- W empik go
Szepty z wyspy samotności - ebook
Szepty z wyspy samotności - ebook
Opowieść o miłości, szaleństwie i zarazie
Spinalonga zrobiła na nim ogromne wrażenie. Wracali tam z Agą kilkakrotnie, bez celu, po prostu pomilczeć. Żadne inne miejsce nie nadawało się do tego lepiej niż wyspa ciszy.
Kiedy po raz pierwszy postawił tam stopę, poczuł dławienie w gardle. Sam nie wiedział dlaczego. Teraz miał przed sobą fotografie zapisków, które sporządził jeden z mieszkańców Spinalongi. Thimios Demetriou. Trędowaty. Czym była dla niego wyspa? Więzieniem czy ziemią obiecaną?
Szepty z wyspy samotności to przejmująca powieść o czasach zarazy i trudnych relacjach między ludźmi. O samotności, izolacji, ale też o pasji życia. Na wyspie trędowatych codzienność wygląda zupełnie inaczej, a jednak trzeba zachować pozory normalności. Miłość, wspomnienia, zwyczajne zmagania i dawne urazy wciąż pozostają żywe. Jaką tajemnicę skrywa to niezwykłe miejsce?
Autorka bestsellerowej książki Położna z Auschwitz. Ponad 100 tys. sprzedanych egzemplarzy!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-277-2503-5 |
Rozmiar pliku: | 948 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I Szept Zoi i duch Kassandry
Spinalonga, 1936 Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966
Wrocław, czerwiec 2019
Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966
Kreta, Elounda, czerwiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, Elounda i Plaka, czerwiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966
Kreta, Elounda, czerwiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, Elounda, czerwiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966
Kreta, Elounda, czerwiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1969
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
II Szept Marii i duch Thimiosa
Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1974
Spinalonga, 1936Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Agios Nikolaos – Elounda – Spinalonga – Agios Nikolaos, lipiec 2019
Spinalonga, styczeń 1937
Kreta, gdzieś, 1975
Kreta, Agios Nikolaos, lipiec 2019
Spinalonga, maj 1938
Kreta, Agios Nikolaos, lipiec 2019
Spinalonga, sierpień 1939
Kreta, Agios Nikolaos, lipiec 2019
Spinalonga, luty 1953
Kreta, Heraklion, lipiec 2019
III Szept Agaty i duch Talosa
Kreta, Elounda, 1980
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Pierwszy z trzech ostatnich listów Marii Kalfas do Cataliny DemetriouAteny, Szpital św. Barbary, stacja antylepryczna, grudzień 1958
Kreta, Elounda, 1980
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Drugi z trzech ostatnich listów Marii Kalfas do Cataliny DemetriouAteny, Szpital św. Barbary, stacja antylepryczna, styczeń 1964
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Kreta, Elounda, 1982
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Kreta, Agios Nikolaos, 2010
Kreta, Elounda, lipiec 2019
Ostatni list Marii Kalfas do Cataliny DemetriouAteny, Szpital św. Barbary, stacja antylepryczna, maj 1965
Wrocław, październik 2019Spinalonga, 1936 Thimios Demetriou, szósty rok choroby
Wpis w dzienniku
Nikt nie mówi już o dziewczynie. Śmierć na wyspie umarłych nie jest niczym niezwykłym, nawet taka śmierć. Może ktoś o niej jeszcze pamięta, może wspomina jej dziwny kolor włosów – jasny, prawie popielaty – kontrastujący z oliwkową, złocistą karnacją. Może ktoś, mijając dom, w którym mieszkała tak krótko, wspomina jej kolorową lekką sukienkę. Ja wspominam. Delikatny jak mgła materiał, szeroką falbankę, luźny krój i odważny geometryczny wzór. Do tego mały kapelusik, torebka, pantofelki na niewysokim obcasie, z cienkim paseczkiem. Ubrana jak na wieczorny spacer eleganckimi ulicami Aten w towarzystwie równie szykownego kawalera. Niezamężna, ale odważna. Nie miała w sobie nic z nieśmiałych greckich dziewcząt, panien na wydaniu, ze skromnie opuszczonymi głowami, ułożonymi na kolanach dłońmi, gładko zaczesanymi włosami, z łydkami obleczonymi w ciemne pończochy. Przypominała raczej dziewczęta i młode kobiety z zamożnych postępowych rodzin lubujących się w zagranicznych podróżach, mających krewnych i przyjaciół wśród polityków i arystokratów, jak również przynajmniej jedną dobrą znajomą gdzieś w angielskim pałacu, z którą można pić herbatę o piątej i rozmawiać o jej letniej rezydencji na Korfu. Nie znaliśmy się, ale już wiedziałem, że jest niezależna, dobrze wykształcona, śmiała i że polega na swoim własnym osądzie. Przypominała mi Aliki Diplarakou, która sześć lat temu jako pierwsza Greczynka zdobyła tytuł Miss Europy. Z włosów nie, bo Aliki jest czarnowłosą pięknością, lecz z kształtu twarzy, oczu i figury. Dziewczyna, która przybyła do nas na wyspę, miała to samo spojrzenie – spojrzenie nad wiek mądrej osoby. Wyobraziłem sobie, że podobnie jak Aliki zna biegle kilka języków i doskonale orientuje się w greckiej literaturze. Stworzyłem ją sobie w wyobraźni, ale naprawdę poznać nie zdążyłem.
Tak, może ludzie myślą w ten sposób, mijając dom dziewczyny o popielatych włosach. Może każdy zbudował już sobie w głowie jakąś jej historię sprzed wyspy. Może, ale raczej nie. Mamy swoje własne historie i – jeszcze – swoje własne życie. Tutaj w stwierdzeniu „mam swoje życie” zawiera się cały dramat naszej więziennej egzystencji. Każdy z nas zjawił się na wyspie z wyrokiem. Wyroku nie można zignorować i nie można o nim zapomnieć. Nie sposób, ot tak, odtworzyć tu reguł z życia na wolności, zbudować od zera wspólnoty i kazać jej funkcjonować na odwiecznie znanych zasadach. Próbujemy, ale to zawsze trwanie w cieniu. Poza wyspą także znają hasło memento mori, a jednak tutaj ulotność i nietrwałość są niemal namacalne. Budujemy więzi świadomi ich nietrwałości, angażujemy się w związki i kochamy w strachu o jutro. To nie tak, że nigdy nie jesteśmy szczęśliwi. Bywamy. Poza wyspą szczęście trudno zrozumieć jako zjawisko teraźniejsze, trudno je uchwycić i smakować. Szczęście jest raczej czymś, co wspominamy, co rozumiemy po miesiącach i latach, nabrawszy odpowiedniego dystansu wobec minionych zdarzeń, ale nie tutaj. Tutaj uczymy się doceniać teraźniejszość, zanim się skończy. Patrzymy więc na granatowe morze i przez chwilę czujemy się szczęśliwi. Jemy oliwki i ser, pijemy wino. Śpiewamy. Jeśli ktoś może, tańczy. Jeśli ktoś umie – flirtuje, uwodzi, kocha. Widzi piękno pod warstwą brzydoty, wdycha zapach słonego wiatru, chodzi na spacery, dyskutuje z przyjaciółmi w kafenionie, czyta gazety i książki. A to wszystko z nieodłącznym przekonaniem, że trzeba te rzeczy robić, póki można. Zanim będzie za późno.
Znam starego Elefteriosa, który mieszka na Spinalondze od trzydziestu jeden lat. Tyle można żyć z trądem, o czym ja sam, syn zapalonego znawcy i obserwatora zjawisk biologicznych, przekonałem się z zaskoczeniem. Kiedy stawiano moją diagnozę, powiedziano mi – ubierając cały komunikat w eleganckie medyczne terminy – że nie umrę jutro. Mimo wszystko nie spodziewałem się, iż takie „nie jutro” może wynosić trzydzieści lat. Elefterios, choć zdaje się cierpieć na lżejszą postać choroby, jest już przez nią mocno zmieniony. Dopiero od niedawna korzysta z dobrodziejstw nowego, przyzwoicie wyposażonego ambulatorium. Od niedawna, choć leprozorium działa od lat trzydziestu dwóch i przebywają tu tylko ludzie chorzy. To jednak wyjątkowi chorzy. Tacy, których się nie leczy, ale izoluje. Na których prowadzi się obserwacje. Z którymi coś trzeba zrobić, bo się przecież wszystkich naraz nie odstrzeli. Odgradza się więc nas od reszty świata, bo zarażamy, lecz także dlatego, że przykro na nas patrzeć. Nie każdy ma siłę pracować, lecz ci, których kończyny uległy zniekształceniu lub całkiem odpadły, którzy potracili wzrok i pozapadały im się nosy – tak, nadal żyją! Co więc z nimi zrobić? Leczyć ich? Jak i czym? Zostawić, aby głodowali i umierali w brudzie? Nie godzi się, nie w dwudziestym wieku. Wypłacić rentę? Owszem. Niewysoką, ale taką, która zapewni podstawy materialnego bytu i umożliwi handel z pobliską wioską. Dzięki temu jakoś pchamy ten wózek dalej. My dzięki ich towarom, oni dzięki naszym pieniądzom. Wiedzą, że mogą nam podać dowolną cenę za swe produkty, bo przecież nie będziemy negocjować. Nie będziemy szukać konkurencyjnych ofert.
Elefterios ma jedno oko zdrowe i czasem łypie nim na mnie kpiąco. Co my tam wiemy o umieralni, mówi, umieralnia to była w 1905 roku. Pusto, gorąco, ruiny wszędzie, gołe kamienie. „Ja jestem człowiek ze wsi, a dziadostwa takiego jeszcze nie zaznałem”. Turcy dopiero co poszli. „Mówiono, że Spinalonga od lat się wyludniała, kiedyś tu żyło ponad tysiąc ludzi, a przed nami ledwie powyżej dwustu”. Domy się waliły, nie było komu remontować. Elefterios zawsze się w tym momencie zamyśla, robi pauzę, a później z lekkim wyrzutem dodaje, że pewnie Turcy w rujnowaniu dopomogli, co nieco podpalili. Opuszczali Spinalongę z goryczą, nie chcieli rekompensaty pieniężnej. Elefterios ich w sumie rozumie, trudno przyjąć pieniądze za utracony rodzinny dom i jeszcze za nie podziękować. „Ciężko odbijać od brzegu z myślą, że w moich czterech ścianach zamieszka plugawy trędowaty”, mówili. Nigdy się w takich chwilach nie odzywam, bo przypłynąłem tu dwadzieścia sześć lat po Turkach, ale starsi mieszkańcy mówią, że Turcy szybko stąd uciekali, kiedy się dowiedzieli, kto ma wyspę zasiedlić. Zostawiali ponoć w popłochu część swoich rzeczy, mebli, sprzętów… To jak to w końcu jest, pytam czasem Elefteriosa, zostawiali czy niszczyli? Nie umie odpowiedzieć. Nie może machnąć ręką, ale wiem, że na pewno by chciał. Wiem też, że trzydzieści jeden lat temu na wyspie korzystano jeszcze z weneckich cystern na deszczówkę, a Wenecjanie odeszli stąd w 1715 roku. Wiem, że nie było toalet lub choćby dołów kloacznych i odchody wyrzucano w iście średniowieczny sposób – na zewnątrz, by nie zalegały w domu. Ewentualnie, jeśli ktoś miał siłę, fatygował się z wiaderkiem na mur i chlustał jego zawartością w nasze piękne turkusowe morze. Wiem, że w wielu domach nie było podłóg, dachów i drzwi. Kto nie wie, jak wygląda zima na Krecie, temu się może zdawać, że jest tu ciągle ciepło, a tak nie jest. Wiem, od Elefteriosa i innych, a ci wiedzą od jeszcze innych, co się o Spinalondze mówiło między ludźmi. Że to umieralnia i śmietnik. Że się tu pije, bluźni, kopuluje i czeka na śmierć. A nawet kiedy było już lepiej, kiedy zakwitł handel, przybyli robotnicy z zewnątrz i pielęgniarki, przysłano kapłana, by niósł ludziom pociechę duchową, kiedy domy nabrały godziwych kształtów i można w nich było po ludzku mieszkać, kiedy się trochę uprzątnęło i ułożyło, a ludzie zaczęli budować wspólnotę, odtwarzając znane sobie rytuały związane z cyklem natury i świętami religijnymi – nawet wtedy wyspę odwiedził francuski lekarz, który później opisał ją we francuskiej gazecie jako miejsce, gdzie chorzy przeklinają swój los, a trądu nikt nawet nie próbuje leczyć. Było to dwa lata przed moim przybyciem na Spinalongę. Wszyscy mi powtarzali, że teraz już idzie ku dobremu. Że ja nie wiem, jak to było dawniej, bo gdybym wiedział, miałbym w oczach jeszcze większy strach. Pewnie mają rację.
Na wyspę przypływa lekarz od ciał. Tym, co w głowie, nikt się nie zajmuje. Nikt i tak by nie umiał, nawet gdyby chciał. Ale nikt nie chce. Sam zresztą nie wiem, jak wytłumaczyłbym komuś dramat rozgrywający się w mojej głowie, z czym walczę każdego dnia, wokół czego skupiają się moje myśli i pragnienia. Nikt, kto nie doświadczył podobnego losu, nie wie, że wszystko zamyka się w teraźniejszości, bo przyszłość nigdy nie zaistnieje. Przyszłość, którą można by planować i rysować w wyobraźni, tak jak się rysuje wielką panoramę, rozmieszczając na czystej płaszczyźnie płótna figury i obiekty. Moje życie nie jest już czystą płaszczyzną, są na nim plamy i zabrudzenia. Mam tylko przeszłość, którą wspominam, i tę chwilę. Właśnie tę, kiedy piszę.
Pytam więc: co z naszymi umysłami? Czy dożyję dnia, w którym na wyspie postawi stopę lekarz dusz? Otrzepie ubranie, rozejrzy się, zmruży oczy, wystawi twarz na wiatr? Czystą twarz o jasnej, gładkiej skórze. A później powie:
– Rozumiem was.
Nie ma nikogo takiego. Żeby nas zrozumieć, trzeba podzielić nasz los. Trzeba dołączyć do wspólnoty, by pojąć, co to znaczy być żywym, a jednak umarłym.
Ja sam należę do wspólnoty już od sześciu lat. Pierwsza noc spędzona tutaj, w nowym domu, którego długo nie potrafiłem nazwać „moim”, była najtrudniejsza. Chciałem skończyć ze sobą od razu, nie mieściło mi się w głowie, że mogę rozpadać się dzień po dniu, kawałek po kawałku. Dopiero później zmieniłem zdanie. Zrozumiałem, że na wyspie ciszy też toczy się życie, że każdy człowiek trzyma się go kurczowo, celebrując dni, które jeszcze zostały. Tutaj mamy to, czego nie mogliśmy otrzymać nigdzie indziej. Namiastkę normalności. Codzienność ubraną w określony kształt. Poczucie przynależności do grupy, której członków łączy wspólne doświadczenie i to samo piętno od wieków wymuszające izolację i wykluczenie ze świata zdrowych. A jednak pierwszej nocy chciałem ze sobą skończyć, bo diagnoza odebrała mi dawne życie, dom, bliskich i wszelką nadzieję. Nie potrafię opisać, co wtedy czułem. Teraz zastanawiam się, czy dziewczyna o popielatych włosach czuła to samo.
Ludzie mówią, że tak. Powtarzają to w kółko, odkąd lekarz wyraził przypuszczenie co do zażycia trucizny. Mam zamiar z nim porozmawiać, zadać kilka pytań. Wiedziałem, że nie będzie dociekał przyczyn jej postępowania, bo tutaj to nie pierwszy taki przypadek. Nawet jeśli samobójcy częściej kończą na skałach lub na stryczku, niż sięgają po truciznę. Truciznę trzeba jakoś zdobyć, a przecież my jesteśmy więźniami. Myślę, że dziewczyna wystarała się o nią w swoim dawnym świecie i przywiozła na wyspę. Może chciała się jeszcze namyślić? Może miała nadzieję, że zobaczy tutaj coś, pod czego wpływem zmieni zdanie?
Samobójcy. Nazywam ich „pięknymi”. Piękni samobójcy. Ludzie kończą ze sobą wtedy, kiedy mogą jeszcze bez skrępowania patrzeć w lustro i nie boją się widoku własnej twarzy. Jak ona.
Jak ona? Czy na pewno?
Dziewczynę pochowaliśmy na cmentarzu, odprowadziliśmy ją tak, jak odprowadzamy każdego. Dla nas to żadna nowość przejść tę drogę. Ona była tu wprawdzie krótko, ale przybyła z identycznych powodów co reszta. Pozostała młoda i piękna. Wszyscy zaakceptowali to, że targnęła się na swoje życie, nikt się specjalnie nie dziwił. Śpiewaliśmy, modliliśmy się, kroczyliśmy za trumną, ktoś cicho łkał, ktoś głośno zawodził. Nie chodziło tylko o smutek z powodu czyjejś śmierci, lecz o smutek z powodu własnej. Kiedy kogoś chowamy, jest tak, jakbyśmy chowali samych siebie. Wyświechtana życiowa prawda głosi, że wszyscy umrzemy, ale na wyspie te słowa znaczą coś zupełnie innego. Umieramy każdego dnia i każdej minuty, nasze ciała rozkładają się na naszych oczach. Kroczymy w wiecznym żałobnym korowodzie, prowadzeni przez ponurego żniwiarza. Danse macabre. Taniec śmierci. To nasze przeznaczenie.
Tak, zdecydowanie muszę porozmawiać z lekarzem. Wydaje mi się, że dziewczyna połknęła cyjanek. Medyk musi podzielać moje przypuszczenia, bo kiedy wyraziłem je głośno, nie odezwał się, tylko spuścił głowę. Czy się przejął? Jest człowiekiem niepozbawionym empatii, ale nie może przecież wylewać łez z powodu każdego pacjenta. W tym zawodzie musiał się uodpornić, zwłaszcza odkąd przyjeżdża na wyspę. Z początku mówił, że opracuje dla nas lek i że wszyscy wreszcie opuścimy to miejsce. Teraz już tak nie mówi.
Dziewczyna przywiozła ze sobą cyjanek, żeby zapewnić sobie jedyną drogę ucieczki ze Spinalongi, jaka istnieje. Być może zaplanowała to już wcześniej, a plan zamierzała zrealizować tutaj, z dala od rodzinnego domu, by nie przysparzać dodatkowych cierpień bliskim. To rozsądna teoria i najpewniej pokrywa się z rzeczywistością.
A jednak… Jest coś, co nie daje mi spokoju.
Mieszkam najbliżej domu, w którym to się stało. Wcześniej oprowadziłem ją po wyspie, objaśniłem co i jak. Nie narzucałem się i nie pocieszałem na siłę. Nikt z nas tego nie lubi. Kiedy chciała zostać sama, spełniłem jej prośbę. Skąd mogłem wiedzieć…? Późnym popołudniem zapukałem do drzwi. Zamierzałem zapytać, czy nie potrzebuje pomocy, przyniosłem też świeżą wodę i coś na skromną kolację. Wiedziałem, że nie przywiozła ze sobą nic do jedzenia. Zaniepokoiła mnie głucha cisza. Nie pukałem ponownie, od razu szarpnąłem za klamkę.
Tamtego dnia lekarz wprawdzie nie odpłynął jeszcze z wyspy, ale kiedy go sprowadzono, nie mógł już pomóc dziewczynie. Zostaliśmy sami w izbie, mężczyźni poszli się zatroszczyć o wino, chleb i oliwę, a kobiety o płótno do owinięcia ciała i poinformować kapłana. Wtedy właśnie doktor półgębkiem wspomniał o truciźnie, a ja – konkretnie o cyjanku potasu. Nie wiem, czy jest coś, co równie szybko sprowadza na człowieka śmierć. Na powolnym umieraniu znam się już całkiem dobrze, ale na szybkim – w ogóle.
Być może powinienem znaleźć kogoś, z kim mógłbym o tej sprawie porozmawiać. Dziewczyna na pewno chciała odebrać sobie życie, jednak jest jeszcze coś. To imię, które wyszeptała, kiedy zbliżaliśmy się do jej nowego domu. Poprosiłem, by powtórzyła, ale ona spłoszyła się i zamilkła. I to spojrzenie, jakie po przybyciu na Spinalongę wymieniła z…
Nie, nie mogę tego zapisać. Nie wolno mi wyciągać tak absurdalnych wniosków. Nie będę z nikim rozmawiał, bo i po co? Wszyscy tutaj mają swoje zmartwienia, własne obawy i złudzenia, że coś jeszcze może się zmienić na lepsze. Wszyscy tutaj, jak już pisałem, mają – jeszcze – swoje własne życie, którego trzymają się kurczowo, nawet jeśli wiedzą, że nić każdego z nas staje się coraz krótsza. Kloto wciąż ją przędzie, Lachesis odpowiada za przydzielony nam los, ale Atropos już unosi dłoń, już wysuwa ostrze, by dokonać ostatecznego, nieodwracalnego cięcia. Mojry są tu przez cały czas. Trzy boginie przeznaczenia, którego nie da się oszukać.
Za dużo sobie pozwalam. Spojrzenie dziewczyny mogłem przecież niewłaściwie zinterpretować, wyszeptane imię źle usłyszeć. Mieszkam na wyspie od sześciu lat i izolacja z pewnością mi nie służy.
A jednak… to dziwne.Kreta, dom z widokiem na Juchtas, 1966
Notatki Talosa Samarasa
Na strychu ktoś mieszka. Słyszę kroki, stukanie, szuranie, szept. I cichą piosenkę. I ten dziwny, mokry, plaskający odgłos. Dopiero niedawno zrozumiałem, co to takiego. Wtedy gdy na trzynaste urodziny ojciec podarował mi gruby, oprawny w skórę brulion i nowiutkie, lśniące pióro. Bardzo ładne. Tak się chyba mówi o nowych rzeczach, które się dostaje od ojca na urodziny, że są ładne. Nie mam z czym tego porównać, więc nie wiem. Nigdy nie patrzyłem, jak ktoś inny, kto też ma trzynaście lat, dostaje od ojca brulion i pióro, ani nie słuchałem, co wtedy mówi. Wziąłem więc przykład z matki. Kiedy moja matka dostaje prezent od ojca, mówi: „Bardzo ładne, dziękuję”. To ja też tak powiedziałem. Starałem się wyglądać poważnie, bo matka zawsze powtarza, że prezenty trzeba umieć przyjmować, że nie można po prostu kiwnąć głową i rozpakować paczki u siebie w pokoju. Ten, kto daje prezent, musi się czuć doceniony. Okropnie to wszystko skomplikowane moim zdaniem. Ludzie w ogóle wszystko komplikują, nawet takie miłe rzeczy jak dawanie prezentów. Potem jest to, co matka nazywa oczekiwaniami. Jak się dostało prezent, trzeba z niego korzystać. Jeśli się go odłoży, znaczy, że prezent był nieudany. Wtedy temu, kto go dał, jest smutno. I nawet jeśli prezent faktycznie jest nieudany, trzeba pokazać, że wcale taki nie jest. Dlatego matka nosi okulary przeciwsłoneczne, które dostała od ojca, duże i w szerokiej białej oprawie. Nie cierpi ich i wygląda w nich głupio, ale nosi. „Nie chcemy sobie sprawiać przykrości, Talosie”…
Ojciec powiedział, że powinienem zapisywać różne rzeczy. Bo zapisywanie jest ważne, „uczy nazywać” i „pomaga zrobić porządek w głowie”. Ojciec tłumaczy literaturę grecką na angielski i angielską na grecki. Sam też pisze – wiersze i dramaty. Dla niego ma to znaczenie. Nie umiałby żyć bez pióra i papieru. Czasem mam wrażenie, że tylko bez tego. Mógłby, na przykład, nic nie jeść, a przynajmniej bardzo niewiele. Bywają dni, kiedy zapomina o posiłkach i karmi się samymi literami. Wtedy do jego gabinetu wpada matka, jest jak burza, rozdrażniona i zachmurzona, i zaczyna bardzo głośno mówić – twierdzi, że nigdy nie krzyczy, tylko po prostu podnosi głos – i machać rękami. Ojciec niechętnie odrywa się od liter i idzie do jadalni, gdzie z miną skazańca żuje oliwki i fetę. I pewnie uważa, że powinien coś mi przekazać, wytłumaczyć, jak ważne są te wszystkie litery, z których tworzy się wyrazy i zdania. A potem powstaje opowieść. Dał mi więc brulion i pióro. Nie mogę go za to winić. Nawet jeśli wolałbym belę materiału, maszynę do szycia i pudełko dobrych nici. Nie mogę. Skąd miałby wiedzieć, że wolałbym materiał i maszynę, skoro nigdy mu o tym nie powiedziałem? Trzeba więc wzorem matki w wielkich okropnych okularach, w których wygląda jak mucha, nie sprawiać ojcu przykrości i pokazać, że się korzysta z prezentu.
Zastanawiam się czasem, jak to jest z matką. Ile ona mówi mu o tym, czego chce. Ojciec przywiózł ją na Kretę z Londynu, gdzie była „aspirującą aktorką”. Oboje, wspominając o Londynie, używają właśnie takiego określenia. Chodzi o to, że matka chciała występować w filmach, ale udawało jej się to raczej średnio. Pewnego wieczoru po kolacji, kiedy wypiła nieco więcej retsiny niż zazwyczaj, spojrzała na ojca z czułością i powiedziała, że ją ocalił od biedy. Była ponoć w tym Londynie sierotą, razem z koleżanką wynajmowały pokój od „jakiejś starej jędzy”, pracowała w domu handlowym i występowała w podrzędnych kabaretach jako chórzystka i tancerka. Chodziła na castingi, wyszukiwała informacje o zdjęciach próbnych i czekała na swoją „wielką szansę”. W końcu Rudolf Valentino też cierpiał nędzę, zanim go zauważono w Hollywood. Pojęcia nie mam, kim jest Rudolf Valentino. Nigdy nie byłem też w kinie. W każdym razie matka opowiadała dalej, że czasy się podobno zmieniły. Świat odbudowywał się po wojnie i matka miała nadzieję, że się w tę odbudowę jakoś wpisze. Szukano nowych twarzy, świeżości, oryginalności. Matka pochodziła ze starej, ale zubożałej rodziny, jej ojciec, a mój dziadek, zginął podczas wojny w nalocie bombowym. Miała akcent i maniery z wyższych sfer i ani pensa przy duszy. W dodatku wyczekiwany wielki przełom nie nadchodził. Mojego ojca poznała w restauracji, gdzie udała się, by – jak mówi – wydać resztę pieniędzy na dobrą kolację, a później może skoczyć do Tamizy. Nie wiem, czy naprawdę zamierzała to zrobić. Śmiała się niby, ale śmiać się mogła od retsiny, bo często się śmieje od retsiny. Tylko że ojciec posłał jej spojrzenie, które ona sama nazwałaby „znaczącym”, i zaczęła coś z tą opowieścią kombinować. Powiedziała jeszcze tylko, że z ojcem rozmawiali o Byronie, który kochał Grecję. I tak się zaczęło. Podejrzewam, że matka chętnie porzuciła wilgotny Londyn dla słonecznej Krety. Nie wiem tylko, czy nadal jest tak szczęśliwa jak kilkanaście lat temu. Stara się być dobrą, prawie grecką żoną. Gotuje greckie potrawy, kupuje kreteńskie wina, choć ojciec wcale tego od niej nie oczekuje. Myślę, że ona po prostu chce być jakaś. A że nie wie jaka, to stara się być trochę kreteńska. Rozumiem ją, bo ja też nie wiem, jaki jestem, a chciałbym być jakiś. Myślałem, że dorośli tego nie mają.
Zaniosłem brulion i pióro do pokoju, a później – do czego wstyd się przyznać, bo przecież jestem mężczyzną – zacząłem cicho chlipać. Zajrzałem do szafy, wsunąłem dłoń pod uprasowane i ułożone w kostkę podkoszulki. Były tam moje szkice. Przedstawiały głównie dziewczęce sukienki, więc nikomu ich nie pokazałem. Tego też się wstydziłem. Co by powiedział ojciec? Czy uznałby, że rysowanie dziewczęcych sukienek także jest sposobem na zrobienie porządku w głowie i nazwanie różnych rzeczy? Na pewno nie. Chlipałem więc dalej, póki nikt mi nie zawracał głowy, bo wszyscy byli czymś zajęci. Słuchałem swojego chlipania. I wtedy zrozumiałem.
To był ten dźwięk. Mokry i plaskający. Spojrzałem w górę. Nad moim pokojem mieścił się strych, z którego nigdy nie korzystaliśmy. Odkąd pamiętam, wejście było – podobno – zamurowane. Ojciec mówił, że nie potrzebujemy strychu. Zacząłem główkować. Przypominać sobie wszystkie te odgłosy poza wilgotnym plaskaniem. Kroki. Kroki na pewno, choć matka usilnie powtarzała, że tylko mi się śnią. To samo z szeptem. I z pieśnią. Próbowałem odtworzyć melodię, ale z moim słuchem muzycznym nic z tego nie wyszło. I trochę… no nie wiem… bałem się wracać do tematu. Matka mogła mówić, że mi się śni to i owo, jednak równie dobrze mogła też uznać, że coś jest nie tak z moją głową. Ja sam tak pomyślałem już dość dawno temu. Z początku trochę się martwiłem, ale później usłyszałem o jednym starszym panu z Archanes. Ojciec nazywał go niegroźnym wariatem i uśmiechał się przy tym – i nie widziałem, aby się specjalnie martwił lub bał. Pomyślałem więc, że nie ma nic strasznego w byciu wariatem, o ile jest się wariatem niegroźnym. A ja byłem bardzo niegroźny. Po pierwsze, chudy, po drugie, nie miałem braci i nie nauczyłem się bić, po trzecie, lubiłem wszystkie żywe stworzenia, zawsze mi było szkoda pacnąć komara albo muchę, no i w tajemnicy przed matką dokarmiałem koty z okolicy. Dopiero jedna tutejsza babcia, też odludek jak my, powiedziała, że one nie powinny pić mleka, bo im to szkodzi. Jeśli któryś z nich ucierpiał, zrobiłem to nienaumyślnie. Powtarzałem sobie, że jestem niegroźnym wariatem, bo tylko słyszę różne rzeczy, a od słyszenia jeszcze nikomu nie stała się krzywda. A jednak teraz, kiedy plaskający, mokry dźwięk dał mi do myślenia, nabrałem wątpliwości, czy w ogóle jestem wariatem. Być może to wszystko działo się naprawdę?
Tak sobie wtedy pomyślałem. I teraz powoli to sprawdzam. Ktoś naprawdę mieszka na strychu. Wczoraj postawiłem krzesło na biurku, a potem wdrapałem się na górę. Matka padłaby na ten widok trupem, po czym ożyłaby i mnie ukatrupiła. Obmacałem sufit. Wsłuchałem się w… sam nie wiem w co. Była cisza. Powinienem był zejść. Nie myśleć o tym. Zapomnieć. Przyjąć tłumaczenie matki, że to tylko mi się śni.
Jeszcze raz obmacałem sufit. Zapukałem.
Trzy uderzenia.
Zaszumiało mi w uszach i cały się spociłem.
Po chwili ktoś odpukał.
Trzy uderzenia.
Zachwiałem się na krześle i runąłem na podłogę.
Teraz już od kilku dni boli mnie lewy łokieć i biodro. Nie przyznałem się rodzicom.