca od zlewu, uwalnia swe stopy w pończochach z czarnych ortopedycznych butów i rozprostowuje powyginany przez skoliozę kręgosłup. Żebra, łopatki – wszystko jest u niej przesunięte. Jest bledsza niż Diana i Maggie, rysy ma podobne do ojca, łącznie z głębokimi bruzdami po obu stronach ust, a z jej ubioru i twarzy o różowych policzkach bije klasztorna wręcz czystość. Włosy nadal ma ciemne, ale nad rzadkimi brwiami pojawił się już pierwszy siwy lok. Sprawia wrażenie osoby, która zawsze wyglądała na starszą niż jej rzeczywisty wiek, aż w końcu doszła do etapu, kiedy jej ciało nareszcie dopasowało się do swojej właścicielki – skromnej sklepikarki z Cardiff.
– Włącz radio, Di, chcę usłyszeć pozostałe wiadomości. Wyobraź sobie księżniczkę Elżbietę, przepraszam, _królową_ Elżbietę, wsiadającą z powrotem do samolotu, kiedy już wie, że musi porzucić spokojne życie z mężem i dziećmi, aby zasiąść na tronie.
– Nikt jej nie _zmusza_. Może zostać w Kenii i ogłosić koniec monarchii, co mnie to obchodzi.
– Nie wiesz, co to poczucie obowiązku. Jak mogłaby to zrobić, skoro czeka na nią cały kraj, całe imperium?
– Byłam pewna, że to powiesz, ty córeczko tatusia. Rozśmieszasz mnie, Violet. Tata zostawił ci ten sklep, a ty traktujesz to tak poważnie, jakbyś odziedziczyła cały świat. Potrafię sobie wyobrazić twoją twarz w dzisiejszych gazetach: przekazałabyś im uroczyste zapewnienie, że będziesz rządzić na Bute Street dwieście trzy najlepiej, jak potrafisz, tak ci dopomóż Bóg.
– Ten sklep to moje życie. Gdybym go sprzedała w czterdziestym ósmym, co dobrego by z tego wynikło? Wdowa, panna i mała dziewczynka tułające się od domu do domu i od jednej pracy do drugiej.
– Mogłyśmy wyjechać do Londynu albo do Nowego Jorku.
– Żeby zacząć od nowa? Nie, Diano. Ty byłaś jeszcze wystarczająco młoda, by wyjść za mąż i mieć więcej dzieci, ale ja nie.
– Oczywiście, że też mogłaś. Może niekoniecznie urodzić dzieci, ale na pewno wyjść za mąż.
– Miałam szukać wśród łobuzów i szarlatanów, których interesuje tylko mój sklep?
– Dobrze, już dobrze. Twój wybór. – Diana podnosi ręce na znak, że się poddaje, po czym krzyczy na cały głos: – Grace! Natychmiast zejdź tutaj!
– Już idę!
– To zejdź! Ciocia Violet jest zmęczona, jedzenie stygnie i zaraz będzie niedobre.
Na krętych schodach rozlega się stukot i zaraz pojawia się ona, pępek świata dla obu tych kobiet, sto trzydzieści siedem centymetrów wzrostu, koncentrat nadziei i pociecha.
Całuje Dianę i Violet w policzek, po czym mości się na krześle. Miękka, okrągła buzia Grace zmieniła się ostatnio – kanciasta, odziedziczona po Benie szczęka wysunęła się do przodu, a na nosie dziewczynki pojawił się garbek charakterystyczny dla Volackich. Dziesięć lat, dziesięć zim bez niego – myśli Diana, rzucając spojrzenie na piegowatą twarz córki.
– Czy poćwiczyłaś trochę do egzaminu, różyczko? – pyta Violet, gdy kroi kurczaka i kładzie trzy plastry na talerzu Grace.
Grace odgryza spory kęs bułki i szelmowsko się uśmiecha.
– Wiesz, ciociu, zaczęłam, ale potem…
– Coo? – Diana przewraca oczami. – Czy moja kosmetyczka okazała się bardziej interesująca?
– Nie powinnaś była zostawiać jej na widoku, mamo, wiesz, jak łatwo się rozpraszam.
– Ale ty masz tupet, Gracie! – Violet się śmieje.
Spiker radiowy jest czwartym towarzyszem przy stole; głęboki męski głos z Londynu, po którym można poznać, że jego posiadacz ma na sobie frak, białą muszkę i wizytowe buty z Bond Street. Stukot noży i widelców przy stole zlewa się z dźwięczną muzyką chóralną i biciem dzwonów, od Big Bena aż po średniowieczne dzwonnice na najdalszych krańcach Hebrydów. Cała ziemia poza jadalnią jest pogrążona w żałobie, gwiazdy stanęły w miejscu, księżyc okrył się kirem.
– Odnieś naczynia do kuchni i zacznij szykować się do spania, Grace.
– Dobrze, mamusiu.
Grace wychyla ostatni łyk soku malinowego, po czym układa sobie na przedramionach tyle talerzy, ile tylko zdoła, tak jak to robią kelnerki w kawiarni u Betty, sama widziała.
– Po kolei, nie uniesiesz wszystkiego – mówi Diana, która częściowo odciąża córkę i idzie za nią do kuchni.
Violet marzy tylko o tym, by położyć się płasko na łóżku i zasnąć, ale musi jeszcze spisać dzienny utarg, zabezpieczyć drzwi od frontu – górny i dolny rygiel, dwa zwykłe zamki plus zamek yale – a następnie tylne drzwi. Potem przeniesie metalową kasetkę z pieniędzmi do sypialni. Ciężar tych wszystkich zajęć przykuwa ją na chwilę do krzesła, lecz Violet zmusza się, by wstać, i jak automat wraca do przylegającego do części mieszkalnej sklepu.
Nawet o tak późnej porze muzyka przebija się przez mury z sąsiedniego pensjonatu prowadzonego przez Maltańczyków – rock and roll z sugestywnym saksofonem i pulsującą perkusją. Diana wali pięścią w gipsową ścianę, żeby się uciszyli. Wybuch, który przeżyła w czasie wojennej służby w WAAF, spowodował, że nie dosłyszy na jedno ucho, ale Maltańczycy grają swoją muzykę tak głośno, że umarłego by obudziła.
Córka Diany już śpi, gdy ta wkłada koszulę nocną i wsuwa się pod pikowaną jedwabną kołdrę, prezent ślubny od Violet, który z jakiegoś powodu w jednym rogu wciąż jeszcze pachnie wodą kolońską Bena. Noc zawsze sprawia, że jego obecność przesłania jego nieobecność. Diana wyciąga spod poduszki dziennik Bena. Ostrożnie ściska niewielki niebieski blok, żeby nie powypadały z niego luźne kartki. W świetle lampy papier wydaje się przezroczysty, a drobne, równe pismo Bena unosi się w powietrzu niczym łańcuch ważek.
Diana mruga dwukrotnie i przysuwa dziennik bliżej, aby unieruchomić słowa. W tym momencie nie są już głosem martwego człowieka – stają się czymś, co pozwala jej wierzyć, że on wciąż jest w Egipcie: chowa się przed burzą piaskową, włóczy się po suku gdzieś w Suezie czy Bardii w poszukiwaniu pamiątek, które przywiezie do domu, szykuje się do nocnego lotu na wellingtonie z „chłopakami” z 38 Dywizjonu. Przed wojną nie zdawała sobie sprawy z tego, jak Ben potrafi pięknie pisać. Nawet nudę dni wypełnionych czytaniem wszystkiego, co tylko wpadło mu w ręce, przelewał na papier w taki sposób, że mogła odczuć duszące znużenie w jego namiocie. Teraz opustoszałe stanowiska bojowe Włochów, pełne porzuconych ciężarówek, motocykli, butów wojskowych i lornetek, są jej równie znajome, jak poruszane parą urządzenia w wesołym miasteczku z dzieciństwa. Rtęciowy blask Morza Śródziemnego oświetlonego przez księżyc w pełni zasługuje na więcej miejsca w jej pamięci niż mętne Morze Irlandzkie.
Violet potrzebuje dłuższej chwili, by zrozumieć, co to za dźwięk. Koszmar wciąż w niej żyje, wypełniając jej umysł obrazami rąk uderzających w okna synagogi, kiedy biała konstrukcja staje w płomieniach, nocne niebo mieni się na niebieskozielono od zorzy polarnej, a krzyki mężczyzn, kobiet i dzieci wznoszą się ku niemu, lecz ono pozostaje niewzruszone.
Alarm.
Dzwonek alarmowy.
Nie dla tych, którzy umierają w szulu, ale dla niej, w jej własnym domu. Siada na łóżku i obejmuje się za głowę. Łomot jej serca jest głośniejszy niż metaliczny grzechot alarmu antywłamaniowego. Wsuwa stopy w kapcie, chwyta srebrny świecznik z toaletki i zapala wszystkie światła. Słysząc kroki na półpiętrze, ściska mocno klamkę, bliska omdlenia. Łatwiej byłoby tu spokojnie umrzeć, niż stawić czoło temu, co znajduje się po drugiej stronie, cokolwiek to jest. Opiera się czołem o drzwi, zamyka oczy i powoli przekręca gałkę.
– Spokojnie, Violet, okno jest wybite, ale na dole nikogo nie ma.
Diana stoi u szczytu schodów z latarką w kieszeni płaszcza i młotkiem w każdej ręce. Gdy dostrzega białą jak kreda twarz siostry, daje susa i ją obejmuje.
– Nie denerwuj się, siostro, wszystko jest w porządku. Ktokolwiek to był, stchórzył.
Drżąca Violet trzyma się Diany i próbuje uspokoić nerwy; nie chodzi tylko o to włamanie ani też o poprzednie, ani o jeszcze wcześniejsze, lecz o listy, które lądują na wycieraczce, z zawiadomieniem o krewnych zamordowanych w Europie Wschodniej. Imiona, które z trudem przypomina sobie z dzieciństwa, postaci, które ledwie potrafi zidentyfikować na czarno-białych portretach rodzinnych, przychodzą do niej w snach, tłoczą się przy stole w jadalni i proszą o więcej jedzenia, więcej wody, o miejsce do odpoczynku: „proszę, proszę, proszę” – błagają ją po polsku – „kuzynko, ocal mnie, kuzynko, ratuj”. Nigdzie nie czuje się już bezpiecznie, jakby świat próbował zmieść ją z powierzchni, ją i takich jak ona, jakby usiłował wpełznąć przez zamknięte drzwi i okna, aby wykraść życie z ich płuc. Awram nie żyje, Chaja nie żyje, Szmul nie żyje. Na Litwie, w Polsce, w Niemczech. Coraz więcej imion, które trzeba dopisać na tablicy pamiątkowej w synagodze. Fakty wciąż wydają się nierzeczywiste. Jak oni wszyscy mogli zginąć? Rośnie stos listów od Volackich z Nowego Jorku i Londynu, ale coraz mniej w nich sensu, są tylko pogłoski o tym, kto i gdzie stracił życie, kiedy i jak. Kroplówka śmierci z miligramem radosnych wieści wciśniętym na końcu – narodziny w Stepney, dyplom ukończenia studiów na Brooklynie.
– Które to okno? – pyta w końcu.
– To małe z tyłu. Rano zadzwonimy do Daniela i każemy mu je zamurować. Na razie zasłoniłam je skrzynkami. Chodź, wejdź do Gracie, a ja popilnuję.
Potakując posłusznie, Violet wkrada się do pokoju siostrzenicy i kładzie się przy niej. Kiedy otula ramionami śpiącą dziewczynkę, czuje się mniejsza i bardziej bezbronna niż ona. Na podłodze przy łóżku leży atlas, Violet sięga po niego i kartkuje go. Czerwień imperium brytyjskiego zabarwia wiele z jego stron. Ostatnio musiała dużo nauczyć się o świecie, poznała nazwy miejsc, które brzmią jak z bajki – Uzbekistan, Kirgistan, Mandżuria. Silni młodzi mężczyźni i kobiety, którzy ukryli się w lasach i przeżyli Hitlera, rozpierzchli się, uciekając od katastrofy jak najdalej na Wschód, jakby chcieli dotrzeć na kraj świata. Zbieraniem tych włóczęgów, opuszczonych dzieci, które nikomu nie ufają, ale biorą wszystko, co im się daje, zajmują się panny takie jak ona, niemające wymówki w postaci męża i rodziny. Wysyła pieniądze tym dalekim krewnym, a nawet ich pozbawionym środków do życia przyjaciołom, przez banki w Amsterdamie, Frankfurcie, Stambule, Szanghaju, choć nigdy się nie dowiaduje, czy dotarły do nich na czas, czy oni się opamiętają i zawrócą ku cywilizacji, o ile coś takiego jeszcze _istnieje_. Violet upuszcza atlas na podłogę. Rytm wdechów i wydechów Grace działa na nią uspokajająco, ale nie na tyle, by mogła zasnąć; nasłuchuje, jak Diana zmiata na dole odłamki szkła, jej stopy poruszają się tam i z powrotem po deskach podłogi, nieustraszone i silne, aż w końcu wchodzą po schodach, kiedy pierwsze ptaki obwieszczają świt.
Daniel przyjeżdża, gdy siedzą przy śniadaniu, a domowe zapachy kawy i tostów zdążyły już przesłonić nocne lęki. Pochyla się, by uszczknąć z talerza Violet skórkę od chleba, czym przyprawia szwagierkę o rumieniec. Zdaje się, że swą niedźwiedziowatą sylwetką wypełnia całą jadalnię. Jego głęboki głos o cudzoziemskim akcencie wywołuje u Violet dreszcze. Ma bladą twarz o szeroko otwartych oczach, która ginie w czarnym futrze brody i karakułowej czapy, a na wąsach pełno okruszków. Wilgotny kożuch, który Daniel zdejmuje i wiesza w przedpokoju, wionie piżmową wodą kolońską. Mężczyzna należy do Maggie, ich średniej siostry, ale w serce Violet wkradły się pożądanie i zazdrość. W jej ciele pulsują pragnienia silniejsze od tych, jakich kiedykolwiek zaznała, a Daniel jest ich głównym obiektem. Jego wysoka, barczysta sylwetka to grobowiec dla jej nadziei, że pewnego dnia urodzi dziecko. Widzi go w swoich snach na jawie: jego usta, ręce, różowe lubieżne brodawki, wyglądające jak maliny na tle śnieżnobiałej skóry. Ogień w jej łonie zaczyna nagle buzować i trwa to dopóty, dopóki nie zajdzie jakaś zmiana, która skieruje to ciepło gdzie indziej. Chciałaby, żeby to się wreszcie skończyło – wszystko byłoby lepsze niż to tęskne, dziewczęce zadurzenie w mężczyźnie, który uważa ją za swoją siostrę.
– Maggie martwi się o was, dziewczyny, uważa, że na ulicach jest coraz bardziej niebezpiecznie. Mówię jej, że to nic takiego, koszty własne, ale dziś rano dreptała jak ta kura, tam i z powrotem. Chce, żebym załatwił wam broń!
Daniel rozstawia drabinkę i wyjmuje resztki szkła z ramy okiennej.
– To musiał być jakiś konus, co sobie pomyślał, że da radę wejść przez okno.
Stoi plecami do Violet, która nie może się powstrzymać od patrzenia na jego pośladki, ciasno opięte tkaniną spodni. Gdy zauważa, że Diana uśmiecha się do niej, szybko odwraca wzrok.
– Nie ma takiej potrzeby – stwierdza Diana. – Vi i ja jesteśmy zgodne: nie zaciukałybyśmy włamywacza, ale na pewno spuściłybyśmy mu manto. Vi wyszła wczoraj ze swojego pokoju ze świecznikiem! Jestem pewna, że sprowadziłybyśmy łobuza do parteru.
Słychać śmiech Daniela, a potem już tylko chrzęst mieszanej zaprawy, szuranie metalu po kamieniu i stuknięcia cegły nakładanej na cegłę. Prostokąt światła szybko gaśnie, między światem a Violet wyrasta kolejna bariera.
Kiedy Daniel odjeżdża do sklepu z galanterią, który prowadzi wraz z braćmi przy Church Street, Grace całuje na pożegnanie obie kobiety i rusza w kilkuminutową drogę do szkoły podstawowej St Mary’s, znajdującej się tuż przy kościele, w którym większość tutejszej ludności przyjmuje chrzest, bierze ślub i żegna się ze światem. Diana ustawia stół służący jej do sprzedaży torfu w małej wilgotnej oficynie. Włącza radio, aby śledzić najważniejsze wydarzenia dnia na wyścigach. Jej paznokcie, pomalowane tak grubą warstwą purpurowego lakieru, że wyglądają jak pokryte winylem, to jedyne barwne akcenty w pomieszczeniu. Przez cały dzień jej twarz będzie powoli pokrywać się makijażem, jak fotografia wywoływana w ciemni. Potrwa to aż do piątej po południu – wtedy Diana będzie zupełnie gotowa, tak że mogłaby od razu stanąć na czerwonym dywanie, i wtedy zakończy się metamorfoza młodej wdowy w podstarzałą gwiazdę. Z kolei Violet jest zazwyczaj nieumalowana, ma naturalne paznokcie i nosi prostą marynarską sukienkę do łydek ze srebrną odznaką wojenną ojca przypiętą na piersi, bo to dodaje jej odwagi.
Jedna z gablot nadal wygląda tak, jak zostawił ją ich ojciec – pełna drogich kompasów i inkrustowanych kością słoniową piersiówek, które przekraczają możliwości tutejszej klienteli, lecz wciąż wyróżniają sklep spośród innych przy tej ulicy. Resztę sklepu Volackich wypełniają tanie, popularne towary: wysokie kalosze wiszące na hakach, czarne szkolne tenisówki poupychane w drewnianych schowkach, bawełniane sukienki wdzięcznie powiewające na szynie obok magazynu, wełniane koce zawinięte w bibułkę i złożone na górnych półkach. W oczach Diany ten sklep to „dom wariatów”, wytwór myśli szaleńca, po którym jedna Violet potrafi się poruszać. Towary piętrzą się wokół niej w małych, niestabilnych stertach, a ona sprzedaje noże, brzytwy, liny, sztormiaki i kapelusze z impregnowanego płótna, dobre, mocne buty robocze, worki żeglarskie, fajki, tytoń i tabakę. Jednak prawdziwe pieniądze zarabia na wypłacaniu zaliczek dla odpływających marynarzy. Do głębokich przegródek ciężkiej kasy z ręczną korbą, którą obsługuje jedynie Violet, wpada ponad sto funtów dziennie, nie licząc sejfu czy szuflady przeznaczonych na większe banknoty. Ostatni klienci przychodzą po oficjalnej godzinie zamknięcia, pukają dyskretnie, acz niecierpliwie w szybę, by pilnie kupić pudełko zapałek lub papierosy; każdy nagina trochę prawo, aby ułatwić sobie życie.PRZYPISY
Kikuju – najliczniejsza grupa etniczna w Kenii; utworzyła ruch Mau Mau, który dwa lata po delegalizacji w 1950 r. wszczął rewoltę przeciw kolonialnej administracji brytyjskiej (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki i redakcji).
Somalijski: Chwała Bogu.
Jidysz: Niech to cię umocni.
Kobieca służba pomocnicza w siłach powietrznych Wielkiej Brytanii.
Synagoga – od „szul”, „szkoła” w jidysz – w literackim dialekcie oznaczała zarówno bóżnicę, jak i szkołę, ponieważ synagogi spełniały również funkcję gminnych placówek edukacyjnych.
Somalijski: zdumienie.
Arabski: tu: Boże uchowaj.
Siedziba bractwa muzułmańskiego, jak też samo bractwo.
Jałmużna, jeden z obowiązków muzułmanina.
Islamskie określenie wszystkiego, co jest zakazane.
Szejk, arabski: szajch, szejch – tu: duchowny muzułmański, nauczyciel islamu.
Somalijski: szkoła koraniczna.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I