Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szóste dziecko - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 października 2023
Ebook
39,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Szóste dziecko - ebook

Trylogia #4MK

Nie można bawić się w Boga, nie znając diabła…

Od jakiegoś czasu odnajdywane są zwłoki. Przy nich każdorazowo zostawiono tajemniczą wiadomość –Przebacz mi ojcze!Wszystko wskazuje na to, że za zbrodniami stoi jeden sprawca. Tylko jak wytłumaczyć ofiary oddalone o setki kilometrów?

Gdy FBI i policja w Chicago zmagają się z wszechogarniającym chaosem, w ręce służb oddaje się główny podejrzany w głośnej sprawie Zabójcy Czwartej Małpy. Jego historia nie tylko wywróci śledztwo do góry nogami, ale wpłynie też na życie wszystkich zaangażowanych w nie osób. Gdy przeszłość wyjdzie na jaw, nic już nie będzie takie samo.

Jedna z najlepszych trylogii o seryjnym mordercy jaką kiedykolwiek napisano.

BookReporter.com

J.D. Barker w genialny sposób łączy przerażające obrazy w fabułę, aby stworzyć ten diabelnie mroczny thriller.

Library Journal

Być może J.D. Barker zaczął od inspirowania się takimi literackimi królami, jak Stephen King, Thomas Harris czy Dean Koontz, ale teraz podąża już swoją indywidualną mroczną ścieżką...

Fresh Fiction

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8252-941-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Tray

Dzień piąty, 5.19

– Ej, gnoju, czy to ci, kurwa, wygląda na pen­sjo­nat?

Głos był szorstki, chro­po­waty. O tej porze to mógł być tylko poli­cjant, ochro­niarz albo może wku­rzony miesz­ka­niec któ­re­goś z oko­licz­nych domów. Tak czy ina­czej zawi­nięta w stę­chłą narzutę Tray Sto­uf­fer nawet nie drgnęła. Cza­sem, kiedy czło­wiek się w ogóle nie rusza, dają spo­kój. Cza­sem im się nudzi i odcho­dzą.

Znowu kop­nię­cie cięż­kim butem – szyb­kie i mocne. Pro­sto w żołą­dek.

Tray chcia­łaby krzyk­nąć, zła­pać tę nogę i wal­czyć. Nic takiego jed­nak nie zro­biła. Pozo­stała w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu.

– Psia­krew, mówię do cie­bie!

Kolejny kop­niak, jesz­cze sil­niej­szy niż poprzedni, tym razem w żebra.

Tray stęk­nęła, nie mogła się powstrzy­mać. Moc­niej otu­liła się kapą.

– Masz poję­cie, co się dzieje z cenami nie­ru­cho­mo­ści przez cie­bie i two­ich kum­pli, któ­rzy też tutaj koczują? Dzie­ciaki się was boją. Starsi ludzie nie chcą wycho­dzić z domu. To nie fair, że muszą się poty­kać o takiego śmie­cia, żeby wyjść do sklepu.

Czyli miesz­ka­niec.

Tray już to wszystko sły­szała.

– Wiesz, co ja tu robię o pią­tej rano, kiedy ty sobie uci­nasz drzemkę? Kiedy ty się wyle­gu­jesz w cie­pełku na naszym progu? Wła­śnie skoń­czy­łem zmianę w pie­karni, dzie­sięć godzin. Wczo­raj w nocy sie­dzia­łem tam dwa­na­ście godzin. Za dzie­sięć godzin muszę wra­cać. Tak zara­biam na życie i na to miesz­ka­nie. To mój wkład w spo­łe­czeń­stwo. Ja się nie szla­jam po uli­cach jak wy, lenie pier­do­lone. Znajdź se jakąś pracę! Ogar­nij się!

Dla czter­na­sto­latki nie było żad­nej pracy. Przy­naj­mniej legal­nej. Musia­łaby dostać zgodę od rodzi­ców, a na to nie miała naj­mniej­szych szans.

Tray przy­go­to­wała się na kolej­nego kop­niaka.

Męż­czy­zna jed­nak nie kop­nął, tylko szarp­nął za narzutę i zerwał ją z niej, odrzu­cił na bok. Kapa wylą­do­wała w kałuży na wpół stop­nia­łego śniegu u pod­nóża scho­dów.

Tray zadrżała, zwi­nięta w kłę­bek, w oba­wie przed cio­sem.

– Ej, prze­cież to dziew­czyna. Jesz­cze z cie­bie dzie­ciak – powie­dział męż­czy­zna, a z jego tonu ulot­niła się złość. – Bar­dzo prze­pra­szam. Jak masz na imię?

– Tracy – odparła. – Ale mówią mi Tray. – Gdy tylko słowa opu­ściły jej usta, natych­miast tego poża­ło­wała. Wie­działa, jak to jest, kiedy zaczyna z nimi gadać. Lepiej trzy­mać buzię na kłódkę, nie rzu­cać się w oczy.

Męż­czy­zna przy­klęk­nął, w lewej ręce dyn­dała mu papie­rowa torba. Nie był bar­dzo stary, może po dwu­dzie­stce. Gruby płaszcz. Brą­zowe włosy pod gra­na­tową weł­nianą czapką. Piwne oczy. Zawar­tość torby pach­niała nie­zwy­kle ape­tycz­nie.

Zauwa­żył, że mu się przy­gląda.

– Ja mam na imię Emmitt. Jesteś głodna, Tray?

Ski­nęła głową. Wie­działa, że to rów­nież błąd. Ale naprawdę była głodna. Okrop­nie głodna.

Się­gnął do papie­ro­wej torby i wyło­wił z niej nie­duży boche­nek chleba. Chru­piąca skórka paro­wała w mroź­nym powie­trzu, jak zwy­kle zimą w Chi­cago, i Tray na chwilę zapo­mniała o prze­ni­kli­wym wie­trze znad jeziora, który hulał po ulicy w wyją­cych pory­wach.

Zabur­czało jej w brzu­chu tak gło­śno, że oboje to usły­szeli.

Emmitt podał jej odła­many kawa­łek chleba, który Tray pożarła dwoma kęsami, wła­ści­wie nie żując. To był praw­do­po­dob­nie naj­smacz­niej­szy chleb, jaki w życiu jadła.

– Chcesz jesz­cze?

Tray poki­wała głową, choć wie­działa, że nie powinna.

Emmitt sap­nął. Wycią­gnął dłoń i pogła­dził ją po policzku boczną stroną palca wska­zu­ją­cego. Palec zsu­nął się na jej szyję, wśli­zgnął pod koł­nierz swe­tra.

– Może chodź do mnie? Dosta­niesz tyle chleba, ile będziesz chciała. Mam też inne rze­czy do jedze­nia. Prysz­nic z cie­płą wodą. Wygodne łóżko. Zro­bię…

Tray obiema rękami wal­nęła męż­czy­znę w ramiona. Przy­klę­kał chwiej­nie na jed­nym kola­nie i nie spo­dzie­wał się ciosu. Runął w tył, torba wypa­dła mu z rąk, wyrżnął głową w meta­lową poręcz przy scho­dach do budynku.

– Ty dziwko! – wrza­snął.

Zanim zdą­żył się pozbie­rać, Tracy zerwała się na nogi. Zła­pała papie­rową torbę, porwała swój ple­cak, zbie­gła po pię­ciu stop­niach, zacze­pia­jąc się narzutą, i ruszyła ulicą Mer­cer. Nie będzie jej gonił; rzadko im się chciało, ale cza­sem…

– Nie pró­buj tu wra­cać! Jak jesz­cze raz cię tu zła­pię, dzwo­nię po poli­cję!

W końcu odwa­żyła się zer­k­nąć za sie­bie – Emmitt wstał, pozbie­rał swoje rze­czy i wcho­dził już do budynku. Nawet z takiej odle­gło­ści wyda­wało jej się, że czuje cie­pło w holu wej­ścio­wym.

Zwol­niła dopiero przy ogro­dze­niu cmen­ta­rza Rose Hill. O tej porze brama była zamknięta, ale Tray była szczu­pła, więc już po chwili prze­śli­zgnęła się mię­dzy prę­tami z kutego żelaza, wcią­ga­jąc za sobą ple­cak i narzutę.

W Chi­cago było sporo noc­le­gowni, ale miała już doświad­cze­nie. O tej porze były zamknięte na głu­cho. Wszę­dzie zamy­kali mię­dzy dzie­więt­na­stą a pół­nocą i nikogo nie wpusz­czali po godzi­nach. A nawet gdyby, na pewno i tak pękały w szwach. Kolejki usta­wiały się cza­sem już od połu­dnia, zawsze bra­ko­wało miejsc. Tray czuła się zresztą bez­piecz­niej na ulicy. Tacy Emmitci byli wszę­dzie, zwłasz­cza w noc­le­gowniach, a z dwojga złego lepiej już spo­tkać takiego na scho­dach budynku miesz­kal­nego albo w uliczce osło­nię­tej przed wia­trem, niż spę­dzić z nim noc za zamknię­tymi drzwiami. Cza­sem nawet z wię­cej niż jed­nym. Emmitci zwy­kle trzy­mali się razem i polo­wali w sta­dach.

Tray nie bała się cmen­ta­rzy. Przez ostat­nie dwa lata spała przy­naj­mniej raz na każ­dym w mie­ście. Rose Hill nale­żał do jej ulu­bio­nych z uwagi na mau­zo­lea. W prze­ci­wień­stwie do Oakwood i Gra­ce­land na Rose Hill nie zamy­kano ich na noc. A cho­ciaż zatrud­niano wielu pra­cow­ni­ków ochrony, w taką zimną noc na pewno grali w karty w dyżurce, oglą­dali tele­wi­zję albo po pro­stu spali. Widy­wała ich czę­sto przez okna tej ich kan­ciapy.

Prze­brnęła przez zasy­paną świe­żym śnie­giem Tra­nqu­ility Lane. Nie­szcze­gól­nie mar­twiła się o ślady – wie­działa, że zasy­pie je wiatr. Mimo wszystko nie chciała ryzy­ko­wać, więc kiedy dotarła na szczyt wzgó­rza, nie skrę­ciła w lewo w Bliss Road, lecz prze­szła na drugą stronę Tra­nqu­ility i wśli­zgnęła się do nie­du­żego lasku rosną­cego wzdłuż Bliss.

Nie paliły się żadne świa­tła, ale księ­życ był nie­mal w pełni, a kiedy w polu widze­nia poja­wiła się sadzawka, Tray nie mogła się nie zatrzy­mać i na nią nie popa­trzeć. Skuta lodem powierzch­nia lśniła pod cienką war­stewką świe­żego śniegu. Na brzegu stały mil­czące mar­mu­rowe posągi, a pomię­dzy nimi – tkwiły kamienne ławki. To było takie ciche, spo­kojne miej­sce.

Tray nie od razu zauwa­żyła dziew­czynę klę­czącą na kra­wę­dzi wody, odwró­coną do niej tyłem. Po ple­cach spły­wały jej dłu­gie blond włosy. Wyglą­dała jak jeden z posą­gów – nie­ru­choma, twa­rzą zwró­cona do sadzawki. Miała okrop­nie bladą skórę, nie­mal tak bez­barwną jak jej biała sukienka. Nie miała na sobie kurtki ani butów, tylko tę białą sukienkę, z mate­riału tak cien­kiego, że zda­wał się prze­źro­czy­sty. Dło­nie trzy­mała sple­cione na wyso­ko­ści piersi, jakby pogrą­żona w modli­twie, głowę prze­chy­loną na bok.

Tray nic nie powie­działa, ale pode­szła bli­żej. Zorien­to­wała się, że war­stewka śniegu leżąca na wszyst­kim wokół pokrywa także dziew­czynę. Kiedy obe­szła ją dookoła, zauwa­żyła, że to wcale nie dziew­czyna, lecz doro­sła kobieta. Ude­rza­jącą biel jej skóry prze­ła­my­wała cienka czer­wona kre­ska bie­gnąca spod wło­sów w dół twa­rzy. Druga kre­ska zaczy­nała się z boku lewego oka, niczym stru­mień czer­wo­nych łez, a trze­cia – w kąciku ust. Ta ostat­nia nada­wała jej war­gom jaskra­wo­czer­woną barwę, niczym szminka.

Miała coś napi­sane na czole.

„Nie, zaraz, to nie jest napi­sane”.

Na zasy­pa­nych śnie­giem kola­nach leżała srebrna taca. Taka, jaką można zna­leźć na ele­ganc­kim przy­ję­ciu w dro­giej restau­ra­cji – nawet w wieku zale­d­wie czter­na­stu lat Tray dobrze wie­działa, że ni­gdy nie zoba­czy takiego miej­sca na żywo, co naj­wy­żej w kinie czy tele­wi­zji.

Na tacy leżały trzy nie­duże białe pude­łeczka. Każde mocno prze­wią­zano czar­nym sznur­kiem.

Za pude­łecz­kami, oparta o piersi kobiety, stała tek­tu­rowa tabliczka, podobna do tych, z któ­rymi Tray pró­bo­wała zbie­rać pie­nią­dze na jedze­nie. Tyle że ona ni­gdy nie wypi­sy­wała takich słów jak na tym kar­to­nie:

OJCZE, PRZE­BACZ MI

Tray zro­biła jedyne, co mogła w tej sytu­acji. Ucie­kła.2

Poole

Dzień piąty, 5.28

_Cześć, Sam,_

_domy­ślam się, że nie wiesz, o co cho­dzi._

_Domy­ślam się, że drę­czą Cię pyta­nia._

_Mnie też. Na­dal mam wiele pytań._

_Pyta­nia sta­no­wią fun­da­ment wie­dzy, ucze­nia się, odkry­wa­nia i odkry­wa­nia na nowo. Docie­kliwy umysł nie ma zewnętrz­nych ścian. Docie­kliwy umysł jest jak maga­zyn o nie­ogra­ni­czo­nej powierzchni, jak pałac pamięci o nie­skoń­czo­nej licz­bie kom­nat, pię­ter i błysz­czą­cych cacek. Cza­sem jed­nak umysł doznaje urazu, jakaś ściana się kru­szy, pałac pamięci wymaga remontu, kom­naty przy­po­mi­nają raczej zde­wa­sto­wane klitki. Oba­wiam się, że Twój umysł pod­pada pod tę drugą kate­go­rię. Foto­gra­fie wokół Cie­bie, pamięt­niki – oto klu­cze, które pomogą Ci w pro­ce­sie prze­ko­py­wa­nia gru­zów, prze­bu­dowy._

_Jestem przy Tobie, Sam._

_Zawsze tu będę, tak jak od zawsze byłem._

_Prze­ba­czy­łem Ci, Sam. Może inni też prze­ba­czą. Nie jesteś już tam­tym czło­wie­kiem. Jesteś czymś znacz­nie wię­cej._

– Anson¹

– Co to ma być? – wark­nął agent spe­cjalny Frank Poole, odkła­da­jąc wydruk na bok. Zamknął oczy i przy­ci­snął dło­nie do skroni. Doku­czał mu okropny ból głowy. Pró­bo­wał się prze­spać w samo­lo­cie z Nowego Orle­anu, ale oka­zało się to nie­moż­liwe. Tele­fon sate­li­tarny się ury­wał. Dzwo­nili przede wszyst­kim z nowo­or­le­ań­skiego biura FBI, któ­rego funk­cjo­na­riu­sze na­dal prze­cze­sy­wali kan­ce­la­rię adwo­kacką Sarah Wer­ner i znaj­du­jące się nad nią miesz­ka­nie; zale­d­wie dzie­więć godzin wcze­śniej Poole zna­lazł ciało praw­niczki na jej wła­snej kana­pie – patrzyła na niego męt­nym wzro­kiem, na kola­nach miała zgniłe resztki kola­cji, a na środku czoła mały czarny otwór po kuli. Koro­ner potwier­dził, że kobieta nie żyła przy­naj­mniej od kilku tygo­dni, znacz­nie dłu­żej, niż Poole z początku sądził. Ziden­ty­fi­ko­wano ją jako Sarah Wer­ner, co ozna­czało, że kobieta, z którą w ostat­nich dniach widy­wano detek­tywa Sama Por­tera, nie mogła być osobą, za którą się poda­wała. Była pod­sta­wioną oszustką. Wspól­nie wycią­gnęli z miej­sco­wego wię­zie­nia jedną z osa­dzo­nych i prze­wieźli ją przez pół kraju, do Chi­cago.

Pomię­dzy roz­mo­wami z oddzia­łem tere­no­wym tele­fon był zajęty przez part­nera Por­tera. Zna­leźli detek­tywa w Guy­onie, opusz­czo­nym hotelu w Chi­cago. Więź­niarka, któ­rej pomógł uciec, leżała zastrze­lona w holu. Por­ter, w sta­nie bli­skim kata­to­nii, sie­dział w pokoju na czwar­tym pię­trze, obwie­szo­nym foto­gra­fiami przed­sta­wia­ją­cymi go w towa­rzy­stwie Ansona Bishopa, seryj­nego mor­dercy zna­nego jako Zabójca Czwar­tej Małpy, pod ręką miał stertę zapi­sa­nych notat­ni­ków, a na ekra­nie sto­ją­cego na biurku lap­topa wyświe­tlała się powyż­sza wia­do­mość.

Z tego, co mu powie­dziano, poli­cja Chi­cago usta­liła, że lap­top miał zwią­zek z serią dzi­wacz­nych zabójstw, do któ­rych doszło w ostat­nich dniach – kilka nasto­la­tek pod­ta­piano i resu­scy­to­wano, dopóki ich orga­ni­zmy wytrzy­my­wały, a do tego na naj­róż­niej­sze spo­soby mor­do­wano osoby doro­słe mające zwią­zek z opieką medyczną nad nie­ja­kim Pau­lem Upchur­chem, obec­nie ope­ro­wa­nym w szpi­talu imie­nia Stro­gera.

Kiedy Poole aku­rat nie wisiał na tele­fo­nie z Nowym Orle­anem albo detek­ty­wem Nashem, roz­ma­wiał z detek­tyw Clair Nor­ton, która prze­by­wała w tymże szpi­talu – wła­śnie wybu­chła tam epi­de­mia wywo­łana przez Bishopa, Upchur­cha, a być może także inne osoby.

Jedyną osobą, która się jesz­cze nie ode­zwała, był jego bez­po­średni prze­ło­żony, agent dowo­dzący Hur­less. Poole dobrze wie­dział, że może spo­dzie­wać się tego tele­fonu w każ­dej chwili, a wolałby mieć już wtedy jakieś sen­sowne infor­ma­cje.

– Daj­cie mi z nim poga­dać – popro­sił detek­tyw Nash, gdzieś za jego ple­cami w pokoju obser­wa­cyj­nym.

Poole wciąż trzy­mał się za głowę.

– Nie ma mowy.

Po dru­giej stro­nie lustra wenec­kiego Por­ter sie­dział na meta­lo­wym krze­śle, zgar­biony nad rów­nież meta­lo­wym sto­łem. Nie skuto go kaj­dan­kami. Poole zaczy­nał kwe­stio­no­wać słusz­ność tej decy­zji.

– Ze mną będzie chciał roz­ma­wiać – upie­rał się Nash.

Por­ter do nikogo się nie ode­zwał. Nie wydu­sił ani słowa.

– Nie.

– Sam nie jest złym czło­wie­kiem. Nie jest w to zamie­szany.

– Tkwi w tym po uszy.

– Nie Sam.

– Kobieta, którą wycią­gnął z wię­zie­nia, ma śmier­telną ranę postrza­łową z broni, którą przy nim zna­leź­li­śmy. Por­ter ma wyraźne ślady pro­chu na dłoni. Nawet nie pró­bo­wał ukry­wać broni ani ucie­kać. Sie­dział i cze­kał, aż go aresz­tu­je­cie.

– Nie wiemy, czy na pewno ją zabił.

– Nie wypiera się tego – zari­po­sto­wał Poole.

– Jeśli to zro­bił, to wyłącz­nie w obro­nie wła­snej.

Poole puścił jego słowa mimo uszu.

– Zadzwo­nił do szpi­tala Stro­gera i prze­ka­zał detek­tyw Nor­ton infor­ma­cje, któ­rych nie mógłby posia­dać, gdyby nie był w to zamie­szany. Wie­dział, że Upchurch ma gle­jaka. Skąd w ogóle znał jego nazwi­sko? Wie­dział o obu dziew­czy­nach. Znał szcze­góły, któ­rych nie­winny czło­wiek nie miał prawa znać.

– Sły­sza­łeś, co mówiła Clair. Że to Bishop mu powie­dział.

– Bishop mu powie­dział – powtó­rzył znie­cier­pli­wiony Poole. – Bishop mu powie­dział, że wstrzyk­nął wirusa SARS dwóm zagi­nio­nym dziew­czy­nom. Zosta­wił je w domu z Upchur­chem jak jakie­goś konia tro­jań­skiego.

Poole tego też nie mógł zro­zu­mieć. Kati Quigley i Larissa Biel, obie zagi­nione, obie zna­le­zione w domu Upchur­cha. Por­ter twier­dził, że wstrzyk­nięto im szczep wirusa SARS. Zablo­ko­wano wszyst­kie wyj­ścia ze szpi­tala, a tym­cza­sem prze­pro­wa­dzano bada­nia krwi, żeby spraw­dzić, czy groźba ma pokry­cie w rze­czy­wi­sto­ści. W naj­lep­szym razie cho­dziło o głupi żart. W naj­gor­szym…

– Bishop sobie z nim pogrywa – stwier­dził Nash. – To jego spe­cjal­ność.

– Powie­dział Clair, że „zje­bał sprawę”. Prze­pra­szał. Nie­winny czło­wiek nie mówi takich rze­czy.

– Za to winny ucieka. Nie sie­dzi spo­koj­nie, cze­ka­jąc na gliny. Zaciera ślady, znika.

– Ukradł dowody – odparł Poole. – Prze­ciw­sta­wił się roz­ka­zom. Zwiał do Nowego Orle­anu, pomógł jakiejś kobie­cie uciec z wię­zie­nia, zosta­wił za sobą trupa. Tutaj kolej­nego. Wła­śnie dla­tego nie możesz z nim roz­ma­wiać: jesteś zbyt bli­sko, żeby zoba­czyć praw­dziwy obraz. Zapo­mnij, że to twój part­ner, twój przy­ja­ciel. Spójrz na dowody, potrak­tuj go jak podej­rza­nego. Dopóki nie zdo­łasz tak na niego patrzeć, nie zacho­wasz obiek­ty­wi­zmu. A jeśli nie będziesz obiek­tywny, to tylko zaszko­dzisz, zamiast pomóc.

Poole wziął do ręki wydruk i jesz­cze raz prze­stu­dio­wał tekst.

– Gdzie jest teraz ten lap­top?

– U naszych infor­ma­ty­ków, na górze.

– Zadzwoń do nich i powiedz, żeby dali sobie spo­kój. Nie chcę, żeby wasi ludzie go doty­kali. Nie jeste­ście już wia­ry­godni. Tech­nicy FBI roz­biorą kom­pu­ter i prze­ana­li­zują dane – powie­dział Poole. – A zdję­cia i zeszyty, które przy nim zna­leź­li­ście?

Nash mil­czał.

– Nie każ mi znowu pytać.

– Zdję­cia są cią­gle w pokoju czte­ry­sta pięć w hotelu Guyon. Kaza­łem moim ludziom obfo­to­gra­fo­wać cały pokój i zagro­dzić wej­ście. Jeden mun­du­rowy pełni wartę na pię­trze, dodat­kowa dwójka pil­nuje przed budyn­kiem – zre­la­cjo­no­wał Nash. – Zeszyty przy­wio­złem tutaj i oso­bi­ście zare­je­stro­wa­łem jako mate­riał dowo­dowy.

– Zostaw­cie wszystko, jak jest. Od tej pory wasi ludzie mają się niczego nie tykać.

Nash nie odpo­wie­dział. Poole wstał, a od nagłego ruchu głowa zapul­so­wała mu takim bólem, jakby kula od krę­gli obi­jała mu się od środka o ściany czaszki. Znowu potarł się po skro­niach.

– Słu­chaj, wyświad­czam wam przy­sługę. Nie wia­domo, co się dzieje z Samem, ale jeśli ta sprawa trafi do sądu, wasz zespół musi się odciąć od śledz­twa. Jeśli tego nie zro­bi­cie, każdy adwo­kat z praw­dzi­wego zda­rze­nia roz­wali was w drobny mak. Zaczną od Sama, potem będziesz ty, Clair, Klo­zow­ski i wszystko, czego się tknę­li­ście. Od tej chwili jeste­ście tylko obser­wa­to­rami. Wszy­scy. W prze­ciw­nym razie popeł­ni­cie zawo­dowe samo­bój­stwo.

– Nie opusz­czam przy­ja­ciół.

– Nie, ale oni cza­sem opusz­czają cie­bie.

Poole się­gnął do klamki drzwi sali prze­słu­chań, otwo­rzył i wszedł do środka. Meta­liczny brzęk zamy­ka­nych drzwi wydał mu się jed­nym z naj­gło­śniej­szych dźwię­ków, jakie kie­dy­kol­wiek sły­szał.3

Clair

Dzień piąty, 5.36

Clair kich­nęła.

– O ja pier­dolę – mruk­nął Klo­zow­ski, patrząc na nią z dru­giego końca ich tym­cza­so­wego biura urzą­dzo­nego w sta­rym gabi­ne­cie lekar­skim w szpi­talu imie­nia Johna H. Stro­gera Jr.

– Mówi się raczej „na zdro­wie” – odparła Clair, po czym wydmu­chała nos.

– Skóra mi się lepi od potu. Gar­dło mam wysu­szone. Wszystko mnie boli – wyli­czał Klo­zow­ski. – A wiesz, jakie atrak­cje nas jesz­cze cze­kają? Następna jest bie­gunka. Nie ma nic gor­szego niż sraczka, kiedy nie możesz się zamknąć we wła­snej łazience. Potem zaczną nam się roz­ta­piać narządy wewnętrzne, oczy też nam popłyną. Opu­ścimy ten świat jako dwie mokre plamy. Nie spo­dzie­wa­łem się takiej śmierci. Odkąd się zapi­sa­łem do poli­cji, zakła­da­łem, że zginę w jakiejś efek­tyw­nej strze­la­ni­nie, pod­czas nalotu czy akcji SWAT. A nie tak.

– Chcia­łeś chyba powie­dzieć „efek­tow­nej” – wtrą­ciła Clair. – Poza tym jesteś infor­ma­ty­kiem. Ner­dom to wszystko nie grozi. Nasta­wi­ła­bym się raczej na śmierć od zacię­cia się kartką albo nie­for­tun­nego wypadku z kla­wia­turą. – Zgnio­tła chu­s­teczkę w kulkę i wyrzu­ciła do sto­ją­cego pod sto­łem kosza na śmieci, w któ­rym na­dal spo­czy­wał kom­plet doku­men­ta­cji medycz­nej Upchur­cha. – Objawy też ci się pomie­szały. Masz na myśli ebolę. SARS nie roz­ta­pia narzą­dów.

– A nie, no to spoko, hura.

Clair wska­zała głową lap­top Klo­zow­skiego.

– Poli­czy­łeś wszyst­kich?

– Nie chcesz wie­dzieć.

– Muszę.

– Dwa­dzie­ścioro troje – odparł.

Clair wyraź­nie się oży­wiła.

– Spo­dzie­wa­łam się wię­cej. Mogłoby być znacz­nie gorzej.

Klo­zow­ski poki­wał pal­cem.

– Ziden­ty­fi­ko­wa­li­śmy dwa­dzie­ścia trzy poten­cjalne ofiary z akt Upchur­cha i spro­wa­dzi­li­śmy je do szpi­tala razem z rodzi­nami. Jeśli doli­czyć mężów, żony i dzieci, suma rośnie do osiem­dzie­się­ciu sied­miorga.

– Szlag – rzu­ciła Clair.

Kiedy poli­cja zorien­to­wała się, że Upchurch i jego wspól­nik zabi­jają osoby odpo­wie­dzialne, ich zda­niem, za nie­po­wo­dze­nie kura­cji Upchur­cha, Clair zebrała wszyst­kich i spro­wa­dziła do szpi­tala, z myślą, że to jedyne bez­pieczne miej­sce dla tak dużej grupy. Sprawcy jed­nak tylko na to liczyli – dwóm ostat­nim ofia­rom Upchur­cha, Laris­sie Biel i Kati Quigley, wstrzyk­nęli zaraź­liwy pato­gen, bo wie­dzieli, że i dziew­częta zostaną prze­wie­zione do naj­bliż­szego szpi­tala.

W ciągu zale­d­wie kilku godzin nara­zili na zaka­że­nie nie tylko pozo­sta­łych ludzi, któ­rych śmierci pra­gnął Upchurch, lecz także wszyst­kich innych prze­by­wa­ją­cych w szpi­talu. W tym Clair Nor­ton i Edwina Klo­zow­skiego.

Dowie­działa się o tym przez tele­fon od Por­tera, który powie­dział jej także, że pato­ge­nem był wirus SARS, wspól­ni­kiem Upchur­cha zaś – Anson Bishop. W szpi­talu natych­miast zarzą­dzono blo­kadę. Zgod­nie z pro­to­ko­łem dyrek­cja powia­do­miła CDC, Cen­trum Kon­troli Cho­rób, które nie­zwłocz­nie wysłało ekipę ze sta­cji kwa­ran­tanny na lot­ni­sku O’Hare. Dotarli na miej­sce w ciągu dwu­dzie­stu sied­miu minut, Kloz zmie­rzył im czas. Cze­ka­jąc na ich przy­jazd, zmie­rzył też sobie tem­pe­ra­turę. Czte­ro­krot­nie.

Clair na­dal pró­bo­wała zro­zu­mieć, o co cho­dziło w ostat­niej roz­mo­wie z Por­te­rem.

Czło­wiek, który do niej zadzwo­nił, nie brzmiał jak ten, któ­rego znała.

Spra­wiał wra­że­nie poko­na­nego, zała­ma­nego.

Wie­dział o rze­czach, o któ­rych nie powi­nien mieć poję­cia.

Kiedy Nash i oddział SWAT zro­bili nalot na dom Upchur­cha, zna­leźli go na pię­trze, w dziew­czę­cej sypialni. Nie było jed­nak żad­nej dziew­czynki, tylko mane­kin w dziew­czę­cych ubra­niach, oto­czony plu­szo­wymi maskot­kami i rysun­kami. Dziew­czynka oka­zała się posta­cią z jakie­goś nie­uda­nego komiksu stwo­rzo­nego przez Upchur­cha. On sam pod­dał się bez pro­te­stów. W piw­nicy zna­leźli Larissę Biel, odu­rzoną lekami i nie­przy­tomną. Potem dowie­dzieli się, że połknęła szkło. Z początku sądzili, że Upchurch ją do tego zmu­sił, ale oka­zało się, że zro­biła to sama, żeby nie wyko­rzy­stał jej tak jak innych dziew­cząt. Zeznała na piśmie, że Upchurch pod­ta­piał ofiary aż do utraty przy­tom­no­ści, a potem je oży­wiał – wszystko w ramach cho­rego eks­pe­ry­mentu mają­cego na celu prze­ko­na­nie się, czy ist­nieje życie po śmierci. Skoro Larissa połknęła szkło, to była uszko­dzona, nie nada­wała się już do udziału w eks­pe­ry­men­cie.

Clair nie mogła sobie wyobra­zić, że pod­ję­łaby taką decy­zję. Larissa Biel oka­zała nie­wia­ry­godną siłę, bio­rąc los we wła­sne ręce i nie pozwa­la­jąc, żeby zade­cy­do­wał o nim sza­le­niec. Obec­nie docho­dziła do sie­bie po ope­ra­cji, pod­czas któ­rej usu­nięto szkło oraz zaszyto rany gar­dła, strun gło­so­wych i żołądka. Cho­ciaż wszystko wska­zy­wało na to, że wydo­brzeje po ura­zach, któ­rych doznała w domu Upchur­cha, poja­wiły się u niej objawy zaka­że­nia wiru­sem, który Anson Bishop wstrzyk­nął w jej spo­nie­wie­rane ciało. Pozo­sta­wało nie­wia­domą, czy wyzdro­wieje także z tego.

Na stole w kuchni Upchur­cha zna­leźli nie­przy­tomną Kati Quigley. W ręku trzy­mała białe pude­łeczko prze­wią­zane czar­nym sznur­kiem, znak roz­po­znaw­czy Ansona Bishopa. W środku znaj­do­wał się klu­czyk do szafki w szpi­talu. Zna­leźli w niej akta medyczne Paula Upchur­cha oraz jabłko z wbitą strzy­kawką. Por­ter twier­dził, że w strzy­kawce znaj­duje się tylko próbka pato­genu. Bishop miał mu powie­dzieć, że jeśli Upchurch umrze, on roz­nie­sie wirusa na więk­szą skalę gdzieś w mie­ście.

„Śnieżka też dała się zła­pać”, powie­dział Por­ter.

Paul Upchurch leżał w tej chwili na sali ope­ra­cyj­nej – zasłabł po aresz­to­wa­niu przez poli­cję. Cier­piał na raka mózgu, gle­jaka w czwar­tym sta­dium. Por­ter powie­dział też Clair, że musi namie­rzyć nie­ja­kiego Ryana Bey­era, neu­ro­chi­rurga ze szpi­tala Johnsa Hop­kinsa. Zle­ciła to zada­nie Klo­zow­skiemu – infor­ma­ty­kowi zajęło to nie­całe dzie­sięć minut. Wów­czas Clair zadzwo­niła do Franka Poole’a, a on zała­twił trans­port dok­tora Bey­era z Bal­ti­more do Chi­cago na pokła­dzie jed­nego z pry­wat­nych odrzu­tow­ców FBI. Samo­lot wystar­to­wał tuż po pół­nocy z mię­dzy­na­ro­do­wego lot­ni­ska imie­nia Thur­go­oda Mar­shalla i o dru­giej dwa­dzie­ścia jeden wylą­do­wał na O’Hare. Stam­tąd dok­tor Beyer poje­chał pod eskortą poli­cji do szpi­tala Stro­gera, gdzie drogą okrężną – żeby nie zara­ził się od tych nara­żo­nych na kon­takt z wiru­sem – zapro­wa­dzono go na blok ope­ra­cyjny na trze­cim pię­trze. Upchurch cze­kał tam już na zabieg, przy­go­to­wany przez tam­tej­szych leka­rzy. Wraz z Bisho­pem zamor­do­wał wiele osób, ponie­waż uznał, że nie zapew­niono mu wła­ści­wej opieki medycz­nej do wyle­cze­nia jego cho­roby. Nie dało się ukryć, że tymi czy­nami, jak­kol­wiek ponuro to zabrzmi, prze­niósł się na pierw­sze miej­sce bar­dzo dłu­giej listy ocze­ku­ją­cych – wła­śnie w tej chwili w gło­wie grze­bał mu naj­wy­bit­niej­szy spe­cja­li­sta w dzie­dzi­nie neu­ro­chi­rur­gii.

Ktoś zapu­kał do drzwi. Do środka zaj­rzała Sue Miflin, szpi­talna salowa.

– Prze­pra­szam, ale dok­tor Beyer wyszedł z sali ope­ra­cyj­nej. Chciałby z wami poroz­ma­wiać.4

Poole

Dzień piąty, 5.38

Kiedy Poole wszedł do sali prze­słu­chań, detek­tyw Sam Por­ter nie pod­niósł głowy. W ogóle nie zare­ago­wał na jego obec­ność. Sie­dział bez ruchu, nie­świa­domy, co się wokół niego dzieje, wargi poru­szały mu się bez­gło­śnie, jakby pro­wa­dził jakąś pry­watną roz­mowę. Wzrok wbi­jał w dło­nie. Palce drgały mu bez­wied­nie. Poole’owi przy­wo­dziło to na myśl chwilę tuż przed zaśnię­ciem, kiedy ciało rzuca się w nagłych wstrzą­sach, żeby pozbyć się resz­tek świa­do­mo­ści. Por­ter nie wyglą­dał jed­nak na zaspa­nego, wręcz prze­ciw­nie. Oczy miał czujne jak ćpun, który wła­śnie wcią­gnął trze­cią ścieżkę koki, mety czy amfy. Wyostrzone zmy­sły, roze­dr­ga­nie, wście­kłość, ale jed­no­cze­śnie wyra­cho­wa­nie. Goni­twa zło­żo­nych myśli, które nie mia­łyby żad­nego sensu dla nikogo poza samym zain­te­re­so­wa­nym.

Poole nie znał Sama Por­tera szcze­gól­nie dobrze, nie lepiej niż pozo­sta­łych człon­ków ekipy pier­wot­nie zaj­mu­ją­cej się sprawą Zabójcy Czwar­tej Małpy (czy też 4MK, jak okre­ślano go skró­towo), ale znał się na ludziach. Poole szczy­cił się, że potrafi doko­nać oceny na pierw­szy rzut oka, zro­zu­mieć czy­jeś moty­wa­cje i lęki, oce­nić poziom inte­lek­tu­alny i praw­dziwe inten­cje. Kiedy poznał detek­tywa, instynkt pod­po­wie­dział mu, że ma do czy­nie­nia z dobrym gli­nia­rzem. Wie­rzył, że Por­ter naprawdę chciał zła­pać Zabójcę Czwar­tej Małpy i wsa­dzić go za kratki. Dostrze­gał w nim bystrego poli­cjanta, sta­rego wyja­da­cza, sza­no­wa­nego i podzi­wia­nego przez współ­pra­cow­ni­ków. Ideał, do któ­rego Poole dążył każ­dego dnia, odkąd dostał odznakę. Cho­ciaż Por­ter nie­wiele mówił przez ten krótki czas, który spę­dzili razem, Poole mógłby się zało­żyć, że męż­czy­zna bar­dzo dużo rozu­miał. Nie wycią­gał pochop­nych wnio­sków, podą­żał za dowo­dami. Przej­mo­wał się ofia­rami, wal­czył o pamięć po nich. Docho­dził spra­wie­dli­wo­ści dla tych, któ­rzy zostali.

Detek­tyw Sam Por­ter, któ­rego poznał Frank Poole, był czło­wie­kiem pra­wym.

Męż­czy­zna sie­dzący w sali prze­słu­chań nie był tam­tym Samem Por­te­rem. Ta osoba była pustą sko­rupą.

Czło­wie­kiem zła­ma­nym.

Wygnie­cione ubra­nia cuch­nęły bru­dem i potem. Od wielu dni się nie golił. Roz­bie­gane, prze­krwione oczy wyzie­rały znad wiel­kich, ciem­nych worów, cięż­kich z nie­wy­spa­nia.

Poole opadł na krze­sło naprze­ciwko Por­tera i splótł dło­nie na stole.

– Sam?

Por­ter wciąż gapił się na swoje ręce, a jego usta na­dal pro­wa­dziły roz­mowę sły­szalną tylko dla niego samego.

Poole pstryk­nął pal­cami.

Nic.

– Sły­szysz mnie, Sam?

Nic.

Poole uniósł prawą rękę i wal­nął otwartą dło­nią w blat, naj­moc­niej, jak potra­fił.

Cho­ler­nie zabo­lało.

Por­ter pod­niósł głowę i zmru­żył oczy.

– Frank.

Ton, jakim wymó­wił imię Poole’a, nie był pyta­jący, nie świad­czył też o tym, że go roz­po­znał – po pro­stu bez­na­mięt­nie stwier­dzał fakt. Poje­dyn­cze słowo było nie­wiele gło­śniej­sze od wes­tchnię­cia, przy­po­mi­nało raczej wydech niż wypo­wiedź.

– Musimy poroz­ma­wiać, Sam.

Por­ter oparł się na krze­śle i znów spu­ścił wzrok.

– Chcę poroz­ma­wiać z Sarah Wer­ner.

– Nie żyje.

Por­ter uniósł głowę.

– Jak to?

– Zamor­do­wana strza­łem z broni pal­nej w głowę, przy­naj­mniej trzy tygo­dnie temu. Zna­la­złem ją na kana­pie w jej miesz­ka­niu w Nowym Orle­anie.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Nie, nie z nią, z tą drugą. Z tą inną Sarah Wer­ner.

– Powiedz mi, gdzie jej szu­kać, to ją spro­wa­dzę.

Por­ter nie odpo­wie­dział.

– Zda­wa­łeś sobie sprawę, że zabiła praw­dziwą Sarah Wer­ner?

– Nie wiemy na pewno, czy to zro­biła.

Na pod­sta­wie sza­co­wa­nego czasu zgonu usta­lili, że Por­ter był jesz­cze w Chi­cago, kiedy zamor­do­wano praw­dziwą Sarah Wer­ner. Por­ter miał zresztą rację – pomi­ja­jąc fakt, że tajem­ni­cza kobieta przy­brała jej toż­sa­mość, nie mieli żad­nego dowodu, że rów­nież ją zabiła.

– Ta twoja Sarah Wer­ner, oszustka… Wiesz, kim ona naprawdę jest? – spy­tał Poole.

– A ty wiesz?

– Wiem, że z twoją pomocą wycią­gnęła z nowo­or­le­ań­skiego wię­zie­nia jedną z osa­dzo­nych. Kobietę uwa­żaną za matkę Ansona Bishopa, czyli 4MK. Wiem, że wspól­nie prze­wieź­li­ście ucie­ki­nierkę przez kilka sta­nów, aż do Chi­cago. Wiem też, że zeszłego wie­czoru ucie­ki­nierka ta została zastrze­lona w hotelu Guyon pisto­le­tem, w któ­rego posia­da­niu byłeś wkrótce po zda­rze­niu. Wiem, że tamta kobieta roz­pły­nęła się w powie­trzu, a ty nie mia­łeś czasu albo chęci zmyć sobie z rąk resz­tek pro­chu przed wkro­cze­niem SWAT. – Poole wes­tchnął. – Wiem wystar­cza­jąco dużo. Teraz może powiedz mi, co ty wiesz.

– To matka Bishopa – odparł Por­ter cicho.

– Ta zabita? Wła­śnie to powie­dzia­łem.

– Nie ta zabita, tylko ta, która była ze mną. Ta druga Sarah Wer­ner. Oszustka. Tuż przed tym, jak ode­szła z Bisho­pem, po tym jak to on, a nie ja, zastrze­lił więź­niarkę, powie­dzieli mi, że ona jest tak naprawdę matką Bishopa.

– Wie­rzysz im? Po tym wszyst­kim, co ci zgo­to­wał?

Wzrok Por­tera znów powę­dro­wał do nie­spo­koj­nych dłoni.

– Muszę prze­czy­tać pamięt­niki, wszyst­kie pamięt­niki, wszystko, co zosta­wił w tam­tym pokoju. To wszystko tam jest. Wszystko, czego potrze­bu­jemy. Wszyst­kie odpo­wie­dzi. Wszystko tam jest. Wszystko.

– Sam, bre­dzisz. Musisz odpo­cząć.

Por­ter pod­niósł oczy i nachy­lił się ku Poole’owi.

– Muszę prze­czy­tać te pamięt­niki.

– Mowy nie ma. – Poole pokrę­cił głową.

– W tych pamięt­ni­kach są wszyst­kie odpo­wie­dzi.

– Sądzę, że te zapi­ski to ściema – zaopo­no­wał Poole.

Por­ter pokrę­cił głową.

– Zna­la­złem jezioro. Dom. Też widzie­li­ście, prawda? Byli­ście tam. Wiem, że tam byli­ście. One naprawdę ist­nieją. – Ści­szył głos do kon­spi­ra­cyj­nego szeptu. – W piw­nicy jest plama krwi, dokład­nie tam, gdzie miała być według jego opisu. Tam, gdzie umarł Car­ter.

– Poroz­ma­wiajmy o tym, Sam. Czy po raz pierw­szy byłeś w Simp­so­nville w Karo­li­nie Połu­dnio­wej? Pod nume­rem dwu­na­stym przy Jen­kins Crawl Road?

Por­ter wytrzesz­czył na niego oczy.

– Co? Oczy­wi­ście, że tak. A czemu?

– Razem z sze­ryfką z Simp­so­nville spraw­dzi­li­śmy kar­to­tekę nie­ru­cho­mo­ści. Twoje nazwi­sko jest na akcie wła­sno­ści.

Por­ter jakby go nie sły­szał.

– Zna­leź­li­ście Car­tera w jezio­rze? – spy­tał.

– Wycią­gnę­li­śmy z wody sześć ciał. Pięć w cało­ści, jedno w wor­kach na śmieci, poćwiar­to­wane.

– Car­ter – powie­dział Por­ter cicho.

– Akt wła­sno­ści działki, Sam. Dla­czego jest zapi­sana na cie­bie?

Por­ter znów wbi­jał wzrok w dłoń i bez­gło­śnie poru­szał war­gami.

– Sam?

Pode­rwał gwał­tow­nie głowę.

– Co?

– Dla­czego twoje imię wid­nieje na akcie wła­sno­ści nie­ru­cho­mo­ści numer dwa­na­ście przy Jen­kins Crawl Road?

Por­ter mach­nął ręką.

– Robota Bishopa. Pod­ro­bił, sfał­szo­wał, pod­mie­nił… nie­ważne. On to zro­bił, nie ma to żad­nego zna­cze­nia. – Opadł na opar­cie krze­sła, a wargi roz­cią­gały mu się w coraz szer­szym uśmie­chu. – Zna­leź­li­ście Car­tera. Zna­leź­li­ście… Car­tera. Ja pier­dolę, zna­leź­li­ście Car­tera.

Poole przy­glą­dał się dło­niom detek­tywa, wciąż drżą­cym spa­zma­tycz­nie na stole. Por­ter chyba w ogóle nie zda­wał sobie z tego sprawy.

– Kiep­sko z tobą, Sam. Musisz odpo­cząć.

Por­ter pla­snął dłońmi w stół i pochy­lił się do przodu.

– Muszę prze­czy­tać te pamięt­niki!

– Czyje ciała wyło­wi­li­śmy z jeziora? To było pię­cioro ludzi.

– Nie mam poję­cia.

– To twoja działka.

Por­ter otwo­rzył usta, jakby chciał odpo­wie­dzieć, ale zaraz znów je zamknął. Ponow­nie spu­ścił wzrok, splótł palce, ale nie­mal natych­miast je roz­łą­czył.

– To sprawka Bishopa. On tak wła­śnie działa. Wypeł­nia świat kłam­stwami.

– W takim razie dla­czego wie­rzysz w to, co napi­sał w pamięt­ni­kach? – skon­tro­wał Poole. – Skoro Bisho­powi nie można wie­rzyć, dla­czego obcho­dzi cię treść tych zapi­sków?

Por­ter uniósł głowę, w jego oczach poja­wiła się iskierka nadziei.

– Gdzie są zeszyty? Zostały w Guy­onie?

– O coś cię pyta­łem, Sam.

– Te wasze ciała będą w pamięt­ni­kach.

– Nie wiesz tego na pewno.

Por­ter nachy­lił się bli­żej. W kąciku ust błysz­czała mu strużka śliny.

– Wiemy, że to prawda, bo zna­leź­li­ście ciało Car­tera, dokład­nie tam, gdzie twier­dził, że będzie. Wiemy, że to prawda, bo w piw­nicy jest plama krwi, a na drzwiach lodówki wisi kłódka. On chce, żeby­śmy się dowie­dzieli, co się stało. Cała reszta, na przy­kład moje nazwi­sko na jakimś tam papie­rze, to wszystko zmyłki, to wła­śnie ściema, to wła­śnie trzeba zigno­ro­wać.

Poole odsu­nął się nieco na krze­śle, nie odry­wa­jąc wzroku od męż­czy­zny naprze­ciwko. Tym razem Por­ter nie odwró­cił wzroku. Ode­zwał się nagle niskim, głu­chym gło­sem:

– „Nazy­wała się Rose Finicky i zasłu­gi­wała na śmierć, zasłu­gi­wała na to, żeby umrzeć sto razy, wcale nie była czy­sta”.

– Co?

– Bishop powie­dział to tuż po tym, jak strze­lił jej w głowę.

– Tej kobie­cie, którą zna­leź­li­śmy w holu Guyon?

Por­ter ski­nął głową.

– Ta druga kobieta, ta, którą mia­łem za Sarah Wer­ner, to matka Bishopa. Wyko­rzy­stał mnie, żeby spro­wa­dzić je obie do Chi­cago. Twier­dził, że ma bombę.

– Masz na dłoni ślady pro­chu z tam­tej broni.

– Wyrwa­łem mu broń i odda­łem strzał ostrze­gaw­czy. Nie ja ją zastrze­li­łem, tylko on.

– Skoro mia­łeś broń, to dla­czego ich puści­łeś? Czemu ich nie aresz­to­wa­łeś?

– Wiesz czemu.

– Cho­dzi ci o to, co powie­dzia­łeś Clair?

Por­ter przy­tak­nął.

– Wstrzyk­nął tym dziew­czy­nom SARS i zosta­wił próbkę w jabłku w szpi­talu, żeby udo­wod­nić, że naprawdę dys­po­nuje wiru­sem. Powie­dział mi, że ma tego wię­cej, a jeśli go nie wypusz­czę, to już zała­twił, żeby ktoś roz­prze­strze­nił cho­robę. Nie mogłem ryzy­ko­wać, że mówi prawdę. Musia­łem ich wypu­ścić. Kazał mi zadzwo­nić z pokoju czte­ry­sta pięć. Powie­dział, że znajdę tam kolejne dowody.

– Robi­łeś, co ci kazał?

– A jakie mia­łem wyj­ście?

Poole chciał mu powie­dzieć, że miał wiele róż­nych opcji. Od chwili przy­ję­cia tej sprawy aż do teraz Por­ter podej­mo­wał liczne decy­zje, ale za każ­dym razem nie­wła­ściwe. Miał tak zmą­cony ogląd sytu­acji, że rów­nie dobrze mógłby być ślepy. Sprawa przy­po­mi­nała zawiły labi­rynt, a Por­ter i Bishop zda­wali się dobu­do­wy­wać kolejne ściany.

– Jest coś jesz­cze. Coś, o czym musisz wie­dzieć. – Iskra w oczach Potera roz­bły­sła niczym żarówka pod­czas skoku napię­cia. Zamru­gał. Sku­pił wzrok na Poole’u. – Nie­które ele­menty jego rela­cji są praw­dziwe: dom, jezioro, Car­te­ro­wie… Wydaje mi się, że one wszyst­kie odpo­wia­dają rze­czy­wi­sto­ści, ale inne nie. Teraz to widzę. To coś w ryt­mie tego tek­stu, w dobo­rze słów. Zosta­wił wska­zówki. Sądzę, że potra­fię odróż­nić prawdę od fik­cji. Prze­bić się przez ten styl sta­ro­świec­kich opo­wia­stek o roz­ra­bia­kach. Ty też to zauwa­ży­łeś, prawda?

Poole odczu­wał nara­sta­jącą fru­stra­cję.

– Te pamięt­niki mają tylko odwró­cić naszą uwagę.

– Nie! – Por­ter naj­wy­raź­niej nie zamie­rzał odpo­wie­dzieć aż tak gło­śno, bo sku­lił się na dźwięk wła­snego głosu i wci­snął głę­biej w krze­sło. – Nie, te pamięt­niki sta­no­wią klucz do wszyst­kiego. Musimy tylko roz­wią­zać zagadkę.

– Ja muszę tylko zła­pać zabójcę.

– Zabój­ców – popra­wił Por­ter.

– Jak to?

– Zanim zosta­wili mnie w tam­tym hotelu, matka Bishopa powie­działa: „Dla­czego naopo­wia­da­łeś temu miłemu panu, że twój ojciec nie żyje?”. Wspo­mniała też o pamięt­niku. – Por­ter znów przy­su­nął się bli­żej stołu. – Nie rozu­miesz? Ja teraz już to widzę. Krzy­czy do mnie ze stron tych zeszy­tów. Widzę to tak wyraź­nie, jakby fałsz i prawda zostały zapi­sane róż­nymi kolo­rami. Widzie­li­ście ciało Libby McIn­ley, nie sądzę, żeby to Bishop ją zabił. Myślę, że pró­bo­wał ją chro­nić. Jeśli to nie był Bishop… – Jego palce znów się spla­tały i roz­pla­tały, wiły się, jakby zagnia­tał nie­wi­dzialne cia­sto. – Oni wszy­scy są zabój­cami: matka, ojciec i sam Bishop, myślę też, że cała trójka jest teraz w Chi­cago. Chcą dokoń­czyć coś, co zaczęło się lata temu, jesz­cze w dzie­ciń­stwie Bishopa. Coś, co jest w tych pamięt­ni­kach, ukryte wśród kłamstw. – Zaczął kiwać głową, a na jego ustach poja­wił się uśmiech. – Teraz już to coś widzę. – Spoj­rzał na Poole’a. – Musisz mi zaufać.

Poole patrzył na niego przez dłu­gie sekundy.

– Nie­któ­rzy uwa­żają, że to ty możesz być ojcem Ansona Bishopa.

Stru­my­czek śliny z kącika ust Por­tera kap­nął na meta­lowy blat, two­rząc malutką kałużę. Otarł wargi i spoj­rzał Poole’owi pro­sto w oczy.

– A ty jak sądzisz?

– Sądzę, że w twoim pokoju w Guy­onie zna­leź­li­śmy prze­ko­nu­jące dowody.

Por­ter par­sk­nął.

– Foto­gra­fie? Bła­gam. Dobrze wiesz, jak łatwo coś takiego sfa­bry­ko­wać.

– Nie­które z tych zdjęć mają ponad dwa­dzie­ścia lat – odparł Poole. – Nawet gdyby Bishop chciał je sfał­szo­wać, to skąd wziąłby takie stare foto­gra­fie? Jak długo go znasz, Sam?

– Nie­całe pół roku – odpo­wie­dział Por­ter. – Pozna­łem go tego samego dnia co Nash, po tam­tym wypadku auto­bu­so­wym, kiedy uda­wał, że pra­cuje w chi­ca­gow­skiej poli­cji. Zba­daj­cie mnie wykry­wa­czem kłamstw, jeśli to was uspo­koi, dla mnie to nie pro­blem. Nie mam nic do ukry­cia. Z tymi zdję­ciami jest tak samo jak z aktem wła­sno­ści: Bishop pró­buje odwró­cić waszą uwagę od prawdy.

– Prawdy, którą tylko ty potra­fisz wyczy­tać z jego pamięt­ni­ków.

Por­ter nie odpo­wie­dział. Znowu odpły­nął gdzieś myślami. Poole sta­rał się nie oka­zy­wać fru­stra­cji.

– Kim jest Rose Finicky?

– Musi­cie mi pozwo­lić prze­czy­tać pamięt­niki. Wie­cie, że by ich nie zosta­wił, gdyby nie były ważne. Na pewno rozu­miesz przy­naj­mniej to.

– Popro­szę moich ludzi, żeby je przej­rzeli.

– Nie ma na to czasu. Nie wie­dzą, czego szu­kać. Nie będą potra­fili prze­bić się przez ściemę do prawdy. Ja znam Bishopa.

– Ach tak? – zari­po­sto­wał Poole. – Jak dobrze?

Ktoś zapu­kał w lustro wenec­kie. Ciężka pięść. Dwa szyb­kie stuk­nię­cia.

Poole jesz­cze przez chwilę sie­dział nie­ru­chomo, nie odry­wa­jąc wzroku od Por­tera, który odwza­jem­niał jego spoj­rze­nie. Nie potra­fił nic wyczy­tać z jego twa­rzy. Bar­dzo chciał, ale nie potra­fił. Jeśli Por­ter kła­mał, nie zdra­dzała tego mowa ciała. Wie­rzył we wszystko, co mówił.

„To jesz­cze nie czyni tego prawdą”, upo­mniał się Poole.

Wstał i pod­szedł do drzwi.

Za ple­cami usły­szał jesz­cze Por­tera:

– Nie zła­pie­cie go beze mnie. Żad­nego z nich nie zła­pie­cie.5

Clair

Dzień piąty, 5.43

Clair pod­nio­sła wzrok na salową sto­jącą w wej­ściu do gabi­netu. Kobieta pra­co­wała od ich przy­jazdu i wyglą­dała nie­wiele lepiej niż reszta z nich – prze­krwione białka pod­krą­żo­nych oczu, zgar­biona syl­wetka. Jed­nak ani myślała zwal­niać. Clair podej­rze­wała, że nie zro­biła sobie nawet krót­kiej prze­rwy.

– Pan dok­tor jest na linii czwar­tej – powie­działa, wska­zu­jąc brodą tele­fon wiszący na ścia­nie.

Clair podzię­ko­wała i wstała. Stawy zatrzesz­czały gło­śniej niż stare meta­lowe krze­sło, na któ­rym spę­dziła ostat­nie kilka godzin.

Wszystko ją bolało.

Łamało w kościach. Dra­pało w gar­dle. Nawet oczy pul­so­wały bólem. Nos zmie­nił się w fabrykę smar­ków, w żaden spo­sób nie mogła się ogrzać.

Kloz ze znu­że­niem przy­glą­dał jej się ze swo­jego kąta. Wyglą­dał nie­wiele lepiej.

Pode­szła do tele­fonu, się­gnęła po słu­chawkę i wci­snęła pod­świe­tlony guzik.

– Mówi detek­tyw Nor­ton.

– Z tej strony dok­tor Beyer.

Z powodu kwa­ran­tanny nie miała jesz­cze oka­zji poznać go oso­bi­ście. Wyobra­żała go sobie jako skrzy­żo­wa­nie Geo­rge’a Clo­oneya, Patricka Demp­seya i tego uro­czego chło­paka z _Hożych dok­to­rów_, bo taka wizja wywo­ły­wała uśmiech na jej twa­rzy, a w tej chwili bar­dzo potrze­bo­wała cze­goś pozy­tyw­nego. Głos miał niski, szorstki, chro­po­waty. To był głos czło­wieka, który przez całe życie bar­dzo ostroż­nie dobie­rał słowa, zanim się ode­zwał.

Odchrząk­nął i powie­dział jej dokład­nie to, czego naj­bar­dziej się oba­wiała.

– To bez­na­dziejny przy­pa­dek. Zdaje sobie pani z tego sprawę, prawda? Tego pacjenta nie da się ura­to­wać.

Clair zer­k­nęła na Kloza. Porzu­cił na chwilę grze­ba­nie w kom­pu­te­rze i nie odry­wał od niej wzroku. Przy­ci­snęła słu­chawkę moc­niej do ucha i ści­szyła głos.

– Jeśli ten czło­wiek umrze, ist­nieje spore praw­do­po­do­bień­stwo, że Anson Bishop wypu­ści wirusa SARS gdzieś na tere­nie mia­sta. Życie tysięcy ludzi może być zagro­żone.

– To nie zmie­nia fak­tów, pro­szę pani. Ten męż­czy­zna ma gle­jaka w fazie ter­mi­nal­nej. Bar­dzo agre­sywny guz uszko­dził znaczną część jego mózgu. Usu­ną­łem wszystko, co się dało, ale po pro­stu nie da się napra­wić już wyrzą­dzo­nych szkód. Szcze­rze mówiąc, jestem zasko­czony, że on w ogóle jesz­cze żyje. Oprócz zani­ków pamięci i utraty funk­cji moto­rycz­nych nowo­twór spo­wo­do­wał też uszko­dze­nie tyl­nej kory cie­mie­nio­wej oraz pier­wot­nej i dru­go­rzę­do­wej kory rucho­wej. Po ope­ra­cji na pewno będzie potrze­bo­wał respi­ra­tora, to mini­mum. Zauwa­ży­li­śmy nie­pra­wi­dło­wo­ści rytmu serca, sądzę też, że doszło do uszko­dze­nia wzroku. Jakość życia pacjenta…

Clair zamknęła oczy, słu­cha­jąc wywodu leka­rza.

– Powie­dziano nam, że pan może go ura­to­wać, zna pan jakąś kura­cję…

– W Hop­kin­sie zaj­muję się tera­pią wiązką fal ultra­dź­wię­ko­wych – prze­rwał dok­tor Beyer. – To nie­in­wa­zyjna metoda lecze­nia gle­jaka, ale jeste­śmy dopiero na począt­ko­wym eta­pie badań kli­nicz­nych. Gdyby skie­ro­wano go do mnie kilka lat temu, na wcze­śniej­szym sta­dium, to być może mógł­bym jakoś pomóc, ale teraz? Cho­roba jest zbyt zaawan­so­wana. Na tym eta­pie nie ma już żad­nej zna­nej kura­cji ani drogi do wyzdro­wie­nia. Jest za późno.

– Co jesz­cze może pan zro­bić?

– Wła­ści­wie nic. Trzeba go usta­bi­li­zo­wać, zapew­nić kom­fort i cze­kać na nie­unik­nione. Zdzi­wił­bym się, gdyby w obec­nym sta­nie prze­żył dłu­żej niż dzień czy dwa.

Clair zer­k­nęła na Kloza. W jego oczach malo­wała się nadzieja. Odwró­ciła się i cią­gnęła roz­mowę.

– Musi pan powie­dzieć dzien­ni­ka­rzom, że ope­ra­cja prze­bie­gła lepiej, niż można się było spo­dzie­wać. Paul Upchurch jest w sta­nie sta­bil­nym, a pan pla­nuje kon­ty­nu­ować lecze­nie w Hop­kin­sie, kiedy tylko pacjent będzie mógł podró­żo­wać. Musi ich pan prze­ko­nać, że opty­mi­stycz­nie widzi jego szanse.

Dok­tor Beyer nie odpo­wie­dział.

Clair rzu­ciła okiem na zega­rek.

– Panie dok­to­rze, Anson Bishop na­dal gdzieś tam jest. Musi uwie­rzyć, że robimy wszystko, co w naszej mocy, że Upchurch jest leczony zgod­nie z ich żąda­niami. Nie musi się pan zagłę­biać w szcze­góły, w razie czego pro­szę się zasło­nić tajem­nicą lekar­ską, ale cho­dzi o to, żeby pozo­sta­wić odpo­wied­nie wra­że­nie.

– Pro­szę pani, ja muszę myśleć o moim pacjen­cie i repu­ta­cji…

– Może pan w ten spo­sób ura­to­wać życie tysięcy osób. Ten czło­wiek, Paul Upchurch, upro­wa­dził i zamor­do­wał przy­naj­mniej kilka dziew­cząt. Dwie z jego ofiar leżą w tym szpi­talu, wal­czą o życie. Kiedy umrze, będę ska­kała z rado­ści, ale jeśli cho­dzi o opi­nię publiczną, a zwłasz­cza o Ansona Bishopa, to pro­gnozy dla pacjenta muszą się wyda­wać pozy­tywne. Przy­naj­mniej na razie.

Długo nic nie mówił.

– Będę się musiał nad tym zasta­no­wić. Być może skon­sul­to­wać się z praw­ni­kiem. Co jeśli Bishop ma wtyki w szpi­talu, ktoś nas obser­wuje i o wszyst­kim mu donosi? Nie znam oso­bi­ście żad­nej z osób, które towa­rzy­szyły mi na sali ope­ra­cyj­nej. Moi ludzie są w Bal­ti­more, w Hop­kin­sie.

Clair wes­tchnęła, pró­bu­jąc roz­cze­sać pal­cami koł­tuny we wło­sach.

– Nie mogę się ruszyć z tego pokoju. Z nimi też musi pan poroz­ma­wiać. Wyja­śnić im, o jaką stawkę toczy się gra.

– Dużo pani ode mnie wymaga.

– Zrobi pan to?

– Dam pani znać.

Roz­łą­czył się, zanim zdą­żyła coś dodać. Clair stała jesz­cze przez chwilę przy tele­fo­nie, po czym odwie­siła słu­chawkę.

– No i co, jak z nim? – zapy­tał Kloz.

– Fan­ta­stycz­nie.

Nie dane mu było nic odpo­wie­dzieć, bo znowu ktoś zapu­kał do drzwi. Za szybą Clair roz­po­znała Jar­reda Maltby’ego z CDC. Nie wyglą­dał na zachwy­co­nego.8

Poole

Dzień piąty, 6.22

Przez całą roz­mowę z detek­ty­wem Nashem Poole nie odry­wał wzroku od ciała. Kobieta klę­czała na brzegu sadzawki, jakby się modliła. Przed nią na srebr­nej tacy leżały trzy białe pude­łeczka prze­wią­zane czar­nym sznur­kiem. „Ojcze, prze­bacz mi” na tabliczce opar­tej o ciało. Napis „Jestem zła” wycięty na jej czole.

Z pew­nej odle­gło­ści przy­glą­dała mu się ekipa tech­ni­ków kry­mi­na­li­styki FBI. Był też ktoś z biura koro­nera. Podob­nie jak na sta­cji metra wszyst­kim kazano trzy­mać się z dala.

Poole przy­klęk­nął w śniegu i przyj­rzał się jej pal­com. Choć dło­nie były przy­ci­śnięte do sie­bie, zauwa­żył opa­rze­nia na opusz­kach. Opa­rze­nie che­miczne, pew­nie kwa­sem – siar­ko­wym, może sol­nym.

Się­gnął do ust denatki i pró­bo­wał otwo­rzyć je siłą, ale nie ustą­piły. Tak jak mówił Nash. Zbyt sztywne jak na stę­że­nie pośmiertne. Być może zamar­z­nięte. Tem­pe­ra­tura powie­trza wyno­siła jakieś minus dzie­sięć stopni. W nocy było minus kil­ka­na­ście, a odczu­walna jesz­cze niż­sza z powodu sil­nego wia­tru.

Tu też był biały pro­szek. Kobieta była zasy­pana śnie­giem, więc trudno było go dostrzec, ale tak, był. Cienka war­stewka pokry­wa­jąca ciało, ale nie sukienkę. Ubrano ją po tym, jak pył obsy­pał jej skórę. Lśnił deli­kat­nie, niczym krysz­tałki.

Sól?

Paul Upchurch, z pomocą Bishopa, topił swoje ofiary w zbior­niku ze słoną wodą. Czy to mógł być jakiś osad z tego zbior­nika?

Zadzwo­nił tele­fon Poole’a. Wyło­wił go z kie­szeni, ale nie roz­po­znał numeru.

– Mówi agent Poole.

– Z tej strony Bani­ster, sze­ryfka z Simp­so­nville. Prze­pra­szam, że tak wcze­śnie zawra­cam panu głowę. Jest pan jesz­cze w Nowym Orle­anie?

– Już z powro­tem w Chi­cago – odparł Poole. Wstał i dał tech­ni­kom znać, że mogą roz­po­cząć pro­ces doku­men­ta­cji i kata­lo­go­wa­nia. – Czym mogę pani słu­żyć?

– Mam… mam tu ciało. – Spra­wiała wra­że­nie roz­trzę­sio­nej. Głos jej drżał. – Zna­le­ziono je na scho­dach sądu, jakieś dwie godziny temu. Tak… tak jakby klę­czy. Pra­wie jakby się modliło. Tak przy­naj­mniej to wygląda. Do tego trzy białe pudełka obwią­zane sznur­kiem. Ktoś napi­sał też coś na scho­dach.

– „Ojcze, prze­bacz mi” – mruk­nął Poole.

– Tak! Skąd pan wie­dział?

– Domy­śla się pani, kim ona jest?

– To nie ona, tylko on. I świet­nie wiem, kto to jest.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: