Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szóste dziecko - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 października 2020
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Szóste dziecko - ebook

OJCZE, PRZEBACZ MI

Taką tajemniczą wiadomość zostawiono przy każdym z ciał odnalezionych w Chicago i Karolinie Południowej. Wszystko wskazuje na to, że za zbrodniami stoi jeden sprawca. Tylko jak wytłumaczyć ofiary oddalone o setki kilometrów?

Gdy FBI i policja w Chicago zmagają się z wszechogarniającym chaosem, w ręce służb oddaje się główny podejrzany w głośnej sprawie Zabójcy Czwartej Małpy. Jego historia nie tylko wywróci śledztwo do góry nogami, ale wpłynie też na życie wszystkich zaangażowanych w nie osób. Gdy przeszłość wyjdzie na jaw, nic już nie będzie takie samo.

W finałowej odsłonie trylogii #4MK J.D. Barker wznosi się na zupełnie nowy poziom. Szóste dziecko to porywające zwieńczenie cyklu, na które warto było czekać.

J.D. Barker – światowej sławy autor bestsellerów, zdobywca licznych nagród literackich. Jego książki porównuje się do dzieł Stephena Kinga, Deana Koontza i Thomasa Harrisa. Mieszka w Pennsylvanii. Nakładem Wydawnictwa Czarna Owca ukazały się Czwarta małpa (2018) i Piąta ofiara (2019) oraz pisany wspólnie z Dacre’em Stokerem Dracul (2020).

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-552-9
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tray

Dzień piąty, 5.19

– Ej, gnoju, czy to ci, kurwa, wygląda na pensjonat?

Głos był szorstki, chropowaty. O tej porze to mógł być tylko policjant, ochroniarz albo może wkurzony mieszkaniec któregoś z okolicznych domów. Tak czy inaczej zawinięta w stęchłą narzutę Tray Stouffer nawet nie drgnęła. Czasem, kiedy człowiek się w ogóle nie rusza, dają spokój. Czasem im się nudzi i odchodzą.

Znowu kopnięcie ciężkim butem – szybkie i mocne. Prosto w żołądek.

Tray chciałaby krzyknąć, złapać tę nogę i walczyć. Nic takiego jednak nie zrobiła. Pozostała w całkowitym bezruchu.

– Psiakrew, mówię do ciebie!

Kolejny kopniak, jeszcze silniejszy niż poprzedni, tym razem w żebra.

Tray stęknęła, nie mogła się powstrzymać. Mocniej otuliła się kapą.

– Masz pojęcie, co się dzieje z cenami nieruchomości przez ciebie i twoich kumpli, którzy też tutaj koczują? Dzieciaki się was boją. Starsi ludzie nie chcą wychodzić z domu. To nie fair, że muszą się potykać o takiego śmiecia, żeby wyjść do sklepu.

Czyli mieszkaniec.

Tray już to wszystko słyszała.

– Wiesz, co ja tu robię o piątej rano, kiedy ty sobie ucinasz drzemkę? Kiedy ty się wylegujesz w ciepełku na naszym progu? Właśnie skończyłem zmianę w piekarni, dziesięć godzin. Wczoraj w nocy siedziałem tam dwanaście godzin. Za dziesięć godzin muszę wracać. Tak zarabiam na życie i na to mieszkanie. To mój wkład w społeczeństwo. Ja się nie szlajam po ulicach jak wy, lenie pierdolone. Znajdź se jakąś pracę! Ogarnij się!

Dla czternastolatki nie było żadnej pracy. Przynajmniej legalnej. Musiałaby dostać zgodę od rodziców, a na to nie miała najmniejszych szans.

Tray przygotowała się na kolejnego kopniaka.

Mężczyzna jednak nie kopnął, tylko szarpnął za narzutę i zerwał ją z niej, odrzucił na bok. Kapa wylądowała w kałuży na wpół stopniałego śniegu u podnóża schodów.

Tray zadrżała, zwinięta w kłębek, w obawie przed ciosem.

– Ej, przecież to dziewczyna. Jeszcze z ciebie dzieciak – powiedział mężczyzna, a z jego tonu ulotniła się złość. – Bardzo przepraszam. Jak masz na imię?

– Tracy – odparła. – Ale mówią mi Tray. – Gdy tylko słowa opuściły jej usta, natychmiast tego pożałowała. Wiedziała, jak to jest, kiedy zaczyna z nimi gadać. Lepiej trzymać buzię na kłódkę, nie rzucać się w oczy.

Mężczyzna przyklęknął, w lewej ręce dyndała mu papierowa torba. Nie był bardzo stary, może po dwudziestce. Gruby płaszcz. Brązowe włosy pod granatową wełnianą czapką. Piwne oczy. Zawartość torby pachniała niezwykle apetycznie.

Zauważył, że mu się przygląda.

– Ja mam na imię Emmitt. Jesteś głodna, Tray?

Skinęła głową. Wiedziała, że to również błąd. Ale naprawdę była głodna. Okropnie głodna.

Sięgnął do papierowej torby i wyłowił z niej nieduży bochenek chleba. Chrupiąca skórka parowała w mroźnym powietrzu, jak zwykle zimą w Chicago, i Tray na chwilę zapomniała o przenikliwym wietrze znad jeziora, który hulał po ulicy w wyjących porywach.

Zaburczało jej w brzuchu tak głośno, że oboje to usłyszeli.

Emmitt podał jej odłamany kawałek chleba, który Tray pożarła dwoma kęsami, właściwie nie żując. To był prawdopodobnie najsmaczniejszy chleb, jaki w życiu jadła.

– Chcesz jeszcze?

Tray pokiwała głową, choć wiedziała, że nie powinna.

Emmitt sapnął. Wyciągnął dłoń i pogładził ją po policzku boczną stroną palca wskazującego. Palec zsunął się na jej szyję, wślizgnął pod kołnierz swetra.

– Może chodź do mnie? Dostaniesz tyle chleba, ile będziesz chciała. Mam też inne rzeczy do jedzenia. Prysznic z ciepłą wodą. Wygodne łóżko. Zrobię…

Tray obiema rękami walnęła mężczyznę w ramiona. Przyklękał chwiejnie na jednym kolanie i nie spodziewał się ciosu. Runął w tył, torba wypadła mu z rąk, wyrżnął głową w metalową poręcz przy schodach do budynku.

– Ty dziwko! – wrzasnął.

Zanim zdążył się pozbierać, Tracy zerwała się na nogi. Złapała papierową torbę, porwała swój plecak, zbiegła po pięciu stopniach, zaczepiając się narzutą, i ruszyła ulicą Mercer. Nie będzie jej gonił; rzadko im się chciało, ale czasem…

– Nie próbuj tu wracać! Jak jeszcze raz cię tu złapię, dzwonię po policję!

W końcu odważyła się zerknąć za siebie – Emmitt wstał, pozbierał swoje rzeczy i wchodził już do budynku. Nawet z takiej odległości wydawało jej się, że czuje ciepło w holu wejściowym.

Zwolniła dopiero przy ogrodzeniu cmentarza Rose Hill. O tej porze brama była zamknięta, ale Tray była szczupła, więc już po chwili prześlizgnęła się między prętami z kutego żelaza, wciągając za sobą plecak i narzutę.

W Chicago było sporo noclegowni, ale miała już doświadczenie. O tej porze były zamknięte na głucho. Wszędzie zamykali między dziewiętnastą a północą i nikogo nie wpuszczali po godzinach. A nawet gdyby, na pewno i tak pękały w szwach. Kolejki ustawiały się czasem już od południa, zawsze brakowało miejsc. Tray czuła się zresztą bezpieczniej na ulicy. Tacy Emmitci byli wszędzie, zwłaszcza w noclegowniach, a z dwojga złego lepiej już spotkać takiego na schodach budynku mieszkalnego albo w uliczce osłoniętej przed wiatrem, niż spędzić z nim noc za zamkniętymi drzwiami. Czasem nawet z więcej niż jednym. Emmitci zwykle trzymali się razem i polowali w stadach.

Tray nie bała się cmentarzy. Przez ostatnie dwa lata spała przynajmniej raz na każdym w mieście. Rose Hill należał do jej ulubionych z uwagi na mauzolea. W przeciwieństwie do Oakwood i Graceland na Rose Hill nie zamykano ich na noc. A chociaż zatrudniano wielu pracowników ochrony, w taką zimną noc na pewno grali w karty w dyżurce, oglądali telewizję albo po prostu spali. Widywała ich często przez okna tej ich kanciapy.

Przebrnęła przez zasypaną świeżym śniegiem Tranquility Lane. Nieszczególnie martwiła się o ślady – wiedziała, że zasypie je wiatr. Mimo wszystko nie chciała ryzykować, więc kiedy dotarła na szczyt wzgórza, nie skręciła w lewo w Bliss Road, lecz przeszła na drugą stronę Tranquility i wślizgnęła się do niedużego lasku rosnącego wzdłuż Bliss.

Nie paliły się żadne światła, ale księżyc był niemal w pełni, a kiedy w polu widzenia pojawiła się sadzawka, Tray nie mogła się nie zatrzymać i na nią nie popatrzeć. Skuta lodem powierzchnia lśniła pod cienką warstewką świeżego śniegu. Na brzegu stały milczące marmurowe posągi, a pomiędzy nimi – tkwiły kamienne ławki. To było takie ciche, spokojne miejsce.

Tray nie od razu zauważyła dziewczynę klęczącą na krawędzi wody, odwróconą do niej tyłem. Po plecach spływały jej długie blond włosy. Wyglądała jak jeden z posągów – nieruchoma, twarzą zwrócona do sadzawki. Miała okropnie bladą skórę, niemal tak bezbarwną jak jej biała sukienka. Nie miała na sobie kurtki ani butów, tylko tę białą sukienkę, z materiału tak cienkiego, że zdawał się przeźroczysty. Dłonie trzymała splecione na wysokości piersi, jakby pogrążona w modlitwie, głowę przechyloną na bok.

Tray nic nie powiedziała, ale podeszła bliżej. Zorientowała się, że warstewka śniegu leżąca na wszystkim wokół pokrywa także dziewczynę. Kiedy obeszła ją dookoła, zauważyła, że to wcale nie dziewczyna, lecz dorosła kobieta. Uderzającą biel jej skóry przełamywała cienka czerwona kreska biegnąca spod włosów w dół twarzy. Druga kreska zaczynała się z boku lewego oka, niczym strumień czerwonych łez, a trzecia – w kąciku ust. Ta ostatnia nadawała jej wargom jaskrawoczerwoną barwę, niczym szminka.

Miała coś napisane na czole.

„Nie, zaraz, to nie jest napisane”.

Na zasypanych śniegiem kolanach leżała srebrna taca. Taka, jaką można znaleźć na eleganckim przyjęciu w drogiej restauracji – nawet w wieku zaledwie czternastu lat Tray dobrze wiedziała, że nigdy nie zobaczy takiego miejsca na żywo, co najwyżej w kinie czy telewizji.

Na tacy leżały trzy nieduże białe pudełeczka. Każde mocno przewiązano czarnym sznurkiem.

Za pudełeczkami, oparta o piersi kobiety, stała tekturowa tabliczka, podobna do tych, z którymi Tray próbowała zbierać pieniądze na jedzenie. Tyle że ona nigdy nie wypisywała takich słów jak na tym kartonie:

OJCZE, PRZEBACZ MI

Tray zrobiła jedyne, co mogła w tej sytuacji. Uciekła.2

Poole

Dzień piąty, 5.28

_Cześć, Sam,_

_domyślam się, że nie wiesz, o co chodzi._

_Domyślam się, że dręczą Cię pytania._

_Mnie też. Nadal mam wiele pytań._

_Pytania stanowią fundament wiedzy, uczenia się, odkrywania i odkrywania na nowo. Dociekliwy umysł nie ma zewnętrznych ścian. Dociekliwy umysł jest jak magazyn o nieograniczonej powierzchni, jak pałac pamięci o nieskończonej liczbie komnat, pięter i błyszczących cacek. Czasem jednak umysł doznaje urazu, jakaś ściana się kruszy, pałac pamięci wymaga remontu, komnaty przypominają raczej zdewastowane klitki. Obawiam się, że Twój umysł podpada pod tę drugą kategorię. Fotografie wokół Ciebie, pamiętniki – oto klucze, które pomogą Ci w procesie przekopywania gruzów, przebudowy._

_Jestem przy Tobie, Sam._

_Zawsze tu będę, tak jak od zawsze byłem._

_Przebaczyłem Ci, Sam. Może inni też przebaczą. Nie jesteś już tamtym człowiekiem. Jesteś czymś znacznie więcej._

– Anson¹

– Co to ma być? – warknął agent specjalny Frank Poole, odkładając wydruk na bok. Zamknął oczy i przycisnął dłonie do skroni. Dokuczał mu okropny ból głowy. Próbował się przespać w samolocie z Nowego Orleanu, ale okazało się to niemożliwe. Telefon satelitarny się urywał. Dzwonili przede wszystkim z nowoorleańskiego biura FBI, którego funkcjonariusze nadal przeczesywali kancelarię adwokacką Sarah Werner i znajdujące się nad nią mieszkanie; zaledwie dziewięć godzin wcześniej Poole znalazł ciało prawniczki na jej własnej kanapie – patrzyła na niego mętnym wzrokiem, na kolanach miała zgniłe resztki kolacji, a na środku czoła mały czarny otwór po kuli. Koroner potwierdził, że kobieta nie żyła przynajmniej od kilku tygodni, znacznie dłużej, niż Poole z początku sądził. Zidentyfikowano ją jako Sarah Werner, co oznaczało, że kobieta, z którą w ostatnich dniach widywano detektywa Sama Portera, nie mogła być osobą, za którą się podawała. Była podstawioną oszustką. Wspólnie wyciągnęli z miejscowego więzienia jedną z osadzonych i przewieźli ją przez pół kraju, do Chicago.

Pomiędzy rozmowami z oddziałem terenowym telefon był zajęty przez partnera Portera. Znaleźli detektywa w Guyonie, opuszczonym hotelu w Chicago. Więźniarka, której pomógł uciec, leżała zastrzelona w holu. Porter, w stanie bliskim katatonii, siedział w pokoju na czwartym piętrze, obwieszonym fotografiami przedstawiającymi go w towarzystwie Ansona Bishopa, seryjnego mordercy znanego jako Zabójca Czwartej Małpy, pod ręką miał stertę zapisanych notatników, a na ekranie stojącego na biurku laptopa wyświetlała się powyższa wiadomość.

Z tego, co mu powiedziano, policja Chicago ustaliła, że laptop miał związek z serią dziwacznych zabójstw, do których doszło w ostatnich dniach – kilka nastolatek podtapiano i resuscytowano, dopóki ich organizmy wytrzymywały, a do tego na najróżniejsze sposoby mordowano osoby dorosłe mające związek z opieką medyczną nad niejakim Paulem Upchurchem, obecnie operowanym w szpitalu imienia Strogera.

Kiedy Poole akurat nie wisiał na telefonie z Nowym Orleanem albo detektywem Nashem, rozmawiał z detektyw Clair Norton, która przebywała w tymże szpitalu – właśnie wybuchła tam epidemia wywołana przez Bishopa, Upchurcha, a być może także inne osoby.

Jedyną osobą, która się jeszcze nie odezwała, był jego bezpośredni przełożony, agent dowodzący Hurless. Poole dobrze wiedział, że może spodziewać się tego telefonu w każdej chwili, a wolałby mieć już wtedy jakieś sensowne informacje.

– Dajcie mi z nim pogadać – poprosił detektyw Nash, gdzieś za jego plecami w pokoju obserwacyjnym.

Poole wciąż trzymał się za głowę.

– Nie ma mowy.

Po drugiej stronie lustra weneckiego Porter siedział na metalowym krześle, zgarbiony nad również metalowym stołem. Nie skuto go kajdankami. Poole zaczynał kwestionować słuszność tej decyzji.

– Ze mną będzie chciał rozmawiać – upierał się Nash.

Porter do nikogo się nie odezwał. Nie wydusił ani słowa.

– Nie.

– Sam nie jest złym człowiekiem. Nie jest w to zamieszany.

– Tkwi w tym po uszy.

– Nie Sam.

– Kobieta, którą wyciągnął z więzienia, ma śmiertelną ranę postrzałową z broni, którą przy nim znaleźliśmy. Porter ma wyraźne ślady prochu na dłoni. Nawet nie próbował ukrywać broni ani uciekać. Siedział i czekał, aż go aresztujecie.

– Nie wiemy, czy na pewno ją zabił.

– Nie wypiera się tego – zaripostował Poole.

– Jeśli to zrobił, to wyłącznie w obronie własnej.

Poole puścił jego słowa mimo uszu.

– Zadzwonił do szpitala Strogera i przekazał detektyw Norton informacje, których nie mógłby posiadać, gdyby nie był w to zamieszany. Wiedział, że Upchurch ma glejaka. Skąd w ogóle znał jego nazwisko? Wiedział o obu dziewczynach. Znał szczegóły, których niewinny człowiek nie miał prawa znać.

– Słyszałeś, co mówiła Clair. Że to Bishop mu powiedział.

– Bishop mu powiedział – powtórzył zniecierpliwiony Poole. – Bishop mu powiedział, że wstrzyknął wirusa SARS dwóm zaginionym dziewczynom. Zostawił je w domu z Upchurchem jak jakiegoś konia trojańskiego.

Poole tego też nie mógł zrozumieć. Kati Quigley i Larissa Biel, obie zaginione, obie znalezione w domu Upchurcha. Porter twierdził, że wstrzyknięto im szczep wirusa SARS. Zablokowano wszystkie wyjścia ze szpitala, a tymczasem przeprowadzano badania krwi, żeby sprawdzić, czy groźba ma pokrycie w rzeczywistości. W najlepszym razie chodziło o głupi żart. W najgorszym…

– Bishop sobie z nim pogrywa – stwierdził Nash. – To jego specjalność.

– Powiedział Clair, że „zjebał sprawę”. Przepraszał. Niewinny człowiek nie mówi takich rzeczy.

– Za to winny ucieka. Nie siedzi spokojnie, czekając na gliny. Zaciera ślady, znika.

– Ukradł dowody – odparł Poole. – Przeciwstawił się rozkazom. Zwiał do Nowego Orleanu, pomógł jakiejś kobiecie uciec z więzienia, zostawił za sobą trupa. Tutaj kolejnego. Właśnie dlatego nie możesz z nim rozmawiać: jesteś zbyt blisko, żeby zobaczyć prawdziwy obraz. Zapomnij, że to twój partner, twój przyjaciel. Spójrz na dowody, potraktuj go jak podejrzanego. Dopóki nie zdołasz tak na niego patrzeć, nie zachowasz obiektywizmu. A jeśli nie będziesz obiektywny, to tylko zaszkodzisz, zamiast pomóc.

Poole wziął do ręki wydruk i jeszcze raz przestudiował tekst.

– Gdzie jest teraz ten laptop?

– U naszych informatyków, na górze.

– Zadzwoń do nich i powiedz, żeby dali sobie spokój. Nie chcę, żeby wasi ludzie go dotykali. Nie jesteście już wiarygodni. Technicy FBI rozbiorą komputer i przeanalizują dane – powiedział Poole. – A zdjęcia i zeszyty, które przy nim znaleźliście?

Nash milczał.

– Nie każ mi znowu pytać.

– Zdjęcia są ciągle w pokoju czterysta pięć w hotelu Guyon. Kazałem moim ludziom obfotografować cały pokój i zagrodzić wejście. Jeden mundurowy pełni wartę na piętrze, dodatkowa dwójka pilnuje przed budynkiem – zrelacjonował Nash. – Zeszyty przywiozłem tutaj i osobiście zarejestrowałem jako materiał dowodowy.

– Zostawcie wszystko, jak jest. Od tej pory wasi ludzie mają się niczego nie tykać.

Nash nie odpowiedział. Poole wstał, a od nagłego ruchu głowa zapulsowała mu takim bólem, jakby kula od kręgli obijała mu się od środka o ściany czaszki. Znowu potarł się po skroniach.

– Słuchaj, wyświadczam wam przysługę. Nie wiadomo, co się dzieje z Samem, ale jeśli ta sprawa trafi do sądu, wasz zespół musi się odciąć od śledztwa. Jeśli tego nie zrobicie, każdy adwokat z prawdziwego zdarzenia rozwali was w drobny mak. Zaczną od Sama, potem będziesz ty, Clair, Klozowski i wszystko, czego się tknęliście. Od tej chwili jesteście tylko obserwatorami. Wszyscy. W przeciwnym razie popełnicie zawodowe samobójstwo.

– Nie opuszczam przyjaciół.

– Nie, ale oni czasem opuszczają ciebie.

Poole sięgnął do klamki drzwi sali przesłuchań, otworzył i wszedł do środka. Metaliczny brzęk zamykanych drzwi wydał mu się jednym z najgłośniejszych dźwięków, jakie kiedykolwiek słyszał.3

Clair

Dzień piąty, 5.36

Clair kichnęła.

– O ja pierdolę – mruknął Klozowski, patrząc na nią z drugiego końca ich tymczasowego biura urządzonego w starym gabinecie lekarskim w szpitalu imienia Johna H. Strogera Jr.

– Mówi się raczej „na zdrowie” – odparła Clair, po czym wydmuchała nos.

– Skóra mi się lepi od potu. Gardło mam wysuszone. Wszystko mnie boli – wyliczał Klozowski. – A wiesz, jakie atrakcje nas jeszcze czekają? Następna jest biegunka. Nie ma nic gorszego niż sraczka, kiedy nie możesz się zamknąć we własnej łazience. Potem zaczną nam się roztapiać narządy wewnętrzne, oczy też nam popłyną. Opuścimy ten świat jako dwie mokre plamy. Nie spodziewałem się takiej śmierci. Odkąd się zapisałem do policji, zakładałem, że zginę w jakiejś efektywnej strzelaninie, podczas nalotu czy akcji SWAT. A nie tak.

– Chciałeś chyba powiedzieć „efektownej” – wtrąciła Clair. – Poza tym jesteś informatykiem. Nerdom to wszystko nie grozi. Nastawiłabym się raczej na śmierć od zacięcia się kartką albo niefortunnego wypadku z klawiaturą. – Zgniotła chusteczkę w kulkę i wyrzuciła do stojącego pod stołem kosza na śmieci, w którym nadal spoczywał komplet dokumentacji medycznej Upchurcha. – Objawy też ci się pomieszały. Masz na myśli ebolę. SARS nie roztapia narządów.

– A nie, no to spoko, hura.

Clair wskazała głową laptop Klozowskiego.

– Policzyłeś wszystkich?

– Nie chcesz wiedzieć.

– Muszę.

– Dwadzieścioro troje – odparł.

Clair wyraźnie się ożywiła.

– Spodziewałam się więcej. Mogłoby być znacznie gorzej.

Klozowski pokiwał palcem.

– Zidentyfikowaliśmy dwadzieścia trzy potencjalne ofiary z akt Upchurcha i sprowadziliśmy je do szpitala razem z rodzinami. Jeśli doliczyć mężów, żony i dzieci, suma rośnie do osiemdziesięciu siedmiorga.

– Szlag – rzuciła Clair.

Kiedy policja zorientowała się, że Upchurch i jego wspólnik zabijają osoby odpowiedzialne, ich zdaniem, za niepowodzenie kuracji Upchurcha, Clair zebrała wszystkich i sprowadziła do szpitala, z myślą, że to jedyne bezpieczne miejsce dla tak dużej grupy. Sprawcy jednak tylko na to liczyli – dwóm ostatnim ofiarom Upchurcha, Larissie Biel i Kati Quigley, wstrzyknęli zaraźliwy patogen, bo wiedzieli, że i dziewczęta zostaną przewiezione do najbliższego szpitala.

W ciągu zaledwie kilku godzin narazili na zakażenie nie tylko pozostałych ludzi, których śmierci pragnął Upchurch, lecz także wszystkich innych przebywających w szpitalu. W tym Clair Norton i Edwina Klozowskiego.

Dowiedziała się o tym przez telefon od Portera, który powiedział jej także, że patogenem był wirus SARS, wspólnikiem Upchurcha zaś – Anson Bishop. W szpitalu natychmiast zarządzono blokadę. Zgodnie z protokołem dyrekcja powiadomiła CDC, Centrum Kontroli Chorób, które niezwłocznie wysłało ekipę ze stacji kwarantanny na lotnisku O’Hare. Dotarli na miejsce w ciągu dwudziestu siedmiu minut, Kloz zmierzył im czas. Czekając na ich przyjazd, zmierzył też sobie temperaturę. Czterokrotnie.

Clair nadal próbowała zrozumieć, o co chodziło w ostatniej rozmowie z Porterem.

Człowiek, który do niej zadzwonił, nie brzmiał jak ten, którego znała.

Sprawiał wrażenie pokonanego, załamanego.

Wiedział o rzeczach, o których nie powinien mieć pojęcia.

Kiedy Nash i oddział SWAT zrobili nalot na dom Upchurcha, znaleźli go na piętrze, w dziewczęcej sypialni. Nie było jednak żadnej dziewczynki, tylko manekin w dziewczęcych ubraniach, otoczony pluszowymi maskotkami i rysunkami. Dziewczynka okazała się postacią z jakiegoś nieudanego komiksu stworzonego przez Upchurcha. On sam poddał się bez protestów. W piwnicy znaleźli Larissę Biel, odurzoną lekami i nieprzytomną. Potem dowiedzieli się, że połknęła szkło. Z początku sądzili, że Upchurch ją do tego zmusił, ale okazało się, że zrobiła to sama, żeby nie wykorzystał jej tak jak innych dziewcząt. Zeznała na piśmie, że Upchurch podtapiał ofiary aż do utraty przytomności, a potem je ożywiał – wszystko w ramach chorego eksperymentu mającego na celu przekonanie się, czy istnieje życie po śmierci. Skoro Larissa połknęła szkło, to była uszkodzona, nie nadawała się już do udziału w eksperymencie.

Clair nie mogła sobie wyobrazić, że podjęłaby taką decyzję. Larissa Biel okazała niewiarygodną siłę, biorąc los we własne ręce i nie pozwalając, żeby zadecydował o nim szaleniec. Obecnie dochodziła do siebie po operacji, podczas której usunięto szkło oraz zaszyto rany gardła, strun głosowych i żołądka. Chociaż wszystko wskazywało na to, że wydobrzeje po urazach, których doznała w domu Upchurcha, pojawiły się u niej objawy zakażenia wirusem, który Anson Bishop wstrzyknął w jej sponiewierane ciało. Pozostawało niewiadomą, czy wyzdrowieje także z tego.

Na stole w kuchni Upchurcha znaleźli nieprzytomną Kati Quigley. W ręku trzymała białe pudełeczko przewiązane czarnym sznurkiem, znak rozpoznawczy Ansona Bishopa. W środku znajdował się kluczyk do szafki w szpitalu. Znaleźli w niej akta medyczne Paula Upchurcha oraz jabłko z wbitą strzykawką. Porter twierdził, że w strzykawce znajduje się tylko próbka patogenu. Bishop miał mu powiedzieć, że jeśli Upchurch umrze, on rozniesie wirusa na większą skalę gdzieś w mieście.

„Śnieżka też dała się złapać”, powiedział Porter.

Paul Upchurch leżał w tej chwili na sali operacyjnej – zasłabł po aresztowaniu przez policję. Cierpiał na raka mózgu, glejaka w czwartym stadium. Porter powiedział też Clair, że musi namierzyć niejakiego Ryana Beyera, neurochirurga ze szpitala Johnsa Hopkinsa. Zleciła to zadanie Klozowskiemu – informatykowi zajęło to niecałe dziesięć minut. Wówczas Clair zadzwoniła do Franka Poole’a, a on załatwił transport doktora Beyera z Baltimore do Chicago na pokładzie jednego z prywatnych odrzutowców FBI. Samolot wystartował tuż po północy z międzynarodowego lotniska imienia Thurgooda Marshalla i o drugiej dwadzieścia jeden wylądował na O’Hare. Stamtąd doktor Beyer pojechał pod eskortą policji do szpitala Strogera, gdzie drogą okrężną – żeby nie zaraził się od tych narażonych na kontakt z wirusem – zaprowadzono go na blok operacyjny na trzecim piętrze. Upchurch czekał tam już na zabieg, przygotowany przez tamtejszych lekarzy. Wraz z Bishopem zamordował wiele osób, ponieważ uznał, że nie zapewniono mu właściwej opieki medycznej do wyleczenia jego choroby. Nie dało się ukryć, że tymi czynami, jakkolwiek ponuro to zabrzmi, przeniósł się na pierwsze miejsce bardzo długiej listy oczekujących – właśnie w tej chwili w głowie grzebał mu najwybitniejszy specjalista w dziedzinie neurochirurgii.

Ktoś zapukał do drzwi. Do środka zajrzała Sue Miflin, szpitalna salowa.

– Przepraszam, ale doktor Beyer wyszedł z sali operacyjnej. Chciałby z wami porozmawiać.4

Poole

Dzień piąty, 5.38

Kiedy Poole wszedł do sali przesłuchań, detektyw Sam Porter nie podniósł głowy. W ogóle nie zareagował na jego obecność. Siedział bez ruchu, nieświadomy, co się wokół niego dzieje, wargi poruszały mu się bezgłośnie, jakby prowadził jakąś prywatną rozmowę. Wzrok wbijał w dłonie. Palce drgały mu bezwiednie. Poole’owi przywodziło to na myśl chwilę tuż przed zaśnięciem, kiedy ciało rzuca się w nagłych wstrząsach, żeby pozbyć się resztek świadomości. Porter nie wyglądał jednak na zaspanego, wręcz przeciwnie. Oczy miał czujne jak ćpun, który właśnie wciągnął trzecią ścieżkę koki, mety czy amfy. Wyostrzone zmysły, rozedrganie, wściekłość, ale jednocześnie wyrachowanie. Gonitwa złożonych myśli, które nie miałyby żadnego sensu dla nikogo poza samym zainteresowanym.

Poole nie znał Sama Portera szczególnie dobrze, nie lepiej niż pozostałych członków ekipy pierwotnie zajmującej się sprawą Zabójcy Czwartej Małpy (czy też 4MK, jak określano go skrótowo), ale znał się na ludziach. Poole szczycił się, że potrafi dokonać oceny na pierwszy rzut oka, zrozumieć czyjeś motywacje i lęki, ocenić poziom intelektualny i prawdziwe intencje. Kiedy poznał detektywa, instynkt podpowiedział mu, że ma do czynienia z dobrym gliniarzem. Wierzył, że Porter naprawdę chciał złapać Zabójcę Czwartej Małpy i wsadzić go za kratki. Dostrzegał w nim bystrego policjanta, starego wyjadacza, szanowanego i podziwianego przez współpracowników. Ideał, do którego Poole dążył każdego dnia, odkąd dostał odznakę. Chociaż Porter niewiele mówił przez ten krótki czas, który spędzili razem, Poole mógłby się założyć, że mężczyzna bardzo dużo rozumiał. Nie wyciągał pochopnych wniosków, podążał za dowodami. Przejmował się ofiarami, walczył o pamięć po nich. Dochodził sprawiedliwości dla tych, którzy zostali.

Detektyw Sam Porter, którego poznał Frank Poole, był człowiekiem prawym.

Mężczyzna siedzący w sali przesłuchań nie był tamtym Samem Porterem. Ta osoba była pustą skorupą.

Człowiekiem złamanym.

Wygniecione ubrania cuchnęły brudem i potem. Od wielu dni się nie golił. Rozbiegane, przekrwione oczy wyzierały znad wielkich, ciemnych worów, ciężkich z niewyspania.

Poole opadł na krzesło naprzeciwko Portera i splótł dłonie na stole.

– Sam?

Porter wciąż gapił się na swoje ręce, a jego usta nadal prowadziły rozmowę słyszalną tylko dla niego samego.

Poole pstryknął palcami.

Nic.

– Słyszysz mnie, Sam?

Nic.

Poole uniósł prawą rękę i walnął otwartą dłonią w blat, najmocniej, jak potrafił.

Cholernie zabolało.

Porter podniósł głowę i zmrużył oczy.

– Frank.

Ton, jakim wymówił imię Poole’a, nie był pytający, nie świadczył też o tym, że go rozpoznał – po prostu beznamiętnie stwierdzał fakt. Pojedyncze słowo było niewiele głośniejsze od westchnięcia, przypominało raczej wydech niż wypowiedź.

– Musimy porozmawiać, Sam.

Porter oparł się na krześle i znów spuścił wzrok.

– Chcę porozmawiać z Sarah Werner.

– Nie żyje.

Porter uniósł głowę.

– Jak to?

– Zamordowana strzałem z broni palnej w głowę, przynajmniej trzy tygodnie temu. Znalazłem ją na kanapie w jej mieszkaniu w Nowym Orleanie.

Porter pokręcił głową.

– Nie, nie z nią, z tą drugą. Z tą inną Sarah Werner.

– Powiedz mi, gdzie jej szukać, to ją sprowadzę.

Porter nie odpowiedział.

– Zdawałeś sobie sprawę, że zabiła prawdziwą Sarah Werner?

– Nie wiemy na pewno, czy to zrobiła.

Na podstawie szacowanego czasu zgonu ustalili, że Porter był jeszcze w Chicago, kiedy zamordowano prawdziwą Sarah Werner. Porter miał zresztą rację – pomijając fakt, że tajemnicza kobieta przybrała jej tożsamość, nie mieli żadnego dowodu, że również ją zabiła.

– Ta twoja Sarah Werner, oszustka… Wiesz, kim ona naprawdę jest? – spytał Poole.

– A ty wiesz?

– Wiem, że z twoją pomocą wyciągnęła z nowoorleańskiego więzienia jedną z osadzonych. Kobietę uważaną za matkę Ansona Bishopa, czyli 4MK. Wiem, że wspólnie przewieźliście uciekinierkę przez kilka stanów, aż do Chicago. Wiem też, że zeszłego wieczoru uciekinierka ta została zastrzelona w hotelu Guyon pistoletem, w którego posiadaniu byłeś wkrótce po zdarzeniu. Wiem, że tamta kobieta rozpłynęła się w powietrzu, a ty nie miałeś czasu albo chęci zmyć sobie z rąk resztek prochu przed wkroczeniem SWAT. – Poole westchnął. – Wiem wystarczająco dużo. Teraz może powiedz mi, co ty wiesz.

– To matka Bishopa – odparł Porter cicho.

– Ta zabita? Właśnie to powiedziałem.

– Nie ta zabita, tylko ta, która była ze mną. Ta druga Sarah Werner. Oszustka. Tuż przed tym, jak odeszła z Bishopem, po tym jak to on, a nie ja, zastrzelił więźniarkę, powiedzieli mi, że ona jest tak naprawdę matką Bishopa.

– Wierzysz im? Po tym wszystkim, co ci zgotował?

Wzrok Portera znów powędrował do niespokojnych dłoni.

– Muszę przeczytać pamiętniki, wszystkie pamiętniki, wszystko, co zostawił w tamtym pokoju. To wszystko tam jest. Wszystko, czego potrzebujemy. Wszystkie odpowiedzi. Wszystko tam jest. Wszystko.

– Sam, bredzisz. Musisz odpocząć.

Porter podniósł oczy i nachylił się ku Poole’owi.

– Muszę przeczytać te pamiętniki.

– Mowy nie ma. – Poole pokręcił głową.

– W tych pamiętnikach są wszystkie odpowiedzi.

– Sądzę, że te zapiski to ściema – zaoponował Poole.

Porter pokręcił głową.

– Znalazłem jezioro. Dom. Też widzieliście, prawda? Byliście tam. Wiem, że tam byliście. One naprawdę istnieją. – Ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. – W piwnicy jest plama krwi, dokładnie tam, gdzie miała być według jego opisu. Tam, gdzie umarł Carter.

– Porozmawiajmy o tym, Sam. Czy po raz pierwszy byłeś w Simpsonville w Karolinie Południowej? Pod numerem dwunastym przy Jenkins Crawl Road?

Porter wytrzeszczył na niego oczy.

– Co? Oczywiście, że tak. A czemu?

– Razem z szeryfką z Simpsonville sprawdziliśmy kartotekę nieruchomości. Twoje nazwisko jest na akcie własności.

Porter jakby go nie słyszał.

– Znaleźliście Cartera w jeziorze? – spytał.

– Wyciągnęliśmy z wody sześć ciał. Pięć w całości, jedno w workach na śmieci, poćwiartowane.

– Carter – powiedział Porter cicho.

– Akt własności działki, Sam. Dlaczego jest zapisana na ciebie?

Porter znów wbijał wzrok w dłoń i bezgłośnie poruszał wargami.

– Sam?

Poderwał gwałtownie głowę.

– Co?

– Dlaczego twoje imię widnieje na akcie własności nieruchomości numer dwanaście przy Jenkins Crawl Road?

Porter machnął ręką.

– Robota Bishopa. Podrobił, sfałszował, podmienił… nieważne. On to zrobił, nie ma to żadnego znaczenia. – Opadł na oparcie krzesła, a wargi rozciągały mu się w coraz szerszym uśmiechu. – Znaleźliście Cartera. Znaleźliście… Cartera. Ja pierdolę, znaleźliście Cartera.

Poole przyglądał się dłoniom detektywa, wciąż drżącym spazmatycznie na stole. Porter chyba w ogóle nie zdawał sobie z tego sprawy.

– Kiepsko z tobą, Sam. Musisz odpocząć.

Porter plasnął dłońmi w stół i pochylił się do przodu.

– Muszę przeczytać te pamiętniki!

– Czyje ciała wyłowiliśmy z jeziora? To było pięcioro ludzi.

– Nie mam pojęcia.

– To twoja działka.

Porter otworzył usta, jakby chciał odpowiedzieć, ale zaraz znów je zamknął. Ponownie spuścił wzrok, splótł palce, ale niemal natychmiast je rozłączył.

– To sprawka Bishopa. On tak właśnie działa. Wypełnia świat kłamstwami.

– W takim razie dlaczego wierzysz w to, co napisał w pamiętnikach? – skontrował Poole. – Skoro Bishopowi nie można wierzyć, dlaczego obchodzi cię treść tych zapisków?

Porter uniósł głowę, w jego oczach pojawiła się iskierka nadziei.

– Gdzie są zeszyty? Zostały w Guyonie?

– O coś cię pytałem, Sam.

– Te wasze ciała będą w pamiętnikach.

– Nie wiesz tego na pewno.

Porter nachylił się bliżej. W kąciku ust błyszczała mu strużka śliny.

– Wiemy, że to prawda, bo znaleźliście ciało Cartera, dokładnie tam, gdzie twierdził, że będzie. Wiemy, że to prawda, bo w piwnicy jest plama krwi, a na drzwiach lodówki wisi kłódka. On chce, żebyśmy się dowiedzieli, co się stało. Cała reszta, na przykład moje nazwisko na jakimś tam papierze, to wszystko zmyłki, to właśnie ściema, to właśnie trzeba zignorować.

Poole odsunął się nieco na krześle, nie odrywając wzroku od mężczyzny naprzeciwko. Tym razem Porter nie odwrócił wzroku. Odezwał się nagle niskim, głuchym głosem:

– „Nazywała się Rose Finicky i zasługiwała na śmierć, zasługiwała na to, żeby umrzeć sto razy, wcale nie była czysta”.

– Co?

– Bishop powiedział to tuż po tym, jak strzelił jej w głowę.

– Tej kobiecie, którą znaleźliśmy w holu Guyon?

Porter skinął głową.

– Ta druga kobieta, ta, którą miałem za Sarah Werner, to matka Bishopa. Wykorzystał mnie, żeby sprowadzić je obie do Chicago. Twierdził, że ma bombę.

– Masz na dłoni ślady prochu z tamtej broni.

– Wyrwałem mu broń i oddałem strzał ostrzegawczy. Nie ja ją zastrzeliłem, tylko on.

– Skoro miałeś broń, to dlaczego ich puściłeś? Czemu ich nie aresztowałeś?

– Wiesz czemu.

– Chodzi ci o to, co powiedziałeś Clair?

Porter przytaknął.

– Wstrzyknął tym dziewczynom SARS i zostawił próbkę w jabłku w szpitalu, żeby udowodnić, że naprawdę dysponuje wirusem. Powiedział mi, że ma tego więcej, a jeśli go nie wypuszczę, to już załatwił, żeby ktoś rozprzestrzenił chorobę. Nie mogłem ryzykować, że mówi prawdę. Musiałem ich wypuścić. Kazał mi zadzwonić z pokoju czterysta pięć. Powiedział, że znajdę tam kolejne dowody.

– Robiłeś, co ci kazał?

– A jakie miałem wyjście?

Poole chciał mu powiedzieć, że miał wiele różnych opcji. Od chwili przyjęcia tej sprawy aż do teraz Porter podejmował liczne decyzje, ale za każdym razem niewłaściwe. Miał tak zmącony ogląd sytuacji, że równie dobrze mógłby być ślepy. Sprawa przypominała zawiły labirynt, a Porter i Bishop zdawali się dobudowywać kolejne ściany.

– Jest coś jeszcze. Coś, o czym musisz wiedzieć. – Iskra w oczach Potera rozbłysła niczym żarówka podczas skoku napięcia. Zamrugał. Skupił wzrok na Poole’u. – Niektóre elementy jego relacji są prawdziwe: dom, jezioro, Carterowie… Wydaje mi się, że one wszystkie odpowiadają rzeczywistości, ale inne nie. Teraz to widzę. To coś w rytmie tego tekstu, w doborze słów. Zostawił wskazówki. Sądzę, że potrafię odróżnić prawdę od fikcji. Przebić się przez ten styl staroświeckich opowiastek o rozrabiakach. Ty też to zauważyłeś, prawda?

Poole odczuwał narastającą frustrację.

– Te pamiętniki mają tylko odwrócić naszą uwagę.

– Nie! – Porter najwyraźniej nie zamierzał odpowiedzieć aż tak głośno, bo skulił się na dźwięk własnego głosu i wcisnął głębiej w krzesło. – Nie, te pamiętniki stanowią klucz do wszystkiego. Musimy tylko rozwiązać zagadkę.

– Ja muszę tylko złapać zabójcę.

– Zabójców – poprawił Porter.

– Jak to?

– Zanim zostawili mnie w tamtym hotelu, matka Bishopa powiedziała: „Dlaczego naopowiadałeś temu miłemu panu, że twój ojciec nie żyje?”. Wspomniała też o pamiętniku. – Porter znów przysunął się bliżej stołu. – Nie rozumiesz? Ja teraz już to widzę. Krzyczy do mnie ze stron tych zeszytów. Widzę to tak wyraźnie, jakby fałsz i prawda zostały zapisane różnymi kolorami. Widzieliście ciało Libby McInley, nie sądzę, żeby to Bishop ją zabił. Myślę, że próbował ją chronić. Jeśli to nie był Bishop… – Jego palce znów się splatały i rozplatały, wiły się, jakby zagniatał niewidzialne ciasto. – Oni wszyscy są zabójcami: matka, ojciec i sam Bishop, myślę też, że cała trójka jest teraz w Chicago. Chcą dokończyć coś, co zaczęło się lata temu, jeszcze w dzieciństwie Bishopa. Coś, co jest w tych pamiętnikach, ukryte wśród kłamstw. – Zaczął kiwać głową, a na jego ustach pojawił się uśmiech. – Teraz już to coś widzę. – Spojrzał na Poole’a. – Musisz mi zaufać.

Poole patrzył na niego przez długie sekundy.

– Niektórzy uważają, że to ty możesz być ojcem Ansona Bishopa.

Strumyczek śliny z kącika ust Portera kapnął na metalowy blat, tworząc malutką kałużę. Otarł wargi i spojrzał Poole’owi prosto w oczy.

– A ty jak sądzisz?

– Sądzę, że w twoim pokoju w Guyonie znaleźliśmy przekonujące dowody.

Porter parsknął.

– Fotografie? Błagam. Dobrze wiesz, jak łatwo coś takiego sfabrykować.

– Niektóre z tych zdjęć mają ponad dwadzieścia lat – odparł Poole. – Nawet gdyby Bishop chciał je sfałszować, to skąd wziąłby takie stare fotografie? Jak długo go znasz, Sam?

– Niecałe pół roku – odpowiedział Porter. – Poznałem go tego samego dnia co Nash, po tamtym wypadku autobusowym, kiedy udawał, że pracuje w chicagowskiej policji. Zbadajcie mnie wykrywaczem kłamstw, jeśli to was uspokoi, dla mnie to nie problem. Nie mam nic do ukrycia. Z tymi zdjęciami jest tak samo jak z aktem własności: Bishop próbuje odwrócić waszą uwagę od prawdy.

– Prawdy, którą tylko ty potrafisz wyczytać z jego pamiętników.

Porter nie odpowiedział. Znowu odpłynął gdzieś myślami. Poole starał się nie okazywać frustracji.

– Kim jest Rose Finicky?

– Musicie mi pozwolić przeczytać pamiętniki. Wiecie, że by ich nie zostawił, gdyby nie były ważne. Na pewno rozumiesz przynajmniej to.

– Poproszę moich ludzi, żeby je przejrzeli.

– Nie ma na to czasu. Nie wiedzą, czego szukać. Nie będą potrafili przebić się przez ściemę do prawdy. Ja znam Bishopa.

– Ach tak? – zaripostował Poole. – Jak dobrze?

Ktoś zapukał w lustro weneckie. Ciężka pięść. Dwa szybkie stuknięcia.

Poole jeszcze przez chwilę siedział nieruchomo, nie odrywając wzroku od Portera, który odwzajemniał jego spojrzenie. Nie potrafił nic wyczytać z jego twarzy. Bardzo chciał, ale nie potrafił. Jeśli Porter kłamał, nie zdradzała tego mowa ciała. Wierzył we wszystko, co mówił.

„To jeszcze nie czyni tego prawdą”, upomniał się Poole.

Wstał i podszedł do drzwi.

Za plecami usłyszał jeszcze Portera:

– Nie złapiecie go beze mnie. Żadnego z nich nie złapiecie.5

Clair

Dzień piąty, 5.43

Clair podniosła wzrok na salową stojącą w wejściu do gabinetu. Kobieta pracowała od ich przyjazdu i wyglądała niewiele lepiej niż reszta z nich – przekrwione białka podkrążonych oczu, zgarbiona sylwetka. Jednak ani myślała zwalniać. Clair podejrzewała, że nie zrobiła sobie nawet krótkiej przerwy.

– Pan doktor jest na linii czwartej – powiedziała, wskazując brodą telefon wiszący na ścianie.

Clair podziękowała i wstała. Stawy zatrzeszczały głośniej niż stare metalowe krzesło, na którym spędziła ostatnie kilka godzin.

Wszystko ją bolało.

Łamało w kościach. Drapało w gardle. Nawet oczy pulsowały bólem. Nos zmienił się w fabrykę smarków, w żaden sposób nie mogła się ogrzać.

Kloz ze znużeniem przyglądał jej się ze swojego kąta. Wyglądał niewiele lepiej.

Podeszła do telefonu, sięgnęła po słuchawkę i wcisnęła podświetlony guzik.

– Mówi detektyw Norton.

– Z tej strony doktor Beyer.

Z powodu kwarantanny nie miała jeszcze okazji poznać go osobiście. Wyobrażała go sobie jako skrzyżowanie George’a Clooneya, Patricka Dempseya i tego uroczego chłopaka z _Hożych doktorów_, bo taka wizja wywoływała uśmiech na jej twarzy, a w tej chwili bardzo potrzebowała czegoś pozytywnego. Głos miał niski, szorstki, chropowaty. To był głos człowieka, który przez całe życie bardzo ostrożnie dobierał słowa, zanim się odezwał.

Odchrząknął i powiedział jej dokładnie to, czego najbardziej się obawiała.

– To beznadziejny przypadek. Zdaje sobie pani z tego sprawę, prawda? Tego pacjenta nie da się uratować.

Clair zerknęła na Kloza. Porzucił na chwilę grzebanie w komputerze i nie odrywał od niej wzroku. Przycisnęła słuchawkę mocniej do ucha i ściszyła głos.

– Jeśli ten człowiek umrze, istnieje spore prawdopodobieństwo, że Anson Bishop wypuści wirusa SARS gdzieś na terenie miasta. Życie tysięcy ludzi może być zagrożone.

– To nie zmienia faktów, proszę pani. Ten mężczyzna ma glejaka w fazie terminalnej. Bardzo agresywny guz uszkodził znaczną część jego mózgu. Usunąłem wszystko, co się dało, ale po prostu nie da się naprawić już wyrządzonych szkód. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony, że on w ogóle jeszcze żyje. Oprócz zaników pamięci i utraty funkcji motorycznych nowotwór spowodował też uszkodzenie tylnej kory ciemieniowej oraz pierwotnej i drugorzędowej kory ruchowej. Po operacji na pewno będzie potrzebował respiratora, to minimum. Zauważyliśmy nieprawidłowości rytmu serca, sądzę też, że doszło do uszkodzenia wzroku. Jakość życia pacjenta…

Clair zamknęła oczy, słuchając wywodu lekarza.

– Powiedziano nam, że pan może go uratować, zna pan jakąś kurację…

– W Hopkinsie zajmuję się terapią wiązką fal ultradźwiękowych – przerwał doktor Beyer. – To nieinwazyjna metoda leczenia glejaka, ale jesteśmy dopiero na początkowym etapie badań klinicznych. Gdyby skierowano go do mnie kilka lat temu, na wcześniejszym stadium, to być może mógłbym jakoś pomóc, ale teraz? Choroba jest zbyt zaawansowana. Na tym etapie nie ma już żadnej znanej kuracji ani drogi do wyzdrowienia. Jest za późno.

– Co jeszcze może pan zrobić?

– Właściwie nic. Trzeba go ustabilizować, zapewnić komfort i czekać na nieuniknione. Zdziwiłbym się, gdyby w obecnym stanie przeżył dłużej niż dzień czy dwa.

Clair zerknęła na Kloza. W jego oczach malowała się nadzieja. Odwróciła się i ciągnęła rozmowę.

– Musi pan powiedzieć dziennikarzom, że operacja przebiegła lepiej, niż można się było spodziewać. Paul Upchurch jest w stanie stabilnym, a pan planuje kontynuować leczenie w Hopkinsie, kiedy tylko pacjent będzie mógł podróżować. Musi ich pan przekonać, że optymistycznie widzi jego szanse.

Doktor Beyer nie odpowiedział.

Clair rzuciła okiem na zegarek.

– Panie doktorze, Anson Bishop nadal gdzieś tam jest. Musi uwierzyć, że robimy wszystko, co w naszej mocy, że Upchurch jest leczony zgodnie z ich żądaniami. Nie musi się pan zagłębiać w szczegóły, w razie czego proszę się zasłonić tajemnicą lekarską, ale chodzi o to, żeby pozostawić odpowiednie wrażenie.

– Proszę pani, ja muszę myśleć o moim pacjencie i reputacji…

– Może pan w ten sposób uratować życie tysięcy osób. Ten człowiek, Paul Upchurch, uprowadził i zamordował przynajmniej kilka dziewcząt. Dwie z jego ofiar leżą w tym szpitalu, walczą o życie. Kiedy umrze, będę skakała z radości, ale jeśli chodzi o opinię publiczną, a zwłaszcza o Ansona Bishopa, to prognozy dla pacjenta muszą się wydawać pozytywne. Przynajmniej na razie.

Długo nic nie mówił.

– Będę się musiał nad tym zastanowić. Być może skonsultować się z prawnikiem. Co jeśli Bishop ma wtyki w szpitalu, ktoś nas obserwuje i o wszystkim mu donosi? Nie znam osobiście żadnej z osób, które towarzyszyły mi na sali operacyjnej. Moi ludzie są w Baltimore, w Hopkinsie.

Clair westchnęła, próbując rozczesać palcami kołtuny we włosach.

– Nie mogę się ruszyć z tego pokoju. Z nimi też musi pan porozmawiać. Wyjaśnić im, o jaką stawkę toczy się gra.

– Dużo pani ode mnie wymaga.

– Zrobi pan to?

– Dam pani znać.

Rozłączył się, zanim zdążyła coś dodać. Clair stała jeszcze przez chwilę przy telefonie, po czym odwiesiła słuchawkę.

– No i co, jak z nim? – zapytał Kloz.

– Fantastycznie.

Nie dane mu było nic odpowiedzieć, bo znowu ktoś zapukał do drzwi. Za szybą Clair rozpoznała Jarreda Maltby’ego z CDC. Nie wyglądał na zachwyconego.6

Poole

Dzień piąty, 5.48

Od kiedy Poole poszedł do Portera, grono zebranych w pokoju obserwacyjnym powiększyło się o dwie osoby. Oprócz Nasha był tam teraz również kapitan Henry Dalton, a także ktoś, kogo Poole nie znał.

Choć Dalton był niemal o głowę niższy od Poole’a, roztaczał wokół siebie aurę autorytatywności, dzięki której zdawał się większy. Nawet o szóstej rano był gładko ogolony i rześki, jakby świeżo po prysznicu. Poole dałby się pokroić za prysznic.

– Nie możecie go trzymać – rzucił Dalton, nie zawracając sobie głowy uprzejmościami.

– A właśnie że tak.

– Jeśli prasa się dowie, że został aresztowany, nie zostawią na nim suchej nitki.

– Domyślam się, że został pan poinformowany o sytuacji, kapitanie. Sam sobie nawarzył tego piwa. Nie dość, że jest podejrzany o zabójstwo w Guyonie, to jeszcze poszukuje się go w sprawie wyciągnięcia tamtej kobiety, teraz już martwej, z więzienia w Nowym Orleanie i przewiezienie jej przez kilka stanów. Zignorował pańskie rozkazy i wyjechał z Chicago, żeby ścigać Bishopa niczym jakiś samozwańczy stróż prawa. W jego przypadku ryzyko ucieczki jest niezwykle wysokie. Nigdzie nie pójdzie. Nie obchodzi mnie, co powiedzą dziennikarze. – Poole łypnął na drugiego mężczyznę. – A pan to kto?

Schludnie ostrzyżony siwy pięćdziesięciolatek w granatowym garniturze wyciągnął dłoń na powitanie.

– Anthony Warnick z gabinetu burmistrza.

Poole nie uścisnął mu ręki i zwrócił się znów do Daltona.

– Potrzebuję wglądu w akta personalne Portera. Weryfikacja przeszłości, badania psychologiczne, testy… Wszystko, co macie. Muszę sobie poskładać do kupy jego historię.

– Moim zdaniem musi pan raczej zrobić kilka kroków wstecz i przemyśleć to wszystko – powiedział Dalton. – Wszystkim nam się to przyda.

Wtrącił się Warnick.

– Mieszanie policjanta w zbrodnie tak ohydne jak te popełnione przez Ansona Bishopa, bez pełnej znajomości wszystkich faktów, byłoby nieodpowiedzialne. Prasa jest jak sfora wygłodniałych bezpańskich psów. Porwą każdy ochłap, jaki się im rzuci, i go wykorzystają, nie bacząc na konsekwencje. Ktoś pstryknie fotkę, jak prowadzi pan detektywa Portera w kajdankach, i zaraz nie tylko on padnie ofiarą ataków, ale wszystkie organy ścigania, z pańską agencją włącznie. Nie ograniczą się do niego. Was wszystkich uznają za zdemoralizowanych. Miasto nie może sobie na to pozwolić, nie teraz. W świetle ostatnich wydarzeń, zwłaszcza sytuacji w Strogerze, wszyscy są podminowani.

Ściszył głos i położył dłoń na ramieniu Poole’a, ale ten ją strząsnął. Niezrażony urzędnik mówił dalej.

– Jeśli rzeczywiście ma coś wspólnego z tymi morderstwami, będzie jeszcze czas wymierzyć sprawiedliwość. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy po cichu zbadali sprawę, upewnili się, że wszystko wiemy, a dopiero potem powiadomili opinię publiczną. Tak się postępuje rozważnie i odpowiedzialnie.

– To nie jest Sam.

Słowa padły z ust Nasha. Stał przy lustrze weneckim i zaglądał do sali przesłuchań.

– Roztargniony, niezorganizowany… Wygląda, jakby od wielu dni nie spał. Nawet po tym, jak zamordowano jego żonę, nie było z nim tak źle. Jak zabierzecie mu tę sprawę, może się załamać.

– Już się załamał – stwierdził Poole.

– Musi doprowadzić sprawę do końca. Potrzebuje to domknąć.

– Co proponujesz?

Nash wzruszył ramionami.

– Dajcie mu te zeszyty. Pamiętniki.

– To materiał dowodowy, niewykluczone, że obciążający jego samego. Nie ma mowy, żebym mu je oddał. Muszę je wysłać do Jednostki Analiz Behawioralnych w Quantico. Jeśli coś w nich jest, oni to znajdą.

Dalton wymienił spojrzenia z przedstawicielem władz miasta.

– Możemy je tutaj zdygitalizować i pańscy ludzie za kilka godzin dostaną pliki. Sam też może je przejrzeć. Powiemy mu, że jeśli chce przeczytać pamiętniki, musi to zrobić tutaj, na komendzie, ale nie będzie aresztowany, zostanie tu z własnej woli. Jeśli coś znajdzie, to świetnie. Jeśli nie, to przynajmniej nie wyjdzie. Będziemy mogli mieć go na oku. A pańscy ludzie będą mieli czas, żeby zbadać też to, co znaleźliście w Karolinie Południowej.

Siedzący w sali przesłuchań Porter znów trzymał na stole dłonie z mocno splecionymi palcami. Nadal ruszał wargami w bezgłośnym monologu.

Zadzwonił telefon Nasha. Policjant wyszedł na korytarz, żeby porozmawiać.

– Może tak być?

Znowu Warnick.

Teraz rozdzwonił się też telefon Poole’a. Wyłowił go z kieszeni i zerknął na wyświetlacz.

Agent dowodzący Hurless.

Uniósł wyprostowany palec.

– Przepraszam, muszę odebrać.

Hurless nie czekał nawet na „halo?”.

– Mamy nowe ciało pasujące do metody Bishopa. Kobieta na cmentarzu w Chicago. Rose Hill. Ekipa już tam jedzie. Macie Portera?

Poole zerknął przez lustro weneckie.

– Tak.

– Spływają raporty od Grangera w Karolinie Południowej, z więzienia w Nowym Orleanie i od CDC, ze szpitala. Integrujemy wszystkie informacje w oddziale terenowym. Kiedy skończysz na miejscu zbrodni, masz się do mnie zgłosić.

– Tak jest.

Hurless się rozłączył.

Nash wrócił do pokoju, twarz miał bladą. Zerknął na Daltona, potem na Poole’a.

– Mamy kolejne ciało.

– Właśnie też się dowiedziałem. Zaraz tam jadę.

Nash wypuścił powietrze i zwrócił się do swojego przełożonego.

– Dopóki nie usuniemy ciała z torów, czerwona linia będzie wyłączona z ruchu. Trzeba dać ogłoszenie, uprzedzić pasażerów.

Poole zmarszczył brwi.

– Tory? Ciało jest przecież na cmentarzu.

Twarz Nasha jakimś cudem zrobiła się jeszcze bledsza.

– Do mnie dzwonili w sprawie ciała znalezionego na torach czerwonej linii metra, w okolicach stacji Clark. Kobieta, upozowana, a obok niej trzy białe pudełeczka przewiązane czarnym sznurkiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: