- W empik go
Sztuka życia - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
24 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Sztuka życia - ebook
Samotny ojciec, porzucony przez miłość swojego życia, wyjeżdża z dorastającą córką do Bukowiny Tatrzańskiej. Pozornie niewinna podróż staje się okazją do rozliczenia z przeszłością. Fikcja miesza się z rzeczywistością, a Sztuka życia uczy nas, że zawsze warto doszukiwać się drugiego dna.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66695-00-9 |
Rozmiar pliku: | 575 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ona
Kap, kap, kap.
Jedna kropla za drugą, każda uderza w parapet z całych swych sił – w końcu przebyć taką drogę z chmur aż na dół, pod moje okno, to spora droga, można się rozpędzić. Kap, kap. Nie otwieram jeszcze oczu. To taki przyjemny dźwięk. Kap, kap. Zdaje mi się, ale chyba przybiera na sile. Deszcz, jakby chciał wymusić moją pobudkę, jakby liczył, że zaraz wygramolę się z wyra, choć w taki sposób tego nie osiągnie. Lubię go. Otwarte okno, irytujące uderzenia o szybę, i ten zapach, świeży zapach deszczu. To woń czegoś takiego, sam nie wiem… nadziei! Tak, to zapach nadziei przedarł się przez moskitierę – krople lubię, robactwa nie! Orzeźwia, daje chęć do życia, choć i nawet ta chęć nie wyciągnie mnie dziś z łóżka. To moje łóżko, to mój dzień i dziś spędzę go właśnie tutaj. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje. Niech dziś, Bóg zachowa to dla siebie – ja tego nie chcę. Chcę ten dzień leżeć, wdychać zapach deszczu – niech nie przestanie padać! – i nie wiem, może zamówić pizzę, bo nie oszukujmy się, kucharzyć dziś nie zamierzam, a niech mnie, może popiję ją piwem, zimnym z lodówki, może obejrzę ten serial o którym wszyscy ciągle mówią i podniecają się, cały dzień wystarczy by przekonać się jak denny on jest. Jak tylko otworzę oczy, zrobię to, zmarnuję ten dzień, oddam się lenistwu, odpocznę. Ale jeszcze nie. Nie otwieram jeszcze swych oczu. Zapach jest niemal namacalny, gdy odebrałem sobie ten zmysł, gdy wyłączyłem wzrok z równania. Jaki piękny, jaki wspaniały… nie otwieram oczu!
– Tato! Tato!
Otworzyłem oczy.
Kiedy zbudzi cię coś ze snu – budzik na ten przykład – ciężko poczuć radość w sercu. Ale gdy budzi cię ona, wtedy jakoś… wtedy jakoś ją czuję. Nie jestem zły, nawet nie czuję zmęczenia, choć spałem niewiele i więcej budziłem się niż spałem. Ona polega na mnie, wymusza na mnie, żebym miał siły. Bo ja muszę mieć siłę, by ona mogła znaleźć we mnie oparcie. Takie to proste. Jestem ojcem, muszę nim być dla niej, bez gadania.
Nie było deszczu. Ciepłe promienie słońca wdzierały się przed okno, świeciły mi wprost na twarz – jaki to był zawód! Piękna pogoda, ble, takiej nie chciałem. Deszcz był w moim śnie, a raczej przedsionku, tym pomiędzy jawą a snem, lecz zupełnie jak sen zniknął.
Pojawiła się ona. Córka. Stała tam między framugami drzwi – nie musiała ich otwierać, od dzieciństwa – jej dzieciństwa – śpię przy otwartych. Chciała, żebym miał otwarte. Odkąd tylko zaczęła mówić, powiedziała, żeby były otwarte, i są. Żaden kawał drewna nie stoi nam na drodze. To nie mój pokój, to jej pokój, kiedy tego chce, kiedy ma gorszy dzień i chce po prostu być w nim, czy śni jej się koszmar i chce się wślizgnąć do bezpiecznej przystani, jakim jest łóżko rodziców i kołdra o zapachu, z którym dorastała. Oczywiście z każdym rokiem coraz rzadziej przychodziła, coraz lepiej radziła sobie z nocą, czasem nawet przymykała swoje drzwi, które notabene też pozostawiała otwarte cały czas. Wiedziałem, że gdy zamknie je kompletnie, będzie to niosło symboliczny ciężar jej dorosłości, ale jeszcze nie zamknęła, przymykała jedynie – zostawiała tę małą, wąską, nikłą przestrzeń między drzwiami a futryną. Jeszcze chciała, bym nad nią czuwał. Czuwałem i czuwać będę dalej. To umowa, którą podpisuje się bez długopisu czy adwokata, to umowa z miłością i życiem, że dziecko jest twoim wszystkim, ona i tylko ona. Miała wiele imion w dniu jej narodzin i dziewięć miesięcy wcześniej, bo nie mogłem się zdecydować, ale musiałem wybrać jedno; nie chciałem nadawać jej dwóch imion, w końcu ona jest tak silnym charakterem, piękną indywidualnością, że posiadła jedno imię, jedno imię na własność – Liliana. Moja mała Lili.
Pamiętam ten dzień, a może raczej pamiętam te dwa dni, gdy tej kobiecie z dziewięciomiesięcznym brzuchem odeszły wody. Spędziliśmy wtedy trzynaście godzin, zanim na świecie pojawiła się nowa istotka, niczym nowy mieszkaniec w mieście, który wywraca do góry nogami życie całej społeczności, taka była nasza dziewczynka, nowym mieszkańcem naszego domu, który wywróciła do góry nogami. Trzynaście godzin rodzenia to chwile, kiedy mężczyzna zaczyna darzyć kobietę nowym rodzajem uczucia, nowym szacunkiem – choć wcześniej i tak go posiadał wobec niej, ale ten szacunek miesza się z podziwem, czystą adoracją jej naturalnej siły. Mówiłem o dwóch dniach, bo w szpitalu znaleźliśmy się w czwartek, rodzić zaczęła wieczorem, a urodziła rano w piątek. Nie spałem ani minuty, oczywiście ona też nie, no i Lili jak się urodziła też nie spała. Byliśmy tak we troje, wszyscy zmęczeni, z oczyma na zapałki, ale przytomni, przeżywając tą chwilę wspólnie, poznając się, jak grupka nieznajomych, którzy nie wiedzą, czy podać sobie dłoń, czy pocałować w policzek, czy rozmawiać o tym czy o tamtym. Tacy byliśmy my, trójka znajomych nieznajomych, którzy uczyli się dopiero siebie. Mówią, że uczucia to jakiś związek chemiczny, jakaś reakcja w mózgu, która powoduje jakiś konkretny efekt. Jeśli mają rację, to moja głowa eksplodowała, bo te substancje zmieszały się w coś niepojętego.
Mała zasnęła.
– Chcesz ją potrzymać? – zapytała mnie matka tej cudnej dziewczynki.
Czy chcę ją potrzymać? Bałem się, była taka delikatna, jak porcelanowa figura, a ja byłem tym słoniem, który mógł zniszczyć wszystkie figurki w składzie porcelany. Była nieskazitelna, czysta, jej skóra nie posiadała żadnych rys, była najpiękniejszym obrazem, jaki mógłby malarz kiedykolwiek namalować, i ja miałem ją potrzymać. W tych rękach, tych rękach pełnych grzechów i odcisków, nieczułych bochnów chleba? Weź, weź, nie bój się, zachęciła mnie zmęczona mama po porodzie. Właśnie, ona przeżyła poród, zrobiła tak wiele, a jeszcze ma siłę, by dać mi siły, co za kobieta!
Weź się w garść, ogarnij się człowieku!, krzyczałem na siebie w myślach.
Podała mi ją. Zdecydowała za mnie, za co dziękuję jej każdego dnia. Wziąłem córkę na ręce. Wyglądała jak… jakbym trzymał własne serce na dłoni. Czułem jej ciepło, i delikatny oddech, mała klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół. Miała zamknięte oczy, nie obudziła się, nie zaczęła płakać, ale ja zacząłem. Nie panowałem nad tym, jakbym przecież mógł zapanować nad kroplami pochodzącymi wprost z morza łez? Jedna za drugą, niczym buntownicy, uwolniły się spod jarzma władcy i wyruszyły we własną podróż ku wolności i wielkiej tajemnicy życia. A ja w ręku trzymałem klucz do tej tajemnicy, odpowiedź na największy sekret istnienia. Dlaczego? Dla niej.
Pamiętam, co wtedy czułem, kiedy ona tak spała w moich ramionach, jej mama zasnęła na szpitalnym łóżku i ja jedyny, który tego dnia nie mógł spać. Wcale nie chodziło o to, że nie byłem zmęczony, bo byłem; że nie chciało mi się spać, bo chciało. Ale nie mogłem. Usiadłem w fotelu z córką na rękach – nadchodził czas, kiedy pielęgniarka miała przyjść po nią – i patrzyłem na jej twarz. Była dzieckiem, nie mogła być podobna do któregokolwiek z nas, ale jednak. W tym sposobie jak spała, jak bezwładnie jej kciuk powędrował do ust, widywałem to u jej matki, były jak dwie krople wody, swoje odbicia. Spoglądałem to na matkę, to na córkę, obie piękne, obie wyglądały tak niewinnie, tak spokojnie i sama myśl, że ona jest ze mną i razem mamy małą Lili, i że razem wrócimy do domu, ułożymy ją w kołysce w naszej sypialni, żeby cały czas znajdowała się blisko nas, to uczucie obezwładniającego szczęścia, ta myśl, że to one teraz są moim życiem, że to nie są trzy różne historie trzech różnych osób, a jedna wspólna. To jest nasze życie, pomyślałem, a po chwili pojawiła się pani o miłej twarzy i miłym głosie. Chce ją zabrać, ale tylko na chwilę – kilka godzin może, mimo to poczułem dziwne ukłucie, gdzieś pod skórą. Czy tak już będzie zawsze, gdy będziemy musieli się żegnać? Za każdym razem, kiedy odprowadzę ją do szkoły? Do przedszkola? Siedziałem jeszcze trochę, wpatrzony w kobietę, która dała mi największy cud. W takich chwilach zamyka się oczy, jedyne, co się widzi, to tą okrągłą buźkę wyglądającą jak serce, jej i moje, nasze wspólne serce. To chwila, kiedy mówimy sobie, że wszystko jest dobrze, bo w takich chwilach jest.
Trzymałem ją w rękach. Nie wiedziałem, co to znaczy być ojcem. Bałem się. Byłem przerażony. Ale oto leżała na mojej dłoni. Ta mała istotka, okrągła, różowa, śpiąca. Poczułem się, jakbym trzymał w ręku cały świat. Ona stała się moim światem. Oddałem jej serce. Oddałem jej siebie. Stała się wszystkim, czego ten świat potrzebował. Moja córka, Lili, przywitała się ze mną. Chwyciła bezwiednie małą dłonią mój palec. Nie obchodziło mnie już nic więcej, tylko jej uśmiech i szczęście. Zakochałem się.
Pielęgniarka zabrała ją ode mnie. Zabolało.
Przypomniała mi ten dzień w szpitalu – ta dziewczynka stojąca w drzwiach.
Dziś ma jedenaście lat, może dwanaście – straciłem rachubę (też mi ojciec!). To nasze ostatnie chwile, kiedy jeszcze się nie zbuntowała, kiedy mój głos jeszcze jej nie drażni. To ostatnie takie chwile, piękna więź ojca i córki, ten spokój i miłość. Za rok miłość będzie obciachem. Ale nie dla mnie, ja już przeżyłem swoje, znam obciach i mnie on odpowiada. Nawet teraz czasem się zapomni, gdy zamiast „tato” krzyknie „Hank” (jak dziwnie brzmi moje imię w jej ustach). Ten głosik, jakby stworzony, by całe życie do mnie mówił „tato”. Pogodzę się z Hankiem, byleby mówiła, cokolwiek. Słowa, tak kocham słowa, niech ich używa, nie zniosę parsknięć, prychnięć, przewracania oczu, wzruszania ramionami, ciszy – nie zniosę!. Mów do mnie, jak chcesz, tylko mów, córeczko droga!
Pyta się, co zjemy na śniadanie, co dziś jej przygotuję. Powiedziałbym, żeby zrobiła sobie coś sama, jest już duża, a śniadanie to nie jest jakieś wyzwanie, ale jest niedziela, to nasz dzień, te poranki, kiedy smażę jej moje naleśniki, które uwielbia, albo jest tak miła, że udaje, że uwielbia i robi miny, jakby uwielbiała. Nie. Ona nie kłamie, bo to by oznaczało, że kłamstwo ciągnie się już parę lat, od pierwszego takiego śniadania. Nie. Ona naprawdę lubiła moje naleśniki i nadal lubi, dlatego nie odpowiedziałem jak zmęczony ojciec by odpowiedział, a jedynie rzuciłem cicho, że za kwadrans będą gotowe.
Uśmiechnęła się, jakby wygrała właśnie jakąś poważną sprzeczkę – tych, jak to w rodzinie bywa, nie brakowało. Jesteśmy rodziną, mówię to od jedenastu lat, a cały czas brzmi dziwnie. Rodzina, rodzina, rodzina, co to w ogóle oznacza? Ludzie mają nieznośny zwyczaj nazywania wszystkiego, jak gdyby bez nazwy to coś, co choć trwalsze od skał i złota, miałoby przestać istnieć, jeśli nikt tego nie nazwie. Żona, córka, rodzina, czy jeśli nie używam tych słów, to znaczy, że się nie kochamy? Czy miłość jest wtedy mniejsza? A może w ogóle nie istnieje? O co chodzi z tymi etykietami, narzucaniem słów, które, jeśli sami im nie nadamy, to nie mają i tak żadnego znaczenia?
Zrobiłem dla niej śniadanie. Takie jak chciała. Specjalność szefa kuchni – naleśniki ojca. Czasami jadaliśmy w ciszy, a czasami gadaliśmy o wszystkim, zapominając o jedzeniu, które leży na talerzu przed nami i stygnie, aż w końcu ciepły posiłek zamienia się w zimny, ale nawet taki smakuje dobrze. Ona pyta mnie o kawę, bo widzi, że ja taką piję, ale odpowiadam, że jest za młoda, ma jedenaście lat i nie powinna pić kawy. Dlaczego ty ją pijesz, pyta nieustępliwie, chcąc mnie postawić pod ścianą, zasypać pytaniami jak wytworny prawnik, który w końcu wymusi wyznanie winy. Bo tak, ale ta odpowiedź nie działa, ona działa tylko w jedną stronę, kiedy Lili nie ma humoru, ja się pytań dlaczego, a ona odpowiada: bo tak. Koniec tematu. Ale nie ja, ja nie mogę unikać pytań, bo to ja ją uczę i wychowuję, muszę tłumaczyć i pokazywać drogi. Powinienem się cieszyć, że jest ciekawa. Ale chyba każdy rodzić to wie, że gdy raz się odpowie na jedno z tych pytań, to otwiera się Puszkę Pandory i ‘dlaczego’ staje się słowem wypowiadanym najczęściej. To potyczka słowna, której ojciec nigdy nie wygra, więc odpowiadam. Kofeina, energia, sen, nawet smak, podaję różne powody, aż w końcu gdzieś po drodze ona traci zainteresowanie, przecież to tylko czarny płyn w kubku, którego zapach czuje raz dziennie przy śniadaniu.
Zjedliśmy te naleśniki, tym razem wybraliśmy ciszę przeplataną z kilkoma słowami na temat dnia i tego co z nim zrobimy. Stanęliśmy po dwóch stronach barykady, ja, który chciał ten dzień wykorzystać raczej leniwie i ona, której małe serce chciało zwiedzić świat, ten świat za oknem. Zmęczenie, czasem chce się powiedzieć weź telefon, komputer i zrób coś, ale kim byłbym wtedy, gdybym podciął jej skrzydła ciekawości, odebrał możliwość polecenia do słońca, zatrzymał małego Ikara na brzegu i nigdy nie pozwolił się wzbić ku górze. Dobra wiem, że wosk się stopił, bo chciał polecieć zbyt blisko słońca, ale czy nie wszyscy tacy jesteśmy? Chcemy dotknąć tej kuli ognia, wyrwać się z więzienia, jakim była ta wyspa, czy tylko ja widzę w tym metaforę życia?
Ona jest ambitna i ciekawa, nie zgaszę tego płomienia w niej. W końcu ktoś kiedyś powiedział, tak myślę, albo gdzieś to zostało napisane, że prawdziwe życie to takie, gdzie faktycznie próbujemy żyć.
No to zrobiliśmy to, wyjechaliśmy dzień wcześniej w góry, bo nie mogła się już doczekać spotkania z naturą. Chodziliśmy razem do parków, nad wodę, wyjeżdżaliśmy za miasto, byliśmy w lasach, ale to nie to samo, mówiła. To tylko jeden dzień, nawet nie cały, a jedynie chwila, ulatniająca się chwila, której próżno szukać we wspomnieniach, bo jest jedynie smugą na szybie, a nie jest szybą, kropla w morzu potrzeb, bo skoro chce się być w świecie, istnieć w nim, rozumieć go, to trzeba wyjść do niego. Ale mamy przed sobą cały tydzień w górach, to będziemy mieli osiem dni, odpowiadała, o jeden dzień więcej niż mieliśmy wczoraj, czy to nie wspaniałe? Tak, to wspaniałe, gdybyś mogła zmieniać się ze mną w roli kierowcy. Najśmieszniejsze jest to, że ona była już spakowana, w niedzielny poranek miała gotowe walizki, wystawione przed pokój, jakby wiedziała, że się zgodzę na ten wyjazd dzień wcześniej.
– Pomogę się tobie spakować – powiedziała do mnie głosem pełnym troski, która mieszała się nutką ironii. Jedenastolatka!
– Dojedziemy dopiero pod wieczór, nie prędzej niż szesnasta.
– Wiem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Kap, kap, kap.
Jedna kropla za drugą, każda uderza w parapet z całych swych sił – w końcu przebyć taką drogę z chmur aż na dół, pod moje okno, to spora droga, można się rozpędzić. Kap, kap. Nie otwieram jeszcze oczu. To taki przyjemny dźwięk. Kap, kap. Zdaje mi się, ale chyba przybiera na sile. Deszcz, jakby chciał wymusić moją pobudkę, jakby liczył, że zaraz wygramolę się z wyra, choć w taki sposób tego nie osiągnie. Lubię go. Otwarte okno, irytujące uderzenia o szybę, i ten zapach, świeży zapach deszczu. To woń czegoś takiego, sam nie wiem… nadziei! Tak, to zapach nadziei przedarł się przez moskitierę – krople lubię, robactwa nie! Orzeźwia, daje chęć do życia, choć i nawet ta chęć nie wyciągnie mnie dziś z łóżka. To moje łóżko, to mój dzień i dziś spędzę go właśnie tutaj. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje. Niech dziś, Bóg zachowa to dla siebie – ja tego nie chcę. Chcę ten dzień leżeć, wdychać zapach deszczu – niech nie przestanie padać! – i nie wiem, może zamówić pizzę, bo nie oszukujmy się, kucharzyć dziś nie zamierzam, a niech mnie, może popiję ją piwem, zimnym z lodówki, może obejrzę ten serial o którym wszyscy ciągle mówią i podniecają się, cały dzień wystarczy by przekonać się jak denny on jest. Jak tylko otworzę oczy, zrobię to, zmarnuję ten dzień, oddam się lenistwu, odpocznę. Ale jeszcze nie. Nie otwieram jeszcze swych oczu. Zapach jest niemal namacalny, gdy odebrałem sobie ten zmysł, gdy wyłączyłem wzrok z równania. Jaki piękny, jaki wspaniały… nie otwieram oczu!
– Tato! Tato!
Otworzyłem oczy.
Kiedy zbudzi cię coś ze snu – budzik na ten przykład – ciężko poczuć radość w sercu. Ale gdy budzi cię ona, wtedy jakoś… wtedy jakoś ją czuję. Nie jestem zły, nawet nie czuję zmęczenia, choć spałem niewiele i więcej budziłem się niż spałem. Ona polega na mnie, wymusza na mnie, żebym miał siły. Bo ja muszę mieć siłę, by ona mogła znaleźć we mnie oparcie. Takie to proste. Jestem ojcem, muszę nim być dla niej, bez gadania.
Nie było deszczu. Ciepłe promienie słońca wdzierały się przed okno, świeciły mi wprost na twarz – jaki to był zawód! Piękna pogoda, ble, takiej nie chciałem. Deszcz był w moim śnie, a raczej przedsionku, tym pomiędzy jawą a snem, lecz zupełnie jak sen zniknął.
Pojawiła się ona. Córka. Stała tam między framugami drzwi – nie musiała ich otwierać, od dzieciństwa – jej dzieciństwa – śpię przy otwartych. Chciała, żebym miał otwarte. Odkąd tylko zaczęła mówić, powiedziała, żeby były otwarte, i są. Żaden kawał drewna nie stoi nam na drodze. To nie mój pokój, to jej pokój, kiedy tego chce, kiedy ma gorszy dzień i chce po prostu być w nim, czy śni jej się koszmar i chce się wślizgnąć do bezpiecznej przystani, jakim jest łóżko rodziców i kołdra o zapachu, z którym dorastała. Oczywiście z każdym rokiem coraz rzadziej przychodziła, coraz lepiej radziła sobie z nocą, czasem nawet przymykała swoje drzwi, które notabene też pozostawiała otwarte cały czas. Wiedziałem, że gdy zamknie je kompletnie, będzie to niosło symboliczny ciężar jej dorosłości, ale jeszcze nie zamknęła, przymykała jedynie – zostawiała tę małą, wąską, nikłą przestrzeń między drzwiami a futryną. Jeszcze chciała, bym nad nią czuwał. Czuwałem i czuwać będę dalej. To umowa, którą podpisuje się bez długopisu czy adwokata, to umowa z miłością i życiem, że dziecko jest twoim wszystkim, ona i tylko ona. Miała wiele imion w dniu jej narodzin i dziewięć miesięcy wcześniej, bo nie mogłem się zdecydować, ale musiałem wybrać jedno; nie chciałem nadawać jej dwóch imion, w końcu ona jest tak silnym charakterem, piękną indywidualnością, że posiadła jedno imię, jedno imię na własność – Liliana. Moja mała Lili.
Pamiętam ten dzień, a może raczej pamiętam te dwa dni, gdy tej kobiecie z dziewięciomiesięcznym brzuchem odeszły wody. Spędziliśmy wtedy trzynaście godzin, zanim na świecie pojawiła się nowa istotka, niczym nowy mieszkaniec w mieście, który wywraca do góry nogami życie całej społeczności, taka była nasza dziewczynka, nowym mieszkańcem naszego domu, który wywróciła do góry nogami. Trzynaście godzin rodzenia to chwile, kiedy mężczyzna zaczyna darzyć kobietę nowym rodzajem uczucia, nowym szacunkiem – choć wcześniej i tak go posiadał wobec niej, ale ten szacunek miesza się z podziwem, czystą adoracją jej naturalnej siły. Mówiłem o dwóch dniach, bo w szpitalu znaleźliśmy się w czwartek, rodzić zaczęła wieczorem, a urodziła rano w piątek. Nie spałem ani minuty, oczywiście ona też nie, no i Lili jak się urodziła też nie spała. Byliśmy tak we troje, wszyscy zmęczeni, z oczyma na zapałki, ale przytomni, przeżywając tą chwilę wspólnie, poznając się, jak grupka nieznajomych, którzy nie wiedzą, czy podać sobie dłoń, czy pocałować w policzek, czy rozmawiać o tym czy o tamtym. Tacy byliśmy my, trójka znajomych nieznajomych, którzy uczyli się dopiero siebie. Mówią, że uczucia to jakiś związek chemiczny, jakaś reakcja w mózgu, która powoduje jakiś konkretny efekt. Jeśli mają rację, to moja głowa eksplodowała, bo te substancje zmieszały się w coś niepojętego.
Mała zasnęła.
– Chcesz ją potrzymać? – zapytała mnie matka tej cudnej dziewczynki.
Czy chcę ją potrzymać? Bałem się, była taka delikatna, jak porcelanowa figura, a ja byłem tym słoniem, który mógł zniszczyć wszystkie figurki w składzie porcelany. Była nieskazitelna, czysta, jej skóra nie posiadała żadnych rys, była najpiękniejszym obrazem, jaki mógłby malarz kiedykolwiek namalować, i ja miałem ją potrzymać. W tych rękach, tych rękach pełnych grzechów i odcisków, nieczułych bochnów chleba? Weź, weź, nie bój się, zachęciła mnie zmęczona mama po porodzie. Właśnie, ona przeżyła poród, zrobiła tak wiele, a jeszcze ma siłę, by dać mi siły, co za kobieta!
Weź się w garść, ogarnij się człowieku!, krzyczałem na siebie w myślach.
Podała mi ją. Zdecydowała za mnie, za co dziękuję jej każdego dnia. Wziąłem córkę na ręce. Wyglądała jak… jakbym trzymał własne serce na dłoni. Czułem jej ciepło, i delikatny oddech, mała klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół. Miała zamknięte oczy, nie obudziła się, nie zaczęła płakać, ale ja zacząłem. Nie panowałem nad tym, jakbym przecież mógł zapanować nad kroplami pochodzącymi wprost z morza łez? Jedna za drugą, niczym buntownicy, uwolniły się spod jarzma władcy i wyruszyły we własną podróż ku wolności i wielkiej tajemnicy życia. A ja w ręku trzymałem klucz do tej tajemnicy, odpowiedź na największy sekret istnienia. Dlaczego? Dla niej.
Pamiętam, co wtedy czułem, kiedy ona tak spała w moich ramionach, jej mama zasnęła na szpitalnym łóżku i ja jedyny, który tego dnia nie mógł spać. Wcale nie chodziło o to, że nie byłem zmęczony, bo byłem; że nie chciało mi się spać, bo chciało. Ale nie mogłem. Usiadłem w fotelu z córką na rękach – nadchodził czas, kiedy pielęgniarka miała przyjść po nią – i patrzyłem na jej twarz. Była dzieckiem, nie mogła być podobna do któregokolwiek z nas, ale jednak. W tym sposobie jak spała, jak bezwładnie jej kciuk powędrował do ust, widywałem to u jej matki, były jak dwie krople wody, swoje odbicia. Spoglądałem to na matkę, to na córkę, obie piękne, obie wyglądały tak niewinnie, tak spokojnie i sama myśl, że ona jest ze mną i razem mamy małą Lili, i że razem wrócimy do domu, ułożymy ją w kołysce w naszej sypialni, żeby cały czas znajdowała się blisko nas, to uczucie obezwładniającego szczęścia, ta myśl, że to one teraz są moim życiem, że to nie są trzy różne historie trzech różnych osób, a jedna wspólna. To jest nasze życie, pomyślałem, a po chwili pojawiła się pani o miłej twarzy i miłym głosie. Chce ją zabrać, ale tylko na chwilę – kilka godzin może, mimo to poczułem dziwne ukłucie, gdzieś pod skórą. Czy tak już będzie zawsze, gdy będziemy musieli się żegnać? Za każdym razem, kiedy odprowadzę ją do szkoły? Do przedszkola? Siedziałem jeszcze trochę, wpatrzony w kobietę, która dała mi największy cud. W takich chwilach zamyka się oczy, jedyne, co się widzi, to tą okrągłą buźkę wyglądającą jak serce, jej i moje, nasze wspólne serce. To chwila, kiedy mówimy sobie, że wszystko jest dobrze, bo w takich chwilach jest.
Trzymałem ją w rękach. Nie wiedziałem, co to znaczy być ojcem. Bałem się. Byłem przerażony. Ale oto leżała na mojej dłoni. Ta mała istotka, okrągła, różowa, śpiąca. Poczułem się, jakbym trzymał w ręku cały świat. Ona stała się moim światem. Oddałem jej serce. Oddałem jej siebie. Stała się wszystkim, czego ten świat potrzebował. Moja córka, Lili, przywitała się ze mną. Chwyciła bezwiednie małą dłonią mój palec. Nie obchodziło mnie już nic więcej, tylko jej uśmiech i szczęście. Zakochałem się.
Pielęgniarka zabrała ją ode mnie. Zabolało.
Przypomniała mi ten dzień w szpitalu – ta dziewczynka stojąca w drzwiach.
Dziś ma jedenaście lat, może dwanaście – straciłem rachubę (też mi ojciec!). To nasze ostatnie chwile, kiedy jeszcze się nie zbuntowała, kiedy mój głos jeszcze jej nie drażni. To ostatnie takie chwile, piękna więź ojca i córki, ten spokój i miłość. Za rok miłość będzie obciachem. Ale nie dla mnie, ja już przeżyłem swoje, znam obciach i mnie on odpowiada. Nawet teraz czasem się zapomni, gdy zamiast „tato” krzyknie „Hank” (jak dziwnie brzmi moje imię w jej ustach). Ten głosik, jakby stworzony, by całe życie do mnie mówił „tato”. Pogodzę się z Hankiem, byleby mówiła, cokolwiek. Słowa, tak kocham słowa, niech ich używa, nie zniosę parsknięć, prychnięć, przewracania oczu, wzruszania ramionami, ciszy – nie zniosę!. Mów do mnie, jak chcesz, tylko mów, córeczko droga!
Pyta się, co zjemy na śniadanie, co dziś jej przygotuję. Powiedziałbym, żeby zrobiła sobie coś sama, jest już duża, a śniadanie to nie jest jakieś wyzwanie, ale jest niedziela, to nasz dzień, te poranki, kiedy smażę jej moje naleśniki, które uwielbia, albo jest tak miła, że udaje, że uwielbia i robi miny, jakby uwielbiała. Nie. Ona nie kłamie, bo to by oznaczało, że kłamstwo ciągnie się już parę lat, od pierwszego takiego śniadania. Nie. Ona naprawdę lubiła moje naleśniki i nadal lubi, dlatego nie odpowiedziałem jak zmęczony ojciec by odpowiedział, a jedynie rzuciłem cicho, że za kwadrans będą gotowe.
Uśmiechnęła się, jakby wygrała właśnie jakąś poważną sprzeczkę – tych, jak to w rodzinie bywa, nie brakowało. Jesteśmy rodziną, mówię to od jedenastu lat, a cały czas brzmi dziwnie. Rodzina, rodzina, rodzina, co to w ogóle oznacza? Ludzie mają nieznośny zwyczaj nazywania wszystkiego, jak gdyby bez nazwy to coś, co choć trwalsze od skał i złota, miałoby przestać istnieć, jeśli nikt tego nie nazwie. Żona, córka, rodzina, czy jeśli nie używam tych słów, to znaczy, że się nie kochamy? Czy miłość jest wtedy mniejsza? A może w ogóle nie istnieje? O co chodzi z tymi etykietami, narzucaniem słów, które, jeśli sami im nie nadamy, to nie mają i tak żadnego znaczenia?
Zrobiłem dla niej śniadanie. Takie jak chciała. Specjalność szefa kuchni – naleśniki ojca. Czasami jadaliśmy w ciszy, a czasami gadaliśmy o wszystkim, zapominając o jedzeniu, które leży na talerzu przed nami i stygnie, aż w końcu ciepły posiłek zamienia się w zimny, ale nawet taki smakuje dobrze. Ona pyta mnie o kawę, bo widzi, że ja taką piję, ale odpowiadam, że jest za młoda, ma jedenaście lat i nie powinna pić kawy. Dlaczego ty ją pijesz, pyta nieustępliwie, chcąc mnie postawić pod ścianą, zasypać pytaniami jak wytworny prawnik, który w końcu wymusi wyznanie winy. Bo tak, ale ta odpowiedź nie działa, ona działa tylko w jedną stronę, kiedy Lili nie ma humoru, ja się pytań dlaczego, a ona odpowiada: bo tak. Koniec tematu. Ale nie ja, ja nie mogę unikać pytań, bo to ja ją uczę i wychowuję, muszę tłumaczyć i pokazywać drogi. Powinienem się cieszyć, że jest ciekawa. Ale chyba każdy rodzić to wie, że gdy raz się odpowie na jedno z tych pytań, to otwiera się Puszkę Pandory i ‘dlaczego’ staje się słowem wypowiadanym najczęściej. To potyczka słowna, której ojciec nigdy nie wygra, więc odpowiadam. Kofeina, energia, sen, nawet smak, podaję różne powody, aż w końcu gdzieś po drodze ona traci zainteresowanie, przecież to tylko czarny płyn w kubku, którego zapach czuje raz dziennie przy śniadaniu.
Zjedliśmy te naleśniki, tym razem wybraliśmy ciszę przeplataną z kilkoma słowami na temat dnia i tego co z nim zrobimy. Stanęliśmy po dwóch stronach barykady, ja, który chciał ten dzień wykorzystać raczej leniwie i ona, której małe serce chciało zwiedzić świat, ten świat za oknem. Zmęczenie, czasem chce się powiedzieć weź telefon, komputer i zrób coś, ale kim byłbym wtedy, gdybym podciął jej skrzydła ciekawości, odebrał możliwość polecenia do słońca, zatrzymał małego Ikara na brzegu i nigdy nie pozwolił się wzbić ku górze. Dobra wiem, że wosk się stopił, bo chciał polecieć zbyt blisko słońca, ale czy nie wszyscy tacy jesteśmy? Chcemy dotknąć tej kuli ognia, wyrwać się z więzienia, jakim była ta wyspa, czy tylko ja widzę w tym metaforę życia?
Ona jest ambitna i ciekawa, nie zgaszę tego płomienia w niej. W końcu ktoś kiedyś powiedział, tak myślę, albo gdzieś to zostało napisane, że prawdziwe życie to takie, gdzie faktycznie próbujemy żyć.
No to zrobiliśmy to, wyjechaliśmy dzień wcześniej w góry, bo nie mogła się już doczekać spotkania z naturą. Chodziliśmy razem do parków, nad wodę, wyjeżdżaliśmy za miasto, byliśmy w lasach, ale to nie to samo, mówiła. To tylko jeden dzień, nawet nie cały, a jedynie chwila, ulatniająca się chwila, której próżno szukać we wspomnieniach, bo jest jedynie smugą na szybie, a nie jest szybą, kropla w morzu potrzeb, bo skoro chce się być w świecie, istnieć w nim, rozumieć go, to trzeba wyjść do niego. Ale mamy przed sobą cały tydzień w górach, to będziemy mieli osiem dni, odpowiadała, o jeden dzień więcej niż mieliśmy wczoraj, czy to nie wspaniałe? Tak, to wspaniałe, gdybyś mogła zmieniać się ze mną w roli kierowcy. Najśmieszniejsze jest to, że ona była już spakowana, w niedzielny poranek miała gotowe walizki, wystawione przed pokój, jakby wiedziała, że się zgodzę na ten wyjazd dzień wcześniej.
– Pomogę się tobie spakować – powiedziała do mnie głosem pełnym troski, która mieszała się nutką ironii. Jedenastolatka!
– Dojedziemy dopiero pod wieczór, nie prędzej niż szesnasta.
– Wiem.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
więcej..