Szlag mnie trafił - ebook
Szlag mnie trafił - ebook
Atrakcyjna kobieta, matka dwóch synów, przebojem idzie przez 39 lat życia – od najmłodszych lat wie, że wszystko trzeba samemu wyszarpać, bo nikt nic nie daje za darmo. Ma niezłą pracę, dom wypełniony śmiechem dzieci, paru przyjaciół. I w jednej chwili wszystko traci. Zatrzaśnięta w pancerzu własnego nieruchomego ciała krzyczy z rozpaczy i bólu, ale nikt jej nie słyszy. Co spowoduje, że jej mały palec drgnie? Komu zawdzięcza, że staje na nogach? Co dalej, jak teraz ma żyć?
Trudno oderwać się od tej historii. Jest tu pełnokrwista bohaterka, wartka akcja i samo życie pełne dobrych i złych zaskoczeń.
Książka o tym, jak nie licząc się z życiem, można się trochę przeliczyć. I o sile życia drzemiącej w człowieku. I o przemianie. I o cudzie – nie! Cudów nie ma, trzeba na nie zapracować. Zdarzają się za to cudowni ludzie wokół. I podli też.
Poza tym o udarze. Dlaczego Ciebie ma ominąć. I o tym, co w życiu jest ważną pierdołą. A przede wszystkim o odpowiedzialności za własne życie – teraz, a nie dopiero kiedy zdarzy się nieszczęście.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8091-805-4 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROSTA SUKIENKA
Grudzień 2013
- Polska. W wieku 113 lat umiera kapitan Józef Kowalski. Ostatni żyjący weteran wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku.
- USA. NASA ogłasza odnalezienie wody w atmosferach pięciu planet, które okrążają inne gwiazdy. Odkrycie umożliwił teleskop Hubble’a.
- RPA, Johannesburg. W wieku 95 lat umiera Nelson Mandela.
Ruda właśnie skończyła 39 lat. Była pewna, że jest w najlepszym momencie swojego życia. Atrakcyjna, z dobrą pracą agentki od ubezpieczeń na życie, z dwójką dzieci, trzy lata po rozwodzie i po niemal rocznej walce z wirusem HCV. Miała nadzieję, że teraz będzie już tylko lepiej.
– Najgorsze za mną – powiedziała do siebie, wsiadając do auta.
Była wkurwiona na życie i wszystkich wokół. Przez wiele lat myślała, że nic gorszego od tego, co spotkało ją w ostatnich latach albo w dzieciństwie pozbawionym rodzicielskiej miłości, już się nie zdarzy. Myliła się. Najgorsze miało nadejść. Teraz doświadczała tego samego, co większość ludzi po trzydziestce z kredytem na głowie, w świecie ścigających się szczurów. Ciągły stres, gonitwa za pieniędzmi na spłatę rat kredytu na dom, życie z piętnem zdradzonej żony, która również wpadła w spiralę kochanków na poczekaniu – wszystko to stało się przekleństwem jej codzienności. Cieszyła się jednak, że ma pracę, która na prowincji pozwala wyciągnąć więcej niż średnia krajowa.
Tego dnia jechała do klientki – bogatej, bezrobotnej dwudziestopięciolatki, żony nadzianego po zęby biznesmena. Takie to mają życie! Wstają rano z łóżka i jedynym ich zmartwieniem jest to, czy poranną kawę wypiją na tarasie czy w salonie. Psioczyła w myślach na kobiety, które nie potrafiły zadbać o swoją przyszłość i już zawsze będą zdane na bogatych mężów. Czy one mają świadomość, że ich piękna cera, długie nogi i zadbane paznokcie nie są żadną gwarancją bezpieczeństwa? Podziwiała kobiety, które mimo pełnego konta swoich mężów pracowały, wymyślały co rusz nowe rzeczy i udowadniały, że aktywne kobiety mają siłę większą niż mężczyźni z wypchanym portfelem. Chciała być taka jak one.
Skręciła w ulicę Grenadierów. Minęła zabytkowy, ale wciąż czynny zakład karny dla mężczyzn recydywistów. Mury z czerwonej cegły z neogotyckimi budynkami w środku przypominały jej trochę zamek, a trochę kościół. Jak większość więzień na terenie Polski, które powstały w XVIII wieku, również to w Goleniowie prezentowało się dostojnie i groźnie zarazem. Tylko kraty w oknach i gęsta sieć drutów kolczastych na szczycie murów nie pozostawiała wątpliwości, że po drugiej stronie mieszkają ludzie z kiepską reputacją. Z kiepską reputacją? Złapała się na politycznej poprawności, mimo że zawsze starała się mówić, co myśli. Jaką, kurwa, kiepską reputacją? Nie zachowuj się, jakbyś była na spotkaniu dyplomatów? Przecież to przestępcy. Gdybym mogła, wsadziłabym tu wszystkich dupków, którzy zdradzają swoje żony. Powinni tam umrzeć, gwałceni każdego dnia przez dużych, czarnoskórych przestępców z amerykańskich filmów. Podgłośniła radio, chcąc zagłuszyć własne sumienie.
– Nie przesadzaj. Ty też zdradzałaś – odezwał się w niej głos, który natychmiast zdławiła krótkim tekstem.
– Nie pierdol… Jakie to ma znaczenie? Nie ja byłam pierwsza.
– Możesz tak nie przeklinać?! – dyskutowała znowu ze sobą.
– Daj mi spokój. Wolę przeklinać, niż pić.
Wulgarne słowa zdecydowanie częściej gościły w jej ustach niż alkohol. Ruda nie gardziła whisky i dobrą wódką, ale po drinka sięgała okazjonalnie – najczęściej na poprawę humoru podczas korporacyjnych imprez integracyjnych raz w roku, i od czasu do czasu w domu, kiedy przychodził weekend. Zdarzało się, że hasło „Piątek, piątunio” otwierało barek. Kiedy już wypiła, zawsze płakała. Analizowała swoje życie, nie tylko dalekie od ideału, ze wzlotami i upadkami, ale przede wszystkim dalekie od normalności. Miała osiemnaście lat, gdy pewnego dnia matka razem z ojczymem zamknęli przed nią drzwi domu. Cztery dni po urodzinach, kiedy chciała wyjść wieczorem, powłóczyć się bez konieczności informowania rodziny, kiedy wróci, drogę zagrodził jej ojczym.
– Nigdzie nie pójdziesz – zakomunikował.
– Od czterech dni mogę już decydować sama za siebie – odpowiedziała, patrząc mu prowokacyjnie prosto w oczy. – Nie mam pojęcia, o której wrócę – dodała i ostentacyjnie zdjęła z wieszaka kurtkę.
Kiedy obracała się do drzwi wyjściowych, poczuła mocne uderzenie w twarz. Prawie upadła. Złapała się za policzek i poszukała wzroku matki. Ta, niewzruszona, stała w drugim końcu przedpokoju. Brak reakcji Ruda odczytała tylko w jeden sposób: „Nie znajdziesz we mnie sojusznika”. Wybiegła z płaczem na dwór. Rzuciła się w ramiona najlepszej koleżanki i poszły w miasto. Zamierzały spędzić razem wieczór, ale nie przypuszczały, że będą zmuszone spać w pokoju Anki, w jednym łóżku. Kiedy bowiem przed północą Ruda pojawiła się z powrotem w domu, zastała zamknięte drzwi, przed którymi leżały dwa duże foliowe worki z jej rzeczami. To był jasny sygnał, że skończyła się jej przygoda w rodzinnym domu. Nikt jej tu nie chciał, a i ona nie miała zamiaru jeść śniadań w ponurej atmosferze. Nie zapukała do drzwi. Jeżeli spakowane rzeczy miały być tylko straszakiem pokazującym jej miejsce w szeregu, to ona właśnie zdecydowała, że do niej się nie strzela… nawet ze ślepej amunicji. Chwyciła worki, podała Ani ten lżejszy i wybiegły z klatki schodowej. Po dwóch nocach spędzonych u przyjaciółki pojechała do ojca, którego praktycznie nie znała. Miała dwa lata, kiedy odszedł. Poznała go dopiero czternaście lat później, i to tylko na swoją prośbę. Czuła, że musi wreszcie spojrzeć w oczy komuś, kto dał jej życie. Między nimi nie było żadnych więzi emocjonalnych, żadnej tęsknoty i potrzeby rozmowy. Nawet powitanie odbyło się bez pocałunku w policzek. Jeszcze wtedy nie mogła sobie zdawać sprawy z tego, że ojciec wróci do jej życia i odegra ważną rolę, kiedy ona znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Po dwóch miesiącach poznała chłopaka z osiedla. Mieszkał w bloku naprzeciwko. Zakochała się miłością młodzieńczą, niedojrzałą i pełną skrajnych emocji. Nie miała wątpliwości, że chce z nim być, również dlatego, żeby zacząć dorosłe, samodzielne życie na własny rachunek. Częściej nocowała u chłopaka niż w domu ojca. W końcu, któregoś dnia do pokoju zapukała matka chłopaka. Stanęła w drzwiach z gotową propozycją, która w zasadzie nie pozostawiała jej możliwości wyboru.
– Możesz tu mieszkać – zakomunikowała suchym głosem – ale musi być ślub – dodała i zamknęła drzwi.
Zgodziła się. Wszystko załatwili w kilka tygodni. Kiedy w sobotnie przedpołudnie pojawili się w urzędzie stanu cywilnego uzgodnić termin ślubu, oprócz nich były jeszcze cztery pary. Wszystkie dziewczyny w ciąży. Ona jedna z prostą sukienką na brzuchu. Kiedy stanęli przed urzędniczką, ta zdezorientowana zsunęła okulary na nos i patrząc na Rudą, zakomunikowała:
– Nie widzę podstaw do udzielenia ślubu.
Zawołała przyszłego teścia Rudej i z wyrzutem, połączonym z żądaniem, powiedziała:
– Pan chyba nie wie, co robi! Jestem tolerancyjna, ale pan? Pozwala pan tym dwojgu wziąć ślub w tak młodym wieku? Bez ciąży, bez żadnego istotnego powodu?
– To moja sprawa, na co ja pozwalam, a na co nie – odparł przyszły teść Rudej.
Urzędniczka pokiwała odmownie głową. Nie chciała dać zgody między innymi ze względu na zbyt młody wiek chłopaka. Nie miał jeszcze 21 lat. Wtedy do rozmowy włączyła się Ruda.
– Wysoki sądzie – zaczęła z należną powagą i godnością, aby chwilę później przejść do ataku. – Czy gdybym bzyknęła się za rogiem z przypadkowym chłopakiem i miała z nim dziecko, to wtedy miałaby pani istotny powód, aby udzielić mi ślubu? Bez miłości? Bez najważniejszego powodu, dla którego ludzie są ze sobą przez całe życie? – spytała odważnie z młodzieńczą naiwnością i wiarą w nieśmiertelność motyli w brzuchu.
Kiedy sytuacja stawała się beznadziejna, zawsze mówiła, co myśli, zawsze brała sprawy w swoje ręce. Tam, gdzie inni kapitulowali, ona dopiero rozpoczynała walkę.
Urzędniczka przewróciła oczami. Spojrzała na Rudą z politowaniem.
– Miłości? Przez całe życie? Dziecko, nie masz pojęcia, o czym mówisz. Gdyby motyle w brzuchu odpowiadały za szczęśliwe małżeństwo, żadna zupa w tym kraju nie byłaby za słona. Wiesz, dlaczego ludzie opisują miłość motylami w brzuchu? Bo one krótko żyją. Większość zdycha po kilku godzinach, a te najbardziej wytrwałe po kilku miesiącach. Ot i cała miłość. – W głosie kobiety słychać było coraz więcej negatywnych emocji.
Ruda słuchała w milczeniu i zastanawiała się, kto kobiecie zrobił krzywdę i jak wielką. Musiała trafić na niezłego palanta – pomyślała. Chwilę później z zamyślenia wyrwał ją głos urzędniczki.
– Dobrze, dam wam ten ślub. Ciekawe, na której rozprawie sądowej się spotkamy, o alimenty czy rozwodowej? – mówiąc to, uśmiechnęła się złośliwie.
Ruda pierwszy raz zaszła w ciążę osiem lat po ślubie. Nie dlatego, że wcześniej nie mogła, ale dlatego, że nie chciała. Ona ustalała reguły. Chciała szaleć, zwiedzać i zdobywać świat. Żyła chwilą. Myślenie o bliżej niezdefiniowanej przyszłości było dla niej abstrakcyjne i śmieszne. Wolała żyć w świecie, w którym wizyty u koleżanek na piżama party zdarzają się zdecydowanie częściej niż zakupy kremu na zmarszczki. Przecież trzydziestolatkowie się nie starzeją. Owszem, mają dzieci, męczącą i stresującą pracę, ale siwiejące włosy zdarzają się wyłącznie tym, którym Bóg namieszał w genach za karę. Na pewno istnieje na świecie grupa ludzi, która obok potępienia za grzech pierworodny, dostała jeszcze bonusowe niedogodności, jak siwiejące włosy albo kurze łapki wokół oczu w wieku trzydziestu lub czterdziestu lat. Ona była pewna, że wymyka się tej klasyfikacji. W swojej wizji przyszłości była niezmiennie młoda i zajebiście szczęśliwa. Nawet kiedy urodziła dwóch synów, nie przestawiła się na inny tryb myślenia, w którym priorytetem jest myślenie o własnej starości. Była chodzącym zaprzeczeniem powiedzenia „Z kim się zadajesz, takim się stajesz”. Przebywanie wśród specjalistów od ubezpieczeń na życie nie uruchomiło w niej potrzeby zadbania o własne w takim stopniu, w jakim proponowała dbać o nie swoim klientom. Była jak otyły lekarz sportowy lub dietetyk z chorobliwą nadwagą, przekonywała do czegoś, do czego sama nigdy się nie stosowała.
Od kiedy została agentką ubezpieczeniową, sporo jeździła, odwiedzała klientów w ich domach, w miejscach pracy i odpoczynku. Z powodzeniem mogłaby zostać przewodniczką turystyczną z licencją na Pomorze Zachodnie. Podczas podróży miała czas na rachunek sumienia i podsumowania, chociaż w tamtym czasie powiedzenie c’est la vie było wytłumaczeniem wszystkich jej błędów i problemów. Wolała zwalić winę na los i skwitować wszystko zdaniem „jakoś to będzie”, niż znaleźć błąd w swoim postępowaniu. Mimo trudnych lekcji, jakie dostawała od życia, nie wyciągała wniosków, nie uczyła się na cudzych, a tym bardziej na swoich błędach. Wybieganie myślami w przyszłość dalszą niż kilka dni nie miało dla niej sensu. Zbyt często jako młoda dziewczyna sparzyła się porażkami, które nie były zależne od niej, żeby dzisiaj wierzyć, że ma wpływ na to, co będzie za dziesięć lat. Żyła chwilą, którą musiała mieć pod kontrolą. Każdy, kto obserwował ją z boku, widział dwie Rude – diabła i anioła, anioła i diabła. Była w niej jakaś schizofreniczna dwubiegunowość – z jednej strony wiedziała, jak powinno się postąpić, ale z jakichś nieznanych przyczyn robiła dokładnie odwrotnie. Pracowała w ubezpieczeniach, ucząc ludzi szacunku do pieniędzy, swojego życia i losu bliskich, ale nigdy nie pomyślała, że pierwszą osobą, której powinna dać taką lekcję, jest ona sama.
Od dwudziestu minut jechała już poza miastem, przecinając samochodem zalesione tereny i wąskie drogi asfaltowe Pomorza Zachodniego.
– Kiedy oni wreszcie zrobią te lokalne drogi? – powiedziała głośno do siebie, podskakując na kolejnych dziurach i wybojach – Cholerna prowincja. Pomorskie, zapomniane przez świat zadupie! – narzekała, mijając kolejną popegeerowską wieś.
Sporo było takich miejsc w Zachodniopomorskiem – opuszczonych, wyludniających się miasteczek i wsi widm z poniemieckimi, ceglastymi domkami. W każdym z nich obowiązkowym punktem były rozpadające się budynki po Państwowych Gospodarstwach Rolnych i wymagające kapitalnego remontu kościółki z czerwonej cegły. Po osiemdziesiątym dziewiątym roku i przemianach gospodarczych ktoś chyba postanowił, że takie miejsca muszą umrzeć śmiercią naturalną, albo naiwnie wierzył, że większość ludzi zdanych kiedyś na pracę w PGR-ach, niemających pojęcia o wolnorynkowym budowaniu prywatnych biznesów, weźmie sprawy w swoje ręce i zrobi z tego drugą Japonię. Absurd. Nowe pokolenia musiały uczyć się na własnych błędach tego, jak w miarę bezboleśnie przeskoczyć z epoki realnego socjalizmu do kapitalizmu. Młodzi, przy wsparciu odważnych rodziców z wyobraźnią, uciekali do miast. Większość marzyła o pracy w korporacjach. Ci, którzy mieli mniej szczęścia, uciekali za granicę do pracy fizycznej. Nielicznym udawało się zostać i na zgliszczach gospodarki centralnie planowanej zbudować gospodarkę indywidualnego sukcesu. Własny biznes na początku lat dziewięćdziesiątych rządził się własnymi prawami. Były wśród nich takie, które pozwalały jedynie wiązać koniec z końcem, takie, które mozolnie budowały klasę średnią, ale też takie, które przynosiły milionowe zyski. Nie zawsze legalne. W każdym z tych przypadków właściciele budzili powszechną zazdrość oraz bardziej lub mniej skrywaną nienawiść, typowo polską żółć, która uruchamiała najgorsze instynkty. Kradzieże i zniszczenia mienia nowobogackich nie budziły większego zdziwienia. Zastanawiano się nie czy, tylko kiedy na wsi okradną jakiś prywatny sklepik lub dla zasady wybiją szybę, żeby się skurwysynowi za dobrze nie wiodło. Ruda jechała właśnie do trzeciej żony jednego z biznesmenów, który w latach dziewięćdziesiątych dobrze wyczuł kierunek zmian i założył własny biznes, częściowo wykorzystując infrastrukturę PGR-u. On zajmował się firmą, ona miała po prostu być. Dużo młodsza od Rudej, miała już tyle, ile ona nie będzie miała nigdy. Nawet całe życie harówki nie da jej tyle, co rok bycia żoną jednego z bogatych. Pani Bogata, jak ją nazywała, nigdy nie pracowała. Piękna i zgrabna jak z okładki „Vogue’a”. Jedna z tych, które leżą i pachną. Kiedy otworzyła drzwi, powiało złotem, chwilę później chłodem:
– Ma pani pięć minut – usłyszała od kobiety, która po przywitaniu z nonszalancją obróciła się na pięcie, tak aby satynowy szlafrok zafalował przed nosem Rudej.
Ruszyła w kierunku dębowego stołu w salonie z widokiem na ogród w stylu japońskim. Już od drzwi widać było, że kobieta żałuje, że zgodziła się poświęcić kilka minut agentce od ubezpieczeń. Kiedy Ruda zadzwoniła do niej tydzień temu i powołała się na jej kolegę z dawnych lat, słychać było zaskoczenie i nieskrywaną radość. Musieli mieć romans, bo mówiła o nim w taki sposób, że gdyby Ruda go nie znała, zakochałaby się w nim już na podstawie relacji Pani Bogatej. Chyba tylko dlatego zgodziła się na spotkanie z Rudą. Dziś okazywała już niechęć. Mowa jej ciała wyrażała: byle szybko, szkoda mi czasu na jakieś ubezpieczeniowe bzdety. No, czekaj ty, kurwo – Ruda odpowiedziała w myślach, idąc za Bogatą.
Kiedy usiadły w salonie, Ruda nie zrobiła żadnego wstępu, nie siliła się na small talk i nie pochwaliła nowych marmurów sprowadzonych z Włoch na specjalnie zamówienie. Postanowiła rozpocząć od hasła „Polisa na życie”, które zawsze wywołuje w klientach strach i odrzucenie. Dla większości to abstrakcyjne pojęcie i niewielu chce rozmawiać otwarcie o czymś, co według nich oddalone jest o lata świetlne. Tym bardziej że miała przed sobą dwudziestopięciolatkę. Dla takich mówienie o śmierci ma sens tylko podczas oglądania seriali kryminalnych i to z ograniczeniem zestawu potencjalnych umarlaków wyłącznie do bohaterów drugiego planu. Ruda postanowiła wyprowadzić dziewczynę ze strefy komfortu.
– Co pani zrobi, jeżeli dziś wieczorem pani mąż nie wróci na kolację? – zaczęła.
Wiedziała, że ma tylko pięć minut, a to stanowczo zawęziło listę pytań, którymi mogła rozpocząć konwersację zorientowaną na sprzedaż.
– Co pani wygaduje?! Ma być za godzinę. Dzwonił właśnie – odpowiedziała przerażona Pani Bogata, jakby scenariusz, o którym usłyszała, był nieodwołalnym wyrokiem, a nie manipulacją sprawnego sprzedawcy.
– Załóżmy, że nie wróci. Mógł mieć wypadek. Być może nawet nie żyje.
Ruda nie miała litości. Była jak młody, ale już obeznany z najbardziej spektakularnymi strategiami szachista, który postawił sobie za cel skarcenie początkującego kolegi. Mat szewski w czterech ruchach był tym, co dawało jej przypływ adrenaliny, a wyrzut hormonów szczęścia po ostatnim ruchu mogła porównać tylko z działaniem narkotyku. Napawała się chwilą, która dawała jej poczucie władzy i panowania nad światem.
– Boże… nie wiem, co zrobię – odpowiedziała kobieta, sięgając nerwowo po filiżankę do połowy wypełnioną chłodną już kawą.
– To ja pani powiem – odpowiedziała Ruda. – Nic pani nie zrobi. Będzie pani w czarnej dupie. Macie rozdzielność majątkową i firmę, której nie jest pani udziałowcem – tłumaczyła Bogatej scenariusz potencjalnych wydarzeń.
Nawet trochę się dziwiła, że ludzie w takiej sytuacji pozwalają jej na bezpardonowe ataki i malowanie przyszłości w czarnych barwach. Ona nigdy by sobie na to nie pozwoliła. Wywaliłaby takiego agenta za drzwi już po pierwszym zdaniu, w którym wyczułaby chęć dominacji.
– Ale…
– Pani jest tylko żoną – przerwała.
Delektowała się wyrazem jej twarzy. Wyobraźnią malowała pod jej oczami kurze łapki, samotną starość i bezsens. To czekało takie jak ona.
– Macie trzy samochody – kontynuowała Ruda. – Wszystkie w leasingu. Kredyt obrotowy i koncesje na wódkę. Jeżeli firma popadnie w kłopoty, a pani mężowi coś się stanie, nie zdąży go pani pochować, a syndyk masy upadłościowej wszystko pani zabierze. Na trumnę dla męża pożyczy pani od rodziny.
Uświadamianie naiwnych to przyjemna chwila. Upajała się przerażeniem w oczach kobiety i brzmieniem ostatecznego pytania, które klienci zadawali niemal natychmiast po tym, jak skończyła przedstawiać wizję organizacji pogrzebu.
– Ile to będzie kosztowało? – Bogata wskazała palcem na papiery ubezpieczeniowe leżące na stole.
Ruda w takich sytuacjach prawie nigdy nic nie mówiła. Spokojnie wyciągała z tekturowej teczki plik dokumentów, przewracała na ostatnią stronę i pokazywała dwa punkty – cenę oraz miejsce na podpis.
Pani Bogata wzięła długopis do ręki, szybko przejechała wzrokiem po treści dokumentu, udając, że przyswaja wiedzę zawartą w akapitach pisanych małym drukiem, i bez jednego słowa podpisała papier.
– Proszę pozdrowić męża – powiedziała Ruda na pożegnanie i już miała wychodzić, kiedy na koniec postanowiła jeszcze zarzucić przynętę. – Wie pani, bo ja pracuję nie tylko w „życiówce”, również w „majątkach”… gdyby mąż potrzebował wsparcia przy zabezpieczeniu firmy, jakichś nieruchomości, maszyn, to proszę o mnie pamiętać. Chętnie pomogę, a jak pani widzi, to nie zajmuje dużo czasu – zakończyła i z radością opuściła marmurowe salony.
Pięć minut… nie lubiła tej presji czasu, ale kiedy już przyszło jej działać z pistoletem przy głowie, była w tym dobra. Zadaniowcy tak mają. Wbrew pozorom nie są to ludzie, którzy kochają nieustannie wysoki poziom adrenaliny. Zadowalają się odpowiednio dużą dawką raz na jakiś czas. Najchętniej pisaliby książki w zaciszu domowego gabinetu z widokiem na góry lub morze, ale presja i stres nie zabijają w nich skuteczności.
Czas. Tak mało miała go dla siebie. Zawsze wstawała przed wszystkimi, żeby wykorzystać każdą minutę w ciszy, spokoju i samotności. Była pierwsza na nogach nie tylko w domu, ale w całym miasteczku. Chciała mieć chwilę dla siebie, kiedy wszyscy jeszcze śpią. Towarzyszyły jej wtedy tylko ptaki. Po natężeniu ich głosu wiedziała, która jest godzina, śpiewały bowiem jak szalone, a dźwięki wydawały się tak intensywne, jakby ktoś przepuszczał je przez najlepszej jakości wzmacniacz. Ptaki śpiewają tak głośno tylko rano, tuż przed świtem. Zaczynają zwykle około piątej drobną rozgrzewką, aby pół godziny później przejść w najważniejszą część swojego koncertu, a około szóstej zakończyć łagodnie, jakby odczytywały na zapisie nutowym polecenie calando.
Ruda często spała przy otwartym oknie, żeby nie włączać budzika. Jego dźwięk postawiłby z pewnością na nogi cały dom. Dziwne. Większość ludzi nigdy nie budzi się na dźwięk śpiewu ptaków, a nawet najbardziej wyciszony dzwonek elektronicznego urządzenia potrafi wyrwać ich z łóżka w kilka sekund. Była pewna, że producenci tych gadżetów weszli w posiadanie jakichś tajemniczych badań, które udowodniły, że częstotliwość dźwięków wydawanych przez telefony, zegarki i budziki, w specyficzny sposób pobudza naszą podświadomość, która następnie wysyła informacje do kory nadnerczy, a ta zaczyna produkować kortyzol. Narastający poziom hormonu stresu natychmiast przełącza nasz organizm w stan walki, przypomina, że za dwie godziny czeka nas korporacyjny młyn, gdzie głęboko w dupie mają śpiew ptaków i łagodne wybudzanie promieniami słońca. Po takiej pobudce nasz układ wzrokowy, zamiast zielonych liści drzew, w których siedzą pustułki, sójki i wróble, zaczyna widzieć czerwone słupki niedowiezionych celów sprzedażowych.
Ruda nauczyła się unikać takich poranków jak ognia. Miała swój własny patent na pobudkę, ale był to jedyny moment w ciągu całego dnia, w którym żyła w zgodzie z naturą. Ta na drodze milionów lat ewolucji wypracowała niezawodny mechanizm, który sterował gatunkami zwierząt i roślin – naturalne budzenie się organizmu pod wpływem promieni słonecznych i przyspieszającego metabolizmu. Budzenie się w rytmie niesłyszalnego zegara słonecznego było jak rozpędzanie ciężkiej maszyny parowej, powoli, od środka, przyspieszając systematycznie, aby po chwili sunąć po torach płynnie i szybko. Człowiek jest jedyną istotą, która utraciła instynkt samozachowawczy i świadomie ten proces zaburza. Żaden inny gatunek na Ziemi nigdy nie podejmował i nie podejmuje działań tak destrukcyjnych dla siebie jak homo sapiens. Yuval Harrari ma rację, pisząc, że możemy wykończyć się sami, pędząc w tempie wykładniczym od homo sapiens do homo deus. Potrafiliśmy zabić lub przyczynić się do wyginięcia wielu gatunków zwierząt i roślin, ale jesteśmy jedynym, który świadomie wyniszcza siebie, wie o tym i nie robi nic lub niewiele, by temu zapobiec. Sam tylko cukier zabija w ciągu roku więcej ludzi niż wszystkie wojny i zamachy terrorystyczne razem wzięte.
Te ostatnie jednak widać. Są spektakularne, media zapętlają zdjęcia z momentu wybuchu do kilku minut, a eksperci od terroryzmu dyskutują nad tym na wizji przez wiele godzin. Biała śmierć zabija po cichu, od środka. Jest dużo gorsza od narkotyków, bo nie niesie z sobą odrzucającego widoku upodlonego, zniszczonego człowieka, którego przecież można zmusić jeszcze do podjęcia terapii. Miażdżycy, nadciśnienia i nieustannej obecności zawyżonego poziomu kortyzolu we krwi nie widać gołym okiem. Umieramy cicho i przedwcześnie. Jednak równolegle trwa wyścig o uczynienie człowieka nieśmiertelnym i za kilkadziesiąt lat faktycznie garstka z nas będzie żyła „wiecznie”. Już niedługo nauka umożliwi nam dożywanie dwustu i więcej lat. Ułatwią to nie tylko leki, ale również przeszczepy narządów drukowanych na biodrukarkach. Paradoks naszych czasów – powoli dochodzimy do perfekcji w skracaniu sobie życia, zabijaniu samych siebie jedzeniem, czynnością, która w swojej istocie ma utrzymać nasze funkcje życiowe, a z drugiej strony część ludzkości będzie za chwilę cyborgami żyjącymi po 200 lat. Gdyby tylko Ruda miała świadomość, że jej życie będzie balansować na krawędzi, na pewno zmieniłaby jego styl, na pewno by zwolniła, na pewno w porę zaciągnęłaby hamulec.
Dzisiejszy poranek zaczęła tak jak lubi najbardziej. Leżała w wannie i przeglądała się w ręcznym lusterku. Wnikliwie analizowała układ swoich brwi. Za grube – pomyślała – i zbyt krzaczaste. Muszę coś z tym zrobić. Spojrzała na zegarek. Dochodziła 7.30. Czas zrobić śniadanie i obudzić dzieci do przedszkola.
– Znowu nie zdążę zrobić makijażu! – powiedziała na głos ze smutkiem.
Ruda była jedną z tych osób, które przypisywały nadrzędną rolę aparycji. Pierwsze wrażenie miało być piorunujące. Ale ktoś, kto dba o wygląd bardziej niż o to, czy zapłacił rachunek za światło, wcześniej czy później zderza się z problemem pod tytułem czas. Miała go stanowczo za mało.
Wyszła z łazienki. W domu było jeszcze bardzo cicho. Chłopcy spali w najlepsze. Poszła do kuchni i włączyła ekspres. Kawa nie tyle ją budziła, ile pozytywnie nakręcała do życia. Lubiła jej zapach i smak. Efekt podwyższonego ciśnienia po wypiciu espresso już dawno przestał jej dotyczyć. Aby mogła stwierdzić pobudzające działanie kawy, musiałaby wlać w siebie tyle kofeiny, ile zmieści się w dziesięciu filiżankach naraz. To był efekt wieloletniego stosowania małej czarnej jako zamiennika wody, herbaty i soków owocowych. Była nałogowym kawoszem. W oczekiwaniu na najpopularniejszą używkę świata włączyła komputer. Zaczęła sprawdzać e-maile, najnowsze wiadomości z kraju i ze świata. Wczytała się w jakąś informację o pożarze kamienicy. Po kilku minutach wpatrywania się w ekran znowu to poczuła – narastający ból głowy. Pojawiał się od jakiegoś czasu. Zazwyczaj łapał ją w pracy, kiedy siedziała przy komputerze, wypełniając tabelki w Excelu. Była pewna, że to właśnie koncentracja na znienawidzonych cyferkach, komórkach programu od tabelek, słupkach i wykresach była przyczyną tego, że jej mózg buzował, gotował się od nadmiaru zbędnych ilości danych. Jednak tym razem ból pojawił się w innych okolicznościach, co bardzo ją zaniepokoiło. Położyła czoło na splecionych dłoniach opartych o kuchenny blat i zamknęła oczy. Przez chwilę starała się zidentyfikować źródło bólu. Dotknęła ręką potylicy. Czuła, że boli w środku i promieniuje lekko do góry w stronę kości ciemieniowej. Odczekała chwilę, nim organizm zaakceptował pierwszy próg bólu i przyzwyczaił się do sygnału ostrzegawczego, po którym mógł wrócić do wykonywania czynności, które właśnie przerwał. Spojrzała znowu w ekran laptopa. Chciała dokończyć czytanie artykułu, wciąż jednak nie mogła przestać myśleć o niepokojących objawach. Czy tak wygląda początek migreny? – pytała samą siebie. A może to ze stresu? – szukała przyczyny. Usłyszała hałas w pokoju starszego syna. Za chwilę jego głośne pytania i krzątanina po domu obudzą młodszego. Zacznie się nerwówka. Zerknęła na zegarek. Minęła ósma. Mimo utrzymującego się bólu przeszła w stan działania pracującej matki Polki. Szykowanie śniadania, pakowanie i sprawdzanie plecaków, ubieranie. Później zajęła się sobą. W pośpiechu zrobiła makijaż, obiecała sobie, że to po raz ostatni i na pewno za tydzień zafunduje sobie makijaż permanentny. Dopiła chłodną kawę. Poranny standard w życiu samotnej matki z kilkuletnimi dziećmi.
Wsiedli do samochodu i Monika ruszyła w kierunku domu byłych teściów i szwagierki. Kilka razy w tygodniu przywoziła tam chłopców. Tak uzgodnili z mężem tuż po rozwodzie i po kilku tygodniach nikogo to już nie dziwiło. Wiedziała, że będą tam bezpieczni, zjedzą drugie śniadanie, a babcia lub ciocia Beata odprowadzą ich do przedszkola i odbiorą. Mogła wtedy spokojnie pracować, oddając się wcześniej rytuałowi samotnej przejażdżki swoim srebrnym chryslerem i wypicia drugiej kawy na stacji benzynowej. PT cruiser, cacko, które kilka lat temu, jeszcze przed rozwodem, dostała od swojego męża. Zakochała się w tym samochodzie, jak tylko zobaczyła go po raz pierwszy na żywo. Był inny, oryginalny, kształtem niepodobny do żadnego innego auta, wyróżniał się – a skoro się wyróżniał, musiał być jej. Decyzję o tym, że musi mieć samochód, podjęła błyskawicznie, w chwili emocji, kiedy wracała z pracy do domu. Dźwigała torby z zakupami i szła chodnikiem w upale, pchając przed sobą wózek z młodszym synem, którego odebrała z przedszkola. Czuła się jak robot pracujący od rana do wieczora, bez chwili przerwy. Dwie ciężkie torby były tak dużym obciążeniem dla kiepskiej jakości wózka, że po dwustu metrach rozkraczył się na środku drogi. Wtedy postanowiła, że zrobi prawo jazdy, kupi samochód i raz na zawsze przestanie być zależna od kogokolwiek. Opowiedziała o tym bliskim, a ci wybuchli śmiechem, kiedy ktoś z rodziny sprowadził ją na ziemię: „Ty, prawo jazdy? Będziemy ci musieli paczki do więzienia słać, jeśli kiedyś wyjedziesz na miasto. Roztrzaskasz się na pierwszym lepszym drzewie”. Zbyła uwagę milczeniem, ale czuła się tak, jakby dostała w twarz – upokorzona jednym zdaniem, które czyniło z niej istotę gorszą od innych, mniej zdolną do osiągnięcia podstawowych umiejętności życiowych, jakby prawo jazdy było zdobyciem najwyższej odznaki harcerskiej, do której aspirował co najwyżej zuch przyjęty właśnie do drużyny. Przez wiele tygodni nie poruszała tego tematu. Wrócił niby spontanicznie podczas rozmowy w samochodzie jej męża. Któregoś dnia wyprzedzali na autostradzie chryslera PT cruisera.
– Piękny – szepnęła Ruda – taki bym chciała kiedyś mieć.
Powiedziała ni to do męża, ni to do siebie. Jego odpowiedź ją zaskoczyła:
– Jak zdasz za pierwszym razem, to ci go kupię – usłyszała.
Postanowiła pokazać, na co ją stać. Zapisała się na kurs prawa jazdy, który dziś, z perspektywy czasu, był jakimś złowieszczym sygnałem nadciągającego niebezpieczeństwa.