- W empik go
Szkło. Człowiek honoru - ebook
Szkło. Człowiek honoru - ebook
Przejmujące studium alkoholizmu i pełna humoru historia trzydziestoletniego fotoreportera – dwa portrety skrajnie różnych od siebie mężczyzn to temat nowych powieści Pawła Mossakowskiego. Premiera „Szkła” i „Człowieka honoru” już 19 października nakładem wydawnictwa W.A.B.
Tomasz Zwierzchowski, pięćdziesięcioletni alkoholik, to główny bohater „Szkła”. Inteligentny i obdarzony ironicznym poczuciem humoru utrzymuje się dzięki tantiemom pochodzącym z czasów brawurowej kariery tłumacza filmów. Jego życie składa się z codziennych libacji odbywanych przy ulubionej muzyce rockowej, a ciągi alkoholowych upojeń przerywa jedynie spacerami z ukochanym psem. Widma przeszłości wciąż jednak nie dają mu spokoju. Wkrótce bohater będzie musiał stawić czoła nieoczekiwanym zdarzeniom.
„Człowiek honoru” to z drugiej strony mająca cechy powieści kryminalnej historia pełna absurdalnego humoru. Narrator bawi się w niej różnymi możliwościami zakończenia intrygi. Jej bohaterem jest Paweł – fotoreporter z zasadami, który w poszukiwaniu dobrego materiału jeździ na miejsca wypadków, pożarów i niecodziennych zjawisk. Nieoczekiwanie podczas wakacji spędzanych w ciepłych krajach ratuje tonącego chłopca – syna prowincjonalnego gangstera. Jak się okazuje, to dopiero początek historii, a jej bohater będzie musiał stoczyć prawdziwą walkę z samym sobą.
Niezależnie od snutej historii męskie postacie z książek Mossakowskiego są do siebie podobne. Gdy wydaje się, że ich życie stało się przewidywalne, następuje zaskakujący zwrot akcji. A sposób, w jaki bohaterowie zareagują na życiową niespodziankę, jest – aż do ostatnich stron – wyjątkowo trudny do przewidzenia.
Paweł Mossakowski – dziennikarz, autor powieści, sztuk teatralnych i kilkudziesięciu słuchowisk radiowych, tłumaczonych m.in. na język angielski i niemiecki. Współpracował jako recenzent filmowy z „Gazetą Wyborczą” od początku jej istnienia. Obecnie pisze regularnie do jej piątkowego dodatku „Gazeta Co Jest Grane 24”. Współproducent wielu filmów, takich jak m.in. „Dług” Krzysztofa Krauzego, „Angelus” Lecha Majewskiego, „Chłopaki nie płaczą” Olafa Lubaszenko i „Drogówka” Wojciecha Smarzowskiego.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4942-0 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudziłem się jak zwykle z kacem. Usta wypełniała mi sucha gąbka, a przenikliwy ból wciskał głowę w poduszkę – miałem uczucie, jakby moja czaszka została ciasno obwiązana drutem. Sięgnąłem ręką po stojącą na podłodze butelkę mazowszanki i pijąc łapczywie wodę, próbowałem sobie przypomnieć wydarzenia wczorajszego wieczoru. Byłem u Kaśki, piliśmy, potem chyba się pokłóciliśmy, tyle wiedziałem na pewno. Dalej miałem już dziurę, czarny tunel, z którego przed chwilą wyczołgałem się na tapczan. Wytężyłem pamięć, co niestety nasiliło ból głowy, ale udało mi się odtworzyć pojedyncze fragmenty, rozrzucone jak kamienie w mozaice. Wstąpiłem do 24 h, tam posprzeczałem się z ekspedientką, ale chyba w końcu udało mi się coś kupić. Czy piłem tutaj? A jeśli tak, to czy sam, czy też po drodze zgarnąłem jakieś towarzystwo?
Uniosłem obolałą głowę i popatrzyłem z niepokojem na biurko. Odetchnąłem z ulgą: kupiony na Allegro laptop stał na swoim miejscu. Poprzedni zniknął, gdy nieopatrznie zaprosiłem do siebie jakichś dwóch obszczymurów, żeby nie kończyć wieczoru w samotności. Potem już ich nie widziałem, zresztą nie wiem, czy w ogóle bym ich rozpoznał. Od tego czasu obiecałem sobie, że już nigdy nie wpuszczę tu przypadkowych gości, ale co były warte takie obietnice? Na trzeźwo owszem, ale gdy się napiłem, traciły ważność. Po ostatniej wizycie u kardiologa, Andrzejka mojego kochanego, też przecież obiecałem sobie ograniczyć picie, i co z tego?
Gdy odstawiałem opróżnioną do połowy plastikową butelkę, usłyszałem ciche drapanie w drzwi. Bułka zawsze jakimś szóstym zmysłem wyczuwała, kiedy się obudziłem. Może zresztą było odwrotnie, może to właśnie jej drapanie mnie budziło, ale nie chciało mi się teraz tego roztrząsać. Wciąż kręciła się po przedpokoju, więc spojrzałem na zegarek i tylko cicho westchnąłem. Nie da rady, pomyślałem, trzeba będzie psa wyprowadzić.
Z rana bywał to niekiedy przykry obowiązek. Czasem, gdy kac był tak ciężki, że nie mogłem się poruszyć, pozwalałem sobie na dłuższe wylegiwanie w łóżku, ale nawet wtedy Bułka nie zrobiła mi nigdy przykrej niespodzianki, nie nasikała na podłogę, dzielnie wytrzymywała aż do chwili, gdy byłem w stanie wstać i wyjść z nią na spacer. Dziś jednak nie było chyba ze mną aż tak źle, żeby wystawiać jej pęcherz na takie próby.
Tak mi się przynajmniej wydawało, ale gdy się podniosłem, już nie byłem tego taki pewny. We wnętrzu czaszki coś głośno załomotało, zachwiałem się jak po uderzeniu pięścią i musiałem przycupnąć na brzegu tapczanu. Może to gazowana woda połączyła się z resztkami wczorajszej gorzały, wspólnie przedostały się do żył i przypuściły atak. Przez chwilę siedziałem bez ruchu, czekając, aż sytuacja w głowie się ustabilizuje, a gdy była już opanowana, wstałem ostrożnie i poczłapałem do łazienki.
W korytarzu Bułka zaczęła mnie obskakiwać, wykonując swój dziwny taniec wokół własnej osi, waląc przy tym ogonem w ścianę. Z trudem powstrzymałem ten wybuch psiego entuzjazmu i zamknąłem się w łazience. Oddając mocz – mocno cuchnącą przeróbkę wczorajszych drinków – a potem stojąc pod chłodnym prysznicem, cały czas zastanawiałem się, o co mogłem się pokłócić z Kaśką. Próbowałem sobie przypomnieć wczorajszą wizytę w jej domu, ale nie dawałem rady. Pewno poszło o mieszkanie. Albo o córkę – to były dwa tematy naszych rozmów, które zawsze kończyły się awanturą. Moja ukochana chciała, abym przeprowadził się do niej i żebyśmy zaczęli żyć „jak normalni ludzie”. Miała mocny argument: mógłbym wtedy wynająć swoje mieszkanie, a to by znacząco poprawiło nasz budżet. Ja jednak broniłem się przed tym, gdyż bardzo lubiłem swoje odziedziczone po rodzicach M-4, a po kilku nieudanych próbach doszedłem do wniosku, że nie jestem stworzony do mieszkania z kobietą. Po prostu nie potrafiłem dzielić z nikim wspólnej przestrzeni. Zresztą, jak moglibyśmy żyć jak „normalni ludzie”? Oboje przecież byliśmy uzależnieni od gorzały.
A może jednak chodziło o córkę? Tu z kolei miała pretensje, że olewam tę wiecznie zachmurzoną nastolatkę o pretensjonalnym imieniu Andżelika. Że jej nie zauważam, nie rozmawiam, nie interesuję się jej postępami w szkole muzycznej. Wszystko prawda, ale co z tego? Co mnie ona obchodziła? Nie lubiłem jej, a ona mnie. Zawsze patrzyła na mnie z niechęcią.
Miałem zresztą uraz na punkcie nastoletnich córek swoich, jak to się mówi, partnerek. Kiedyś już przerabiałem podobną sytuację: Ewa, rozwódka z piętnastoletnią latoroślą płci żeńskiej. Akurat z tą gówniarą jakoś się dogadywałem, żartowałem z nią, pytałem o chłopaków – można powiedzieć, że się zaprzyjaźniliśmy. Ale któregoś dnia, gdy Ewy nie było w domu, ta siksa zaczęła się do mnie normalnie przystawiać! Przyszła do dużego pokoju, gdzie popijałem sobie piwo przed telewizorem, ubrana tylko w króciutki, półprzezroczysty szlafroczek, i usiadła mi na kolanach. A dokładniej, próbowała usiąść, bo natychmiast ją zrzuciłem, tak że wylądowała z głośnym plaśnięciem na podłodze. Zerwała się, pobiegła z płaczem do swojego pokoju i zamknęła się w nim, a gdy Ewa wróciła z pracy, oskarżyła mnie, że się do niej dobierałem i chciałem zaciągnąć do sypialni. Wtedy już, cwaniara, przebrała się w skromny strój uczennicy. Długo musiałem się później tłumaczyć, słowo było wszak przeciwko słowu, wkrótce potem, nie bez związku z tą aferą, mój związek z Ewą się rozleciał, a ja wyszedłem z niego z głęboko zakorzenioną nieufnością wobec takich niewinnie wyglądających dziewcząt. Ze strony Andżeliki podobna prowokacja mi zapewne nie groziła, ale i tak wolałem trzymać ją na dystans. Kaśka tego nie mogła zrozumieć i cały czas zachęcała mnie, abym był wobec jej córki „bardziej ojcowski”. Tak jakby dziewczyna nie miała własnego ojca, z którym się co weekend spotykała.
Czy to o nią tym razem poszło, czy o coś jeszcze innego?
Pamięć wciąż odmawiała mi posłuszeństwa, postanowiłem więc dać już sobie spokój. Jak trochę się ogarnę, zadzwonię do niej po prostu i spytam. Teraz i tak nic nie wymyślę.
Umyłem zęby, wpatrując się bez entuzjazmu w swoje zapuchnięte oblicze, a potem się ogoliłem, używając ręcznika jako temblaka, bo rączka jednak trochę mi chodziła. Gdy wracałem do pokoju, Bułka, wyraźnie już zniecierpliwiona, nie odstępowała mnie na krok. Nie, nie, kochana, to jeszcze nie wszystko, mruknąłem. Przebrałem się w czyste ubranie, brudne wrzuciłem do wiklinowego kosza w łazience, a zanim zdjąłem z wieszaka smycz, zajrzałem jeszcze do kuchni, aby sprawdzić stan posiadania.
Nie wyglądało źle. Na stole sterczała napoczęta półlitrówka absolwenta, a obok niej rozerwany karton soku pomarańczowego i pusta szklanka ze smugą osadu na ściankach. Jednak te pozostałości po wczorajszym posiedzisku specjalnie mnie nie interesowały, stanowiły tylko strategiczną rezerwę. Wyłączywszy bowiem wyjątkowe sytuacje, był to zestaw wieczorny – nie lubiłem zaczynać dnia od tak mocnego uderzenia, do tego służyły lżejsze alkohole. Otworzyłem lodówkę i odetchnąłem z ulgą. Trzy duże butelki żywca stały na półce w drzwiach, karnie jak żołnierze na defiladzie, wypinając piersi w kolorowych mundurach. A więc, mimo że mocno już uwalony, pomyślałem o zabezpieczeniu na ranek. Może praktycznie nie miało to większego znaczenia, gdyż kac nie był tak straszny, abym nie mógł wstać bez łyka tego czarodziejskiego płynu i przy okazji spaceru z Bułką wstąpić do sklepu, ale i tak byłem dumny ze swojej zapobiegliwości. Teraz mogłem już spokojnie spełnić swój najtrudniejszy poranny obowiązek.Bułka
Na dworze było nieprzyjemnie zimno, w powietrzu unosiła się wilgoć i zacinał ostry, przeszywający wiatr, więc pomyślałem, że w tej sytuacji będę mógł z czystym sumieniem niedługo wrócić do domu. Okrążyłem plac Politechniki, przeciąłem Polną i spuściłem Bułkę ze smyczy na rozległym trawniku przed budynkiem elektroniki. Zachciało mi się palić, przez chwilę walczyłem ze sobą, czy nie kupić papierosów w kusząco niedalekim kiosku, ale w końcu się powstrzymałem. Mój kochany Andrzejek, z racji kształtu głowy zwany w podstawówce „Cebulką”, a teraz przyjmujący mnie za darmo w swoim eleganckim gabinecie na Oleandrów, ostrzegł mnie, że na dwóch nałogach długo nie pociągnę. No to jak musiałem koniecznie coś wybierać, to wybrałem wódeczkę, bo ona przynajmniej coś daje, a fajki tylko siebie. W taką pogodę nie było zresztą sensu zrywać postanowienia. W mokrym powietrzu papieros smakuje wyjątkowo gorzko, a na mocnym wietrze spaliłby się szybko jak lont.
Bułka najpierw uganiała się za podrywanymi przez wiatr liśćmi, ale wkrótce na placu boju pojawił się duży rottweiler Konsul, jej stary kumpel, porzuciła więc tę bezsensowną bieganinę i zaczęła się z nim bawić. Oba psy latały w kółko po wyłysiałym trawniku, trącając się bokami i żartobliwie kąsając po uszach, a od czasu do czasu się zatrzymywały, by wspiąwszy się na tylne łapy, odbyć coś w rodzaju zapaśniczego pojedynku. Ukłoniłem się zdawkowo właścicielowi rottweilera, trzydziestolatkowi w zbyt obszernym lodenowym płaszczu. Mężczyzna odpowiedział mi niedbałym skinieniem głowy. Choć nasze psy były zaprzyjaźnione, my sami przez cały ten czas, gdy spotykaliśmy się na porannych spacerach, zamieniliśmy ze sobą najwyżej kilka słów. Kiedyś spytał, wskazując na Bułkę, „To chyba rodezjan?”, a ja odparłem, że nie, owczarek kampinoski, zwykły podwarszawski kundel, na co spojrzał na nią z niesmakiem i od tej pory już o nic mnie nie zagadywał. Niekiedy tylko zerkał spod oka na moją zapuchniętą od gorzały gębę i w jego wzroku można było odczytać współczucie przemieszane z pogardą. Nie przejmowałem się tym, często spotykałem się z takimi spojrzeniami, przyzwyczaiłem się już. A gdy kiedyś podsłuchałem, jak rozmawiając z kimś przez komórkę, mówi: „Konsul bawi się z suką takiego pijaczka”, też mnie to specjalnie nie obeszło. Gówno mi zależało na opinii jakiegoś młodego snoba z korporacji, a na rozmowie z nim jeszcze mniej.
Przeniosłem wzrok na bawiące się psy. Były już lekko zziajane, ale wciąż naskakiwały na siebie, pozorując zaciętą walkę. Rottweiler był silniejszy i masywniejszy, ale Bułka dzięki swej zwinności i szybkości nie ustępowała mu pola. Od obydwu biła taka radość, że aż się uśmiechnąłem. Lubiłem patrzeć na Bułkę, gdy była szczęśliwa. Też się od razu lepiej czułem.
Była oczywiście znajdą. W mojej sytuacji finansowej kupno psa nie wchodziło w rachubę, zaś jechać specjalnie do schroniska, żeby przygarnąć jakąś sierotę, specjalnie mi się nie chciało. Wytropiłem ją w lesie, w Puszczy Kampinoskiej. W czerwcu, ponad dwa lata temu. Siedziałem wtedy u mojego starego kumpla, Staszka Twaroga, rzeźbiarza z Warszawy, który kupił ogromną chałupę w Truskawiu i tam się przeprowadził. Od Staszka odeszła właśnie młodsza o trzydzieści lat żona, nie mogąc znieść jego ataków zazdrości: gdy nie odbierała telefonu, dostawał szału. Mocno był tym przybity, więc pojechałem pomóc mu uporać się ze stresową sytuacją. Piliśmy przez trzy dni i przez te trzy dni wbijałem mu do głowy, że nie powinien wpadać w paranoję, tym bardziej że żona była bardzo zajętą osobą, pracowała, chodziła na kursy i musiała wtedy wyłączać komórkę, a on zwieszał głowę i przyznawał, że doskonale o tym wie, ale to silniejsze od niego: gdy nie odbiera, wyobraża sobie, że właśnie leży pod jakimś młodym byczkiem. Moje wysiłki były więc trochę jałowe, ale w sumie te alkoholowe sesje terapeutyczne miały swoje zalety. Otoczenie było piękne, picie na dobudowanym przez Staszka, otoczonym sosnami tarasie stanowiło przyjemną odmianę po warszawskich libacjach w zadymionych pokojach – było w tym coś wielkopańskiego, przedwojennego, nie wiem, jak to nazwać. Kace też były lżejsze. Czwartego dnia, w niedzielę, poszliśmy na spacer do lasu w towarzystwie dwóch wiejskich kundli Staszka („tylko zwierzaki mi zostawiła”, żalił się). W pewnym momencie psy zaczęły się niepokoić, strzyc uszami, a wkrótce i my usłyszeliśmy ni to kwilenie, ni to popiskiwanie dochodzące gdzieś z boku.
Skręciliśmy w tamtą stronę, przedzierając się przez chaszcze. Po niewielkiej, porośniętej mchem polanie przetaczało się pięć włochatych kulek. Trzy płowe, dwie ciemniejsze, w brunatne łaty. Ktoś wywiózł psiaki do lasu, licząc, że znajdą litościwych opiekunów wśród niedzielnych spacerowiczów ze stolicy. Ludzki chłop, skomentował sarkastycznie Staszek, mógł przecież wsadzić do wora i utopić. Postanowiliśmy wziąć najpierw dwie sztuki i potem sprawdzić, czy nie znalazła się jeszcze jakaś miłosierna dusza. Ale gdy wróciliśmy mocno już pijani, na tyle że mieliśmy kłopoty z odnalezieniem polanki, sytuacja wciąż była bez zmian, nadal trzy zostawione szczeniaki kotłowały się na zielonym poszyciu. Więc również i je zabraliśmy.
Mieliśmy w ten sposób komplet – pięć małych psiaków, które trzeba było jakoś sensownie rozdzielić. Staszek postanowił przygarnąć jednego, ja miałem wziąć drugiego, a o resztę rozpytać wśród znajomych. „Pewny jesteś”, drążył temat Staszek, „wiesz, pies to jednak odpowiedzialność, mnie tu na wsi łatwo, dwa czy trzy żadna różnica, ale ty tam, w mieście…”. Obruszyłem się: „za kogo ty mnie masz?!”. Nie będzie mnie facet, który w szale zazdrości niemal pobił żonę, pouczał o odpowiedzialności, i mało co się nie pokłóciliśmy się na koniec.
Potem był jednak moment, że żałowałem tego pomysłu i po cichu przyznawałem Staszkowi rację. Bułka bez przerwy sikała na podłogę, trudno było ją od tego odzwyczaić, rozkładanie gazet nic nie pomagało, więc musiałem latać ze szmatą po mieszkaniu, ścierając pojawiające się wszędzie kałuże. Ponieważ często musiałem to robić na kacu, a pochylanie się w tym stanie zawsze potęguje ból głowy, zdarzało mi się nieraz ją przekląć, a potem wściekać się na siebie, że taki kłopot sobie wziąłem na obolały łeb. Po części była to pewnie moja wina, bo nie miałem żadnego doświadczenia w zajmowaniu się takim szczeniakiem. Jako dzieciak, jedynak bez rodzeństwa, bardzo chciałem mieć psa, ale dla moich pochodzących ze wsi rodziców trzymanie jakiegokolwiek zwierzęcia w domu było nadmierną ekstrawagancją. Nie miałem się więc na kim nauczyć, a teraz mogłem tylko biegać ze ścierką.
Tak było jednak tylko na początku. Później Bułka z dnia na dzień przestała załatwiać mi się w mieszkaniu, a ja uznałem jej przygarnięcie za jeden z najlepszych pomysłów w całym moim życiu. Gdy wstawałem rano i widziałem w jej oczach autentyczną radość, gdy uśmiechała się pełną ostrych zębów paszczęką i zamiatała na wszystkie strony ogonem, gdy obskakiwała mnie, popiskując z uciechy, niemal zwalając z nóg, to po takim powitaniu wiedziałem już, po co wstawałem z łóżka, a dzień nabierał sensu. Podobnie było zresztą, gdy leżałem bezładnie na tapczanie, całkiem zniechęcony do życia, a ona, jakby wyczuwając mój nastrój, podbiegała i lizała mnie po twarzy swoim szorstkim jęzorem. Albo gdy siedziałem na kanapie, ciągnąc w samotności jakiegoś drinka, a ona kładła mi łeb na kolanach i wpatrywała mi się w oczy mądrymi, brązowymi ślepiami – zawsze wtedy robiło mi się jakoś lżej na sercu. Wiedziałem, że jest na świecie jakaś istota, która mnie kocha i której na mnie zależy.
Ja też miałem do niej bardzo uczuciowy stosunek – trochę jak do dziecka. Trząsłem się o jej zdrowie, pilnowałem na spacerach. Wiedziałem, że gdyby coś jej się stało (nie chciałem nawet myśleć co), byłaby to dla mnie tragedia. Gdy kiedyś nażarła się jakiegoś świństwa (podejrzewam, że mogła to być trutka podrzucona przez ciecia z elektroniki, który nienawidził psów), a potem rzygała i była tak osłabiona, że nie mogła podnieść się z legowiska, wziąłem ostatnie pieniądze i pojechałem taksówką, byle szybciej, na dyżur weterynaryjny na Książęcą, gdzie musiałem zapłacić dodatkowo jeszcze za kroplówkę, co już mnie dobiło finansowo, bo miałem akurat dołek. A gdy zdarzyło się, że jeszcze jako szczeniak, baraszkując z równie młodym jak ona wilczurem, tak się zatraciła w zabawie, że wybiegła za nim na ulicę i gnała prosto przed siebie przez plac Politechniki, to ja, nie zastanawiając się ani przez moment, rzuciłem się za nią. Nie zwracałem uwagi ani na klaksony samochodów, ani na ruszający właśnie spod głównego gmachu uczelni tramwaj, ani na jego uparty ostrzegawczy dzwonek, ani na wykrzywioną wściekłością twarz motorniczego, tylko pędziłem przed siebie, starając się nie stracić z oczu płoworudego kształtu, który to znikał, to pojawiał się w gąszczu nóg spieszących na zajęcia studentów. Widziałem to już oczyma wyobraźni: rozdokazywane psy wbiegają na Noakowskiego, samochód dostawczy podjeżdża pod jeden z licznych na tej ulicy sklepów spożywczych, słychać pisk hamulców i zaraz po nim głuche uderzenie. A potem Bułka leży nieruchomo na jezdni, w rosnącej kałuży krwi wokół bezwładnego łebka.
Udało mi się ją dopaść dopiero w jednej z bram, gdzie obskakiwała wesoło swojego towarzysza, też chętnego do dalszej zabawy. Skoczyłem na nią jak zawodnik rugby na piłkę, przytrzymałem, drżącymi rękami przypiąłem smycz do obróżki. A potem oparłem się o chłodny mur kamienicy. Serce waliło mi tak, jakby chciało wyrwać się z piersi – nie byłem przyzwyczajony do takiego wysiłku fizycznego. Gdy nadbiegła właścicielka wilczurka, znacznie mniej przejęta całą sytuacją, i zawołała radośnie: „No to nasze pieski poszalały!”, kiwnąłem tylko głową; nie mogłem z siebie wydobyć słowa. Potrzebowałem kilku minut, aby opanować oddech, a gdy wracałem na wciąż miękkich nogach do domu, lżyłem ją z czułością: „Ty suko! Głupia suko!”.
Później już nie miałem z nią takich przygód, bo nauczyłem ją reagować na wołanie. Większość psich sztuczek sobie odpuściłem, nawet prostego „siad!” nie opanowała, nie mówiąc o głupotach typu „zdechł pies!”, nie miałem ambicji, aby była wytresowana jak w cyrku. Jedno tylko musiała wiedzieć: że gdy zawołam jej imię, ma niezależnie od tego, jak bardzo jest zajęta, natychmiast do mnie podbiec. Aby ją tego nauczyć, szedłem z nią do spokojnego, wolnego od psów i ludzi zakątka Pola Mokotowskiego i tam, zaopatrzony w torbę kruchych psich ciasteczek, przywoływałem ją i nagradzałem, przywoływałem i nagradzałem. Lekcje nie były łatwe, Bułka miała zabawowy temperament i anarchistyczne usposobienie, ale w końcu dała się przekonać. Od tej pory czułem się już spokojny: wiedziałem, że jeśli tylko będę na nią uważał, nie wbiegnie na jezdnię.
Właściciel Konsula zerknął na zegarek i gwizdnął krótko. Rottweiler też musiał być szkolony, i to zapewne przez słono opłacanego instruktora, bo był bardzo karny i natychmiast podbiegł do spieszącego się do Mordoru pana. Dla mnie też był to sygnał, że mogę się już zbierać, tym bardziej że zaczęło padać, a listopadowy deszcz plus ostry wiatr to naprawdę średnia przyjemność. Przywołałem Bułkę, która nie była oczywiście ucieszona perspektywą powrotu do domu, więc gdy brałem ją na smycz, obiecałem jej, że po południu, jeśli tylko pogoda się poprawi, zabiorę ją na dłuższy spacer, po czym ruszyłem w stronę Nowowiejskiej. Kac wciąż nie popuszczał. Gdy Bułka na widok jakiegoś pokracznego jamnika szarpnęła do przodu, pociągając mnie za sobą, coś łupnęło mi w głowie tak boleśnie, że aż zrobiło mi się ciemno przed oczami. Wrzasnąłem na nią ze złością i końcem smyczy zdzieliłem przez grzbiet, ale nie zrobiło to na niej wrażenia. Zresztą uderzenie było symboliczne, tak na aby-aby. Nie byłem zdolny zadać jej prawdziwego bólu.