Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Szyja żyrafy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
28 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szyja żyrafy - ebook

[O KSIĄŻCE]

Miasto się wyludnia, w gimnazjum brakuje uczniów, lecz ona się stąd nie rusza – biolożka starego pokroju, ostatnia z gatunku.

Aby poradzić sobie w życiu, trzeba umieć się dostosować. Kto jak kto, ale Inge Lohmark wie o tym dobrze. W końcu od przeszło trzydziestu lat uczy biologii w małym pomorskim mieście na zapomnianej wschodnioniemieckiej prowincji. W gimnazjum, które za cztery lata zostanie zlikwidowane. Na to nie ma rady – ludzi coraz mniej, wkrótce zabraknie uczniów. Mimo to nauczycielka wciąż z uporem odgania od siebie natrętne myśli i fakty. Gdy niespodziewanie zapała uczuciem do jednej z uczennic, a jej wizja świata zachwieje się w posadach, zacznie podejmować coraz to bardziej desperackie próby ratowania tego, czego uratować się nie da.

Psychologiczne i językowe arcydzieło.”

Alexander Cammann, Die Zeit

Wredna, dowcipna, poruszająca. Najlepsza powieść roku.”

Hubert Winkels, Deutschlandfunk

Judith Schalansky, ur. w 1980 r. w Greifswaldzie. Studiowała historię sztuki i projektowanie komunikacji. Autorka międzynarodowego bestsellera Atlas wysp odległych, wyróżnionego m.in. nagrodą dla najpiękniejszej książki roku w konkursie Stiftung Buchkunst. Jej ostatnia książka, Spis paru strat, została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków. Szyja żyrafy, powieść o kształceniu i kształtowaniu się, ukazała się po raz pierwszy w 2011 roku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67713-53-5
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Aby po­ra­dzić so­bie w ży­ciu, trzeba umieć się do­sto­so­wać. Kto jak kto, ale Inge Loh­mark wie o tym do­brze. W końcu od prze­szło trzy­dzie­stu lat uczy bio­lo­gii w ma­łym po­mor­skim mie­ście na za­po­mnia­nej wschod­nio­nie­miec­kiej pro­win­cji. W gim­na­zjum, które za cztery lata zo­sta­nie zli­kwi­do­wane. Na to nie ma rady – lu­dzi co­raz mniej, wkrótce za­brak­nie uczniów. Mimo to na­uczy­cielka wciąż z upo­rem od­ga­nia od sie­bie na­trętne my­śli i fakty. Gdy nie­spo­dzie­wa­nie za­pała uczu­ciem do jed­nej z uczen­nic, a jej wi­zja świata za­chwieje się w po­sa­dach, za­cznie po­dej­mo­wać co­raz to bar­dziej de­spe­rac­kie próby ra­to­wa­nia tego, czego ura­to­wać się nie da.

Ju­dith Scha­lan­sky, ur. w 1980 r. w Gre­ifswal­dzie. Stu­dio­wała hi­sto­rię sztuki i pro­jek­to­wa­nie ko­mu­ni­ka­cji. Au­torka mię­dzy­na­ro­do­wego be­st­sel­lera , wy­róż­nio­nego m.in. na­grodą dla naj­pięk­niej­szej książki roku w kon­kur­sie Sti­ftung Buch­kunst. Jej ostat­nia książka, , zo­stała prze­tłu­ma­czona na po­nad dwa­dzie­ścia ję­zy­ków. , po­wieść o kształ­ce­niu i kształ­to­wa­niu się, uka­zała się po raz pierw­szy w 2011 roku.Bio­top i bio­ce­noza

– Usiądź­cie – po­wie­działa Inge Loh­mark i ucznio­wie usie­dli. – Otwórz­cie pod­ręcz­nik na stro­nie siód­mej – po­le­ciła, a wtedy wszy­scy otwo­rzyli pod­ręcz­nik na stro­nie siód­mej i tak po­to­czyła się lek­cja o eko­sys­te­mach, od­dzia­ły­wa­niach mię­dzy bio­to­pem a bio­ce­nozą, za­leż­no­ściach i in­te­rak­cjach mię­dzy­ga­tun­ko­wych, ukła­dzie or­ga­nizm – śro­do­wi­sko, związ­kach po­pu­la­cji z prze­strze­nią.

Po omó­wie­niu sieci tro­ficz­nej lasu mie­sza­nego przyj­rzeli się łań­cu­chowi po­kar­mo­wemu łąki, od eko­sys­te­mów rzecz­nych prze­szli do je­zior, aby w końcu do­trzeć do pu­styń i osuch.

– Sami pań­stwo wi­dzą, że nikt, a więc żadne zwie­rzę ani ża­den czło­wiek, nie może ist­nieć w próżni. Or­ga­ni­zmy żywe ry­wa­li­zują ze sobą. Cza­sem za­cho­dzi też mię­dzy nimi coś na kształt współ­pracy. To jed­nak dość rzad­kie przy­padki. Dwie pod­sta­wowe formy współ­ist­nie­nia to kon­ku­ren­cja oraz dra­pież­nic­two.

Inge Loh­mark po­pro­wa­dziła strzałki od mchów, po­ro­stów i grzy­bów do dżdżow­nicy i je­lonka ro­ga­cza, da­lej do jeża i ry­jówki, si­kory bo­gatki, sarny i ja­strzę­bia, a na sa­mym końcu do wilka, stop­niowo kre­śląc pi­ra­midę, na któ­rej szczy­cie, obok kilku zwie­rząt dra­pież­nych, usa­do­wił się czło­wiek.

– Fak­tem jest, że orły i lwy nie służą za po­ży­wie­nie żad­nemu zwie­rzę­ciu.

Ko­bieta zro­biła krok do tyłu, żeby spoj­rzeć na go­towy ry­su­nek wy­peł­nia­jący znaczną część ta­blicy. Strzałki spa­jały pro­du­cen­tów z kon­su­men­tami pierw­szego, dru­giego i trze­ciego rzędu, wio­dły od or­ga­ni­zmów zło­żo­nych do nie­unik­nio­nych drob­nych re­du­cen­tów; struk­tura po­łą­czona przez od­dy­cha­nie, utratę cie­pła i przy­rost bio­masy. W przy­ro­dzie wszystko ma swoje miej­sce i – choć być może nie każdy osob­nik, to już z pew­no­ścią każdy ga­tu­nek – swoje prze­zna­cze­nie: po­że­rać i być po­że­ra­nym. Wprost cu­dow­nie.

– Prze­ry­suj­cie ten sche­mat do ze­szytu.

Ro­bili, co im ka­zała.

Był po­czą­tek roku. Dawno mi­nęło czerw­cowe roz­przę­że­nie, pora strasz­li­wych upa­łów i od­sło­nię­tych ra­mion, kiedy ostre pro­mie­nie słońca wpa­dały do środka przez prze­szkloną fa­sadę i zmie­niały klasę w cie­plar­nię. A w pu­stych gło­wach kieł­ko­wały ma­rze­nia o le­cie. Sama per­spek­tywa próż­no­wa­nia od rana do wie­czora odzie­rała uczniów z resz­tek kon­cen­tra­cji. Sie­dzieli w ław­kach nie­dbale, z oczami po­draż­nio­nymi od wody w ba­se­nie, z na­tłusz­czoną skórą i prze­po­co­nym pra­gnie­niem wol­no­ści, wy­bie­ga­jąc sen­nymi my­ślami ku wa­ka­cjom. Jedni ro­bili się roz­ko­ja­rzeni i nie­obli­czalni. Inni na krótko przed wy­sta­wia­niem ocen za­kła­dali ma­skę gor­liwca i pod­su­wali na­uczy­cielce na biurko swoje prace kon­tro­lne tak, jak koty kładą na dy­wa­nie upo­lo­wane my­szy. Tylko po to, żeby przy naj­bliż­szej oka­zji spy­tać o wy­nik z kal­ku­la­to­rem na po­do­rę­dziu i z eks­cy­ta­cją ob­li­czyć po­prawę śred­niej z do­kład­no­ścią do trzech miejsc po prze­cinku.

Inge Loh­mark nie na­le­żała jed­nak do na­uczy­cieli, któ­rzy pod ko­niec roku rej­te­rują tylko z tego względu, że po dru­giej stro­nie ka­te­dry za­raz zrobi się pu­sto. Per­spek­tywa, że bę­dzie zo­sta­wiona sama so­bie i sto­czy się w za­po­mnie­nie, nie bu­dziła w niej lęku. Nie­któ­rych ko­le­gów po fa­chu, zwłasz­cza tuż przed wa­ka­cjami, do­pa­dała tkliwa wręcz ustę­pli­wość. Ich za­ję­cia zmie­niały się w farsę kum­pel­stwa. Tu za­my­ślone spoj­rze­nie, tam po­kle­pa­nie po ra­mie­niu, cała ta gadka pod ha­słem „głowa do góry”, no i ża­ło­sne po­ka­zy­wa­nie fil­mów na lek­cjach. In­fla­cja wy­so­kich ocen, de­frau­do­wa­nie stop­nia bar­dzo do­bry. Nie mó­wiąc już o na­gan­nej prak­tyce za­okrą­gla­nia w górę ce­lem prze­pchnię­cia do na­stęp­nej klasy kilku bez­na­dziej­nych przy­pad­ków. Jakby miało to ko­mu­kol­wiek po­móc. Na­uczy­ciele po pro­stu nie po­tra­fią po­jąć, że idąc pod­opiecz­nym na rękę, je­dy­nie psują so­bie zdro­wie. Ucznio­wie to zwy­kli krwio­pijcy, któ­rzy wy­sy­sają z czło­wieka całą ener­gię. Kar­mią się cia­łem pe­da­go­gicz­nym, że­rują na jego od­po­wie­dzial­no­ści i tro­sce o na­le­żyte spra­wo­wa­nie opieki. Na­cie­rają wy­trwale. Głu­pimi py­ta­niami, wąt­pli­wymi olśnie­niami, nie­smaczną przy­mil­no­ścią. Wam­pi­ryzm w naj­czyst­szej po­staci.

Inge Loh­mark nie da­wała już so­bie wcho­dzić na głowę. Sły­nęła z tego, że trzyma uczniów krótko, i to bez ucie­ka­nia się do wy­bu­chów fu­rii czy ci­ska­nia pę­kiem klu­czy. I była z tego dumna. W końcu za­wsze można tro­chę po­fol­go­wać. Ni stąd, ni zo­wąd po­ma­chać mar­chewką przed no­sem.

Grunt to wska­zać uczniom wła­ściwy kie­ru­nek i za­ło­żyć klapki na oczy, żeby ła­twiej im było się sku­pić. A je­śli mimo wszystko za­czy­nał pa­no­wać roz­gar­diasz, wy­star­czyło prze­je­chać pa­znok­ciami po ta­blicy albo opo­wie­dzieć o bą­blowcu pa­so­ży­tu­ją­cym w je­li­tach pso­wa­tych. W końcu tym le­piej dla uczniów, je­śli ani na chwilę nie da im za­po­mnieć, że są zdani na jej ła­skę. Za­miast ich łu­dzić, że mają tu coś do po­wie­dze­nia. Na jej za­ję­ciach uczniom nie przy­słu­gi­wało prawo głosu ani moż­li­wość wy­boru. Nikt nie ma wy­boru. Jest tylko do­bór, i tyle.

Był po­czą­tek roku. Na­wet je­śli dla wielu trwał już trzeci kwar­tał. Dla Inge Loh­mark rok za­czy­nał się pierw­szego wrze­śnia, który tym ra­zem wy­padł w po­nie­dzia­łek. Wła­śnie tego dnia po­dej­mo­wała po­sta­no­wie­nia no­wo­roczne – pod ko­niec więd­ną­cego lata, a nie w ja­skrawą noc syl­we­strową. Za­wsze cie­szyło ją, że dzięki ter­mi­na­rzowi na­uczy­ciela wcho­dzi bez po­tknię­cia w ko­lejny rok ka­len­da­rzowy. Zwy­kłe prze­wró­ce­nie kartki, bez żad­nego od­li­cza­nia ani strze­la­nia szam­pa­nem.

Inge Loh­mark zlu­stro­wała trzy rzędy ła­wek, nie ob­ra­ca­jąc głowy ani o cen­ty­metr. Z bie­giem lat opa­no­wała to do per­fek­cji – wszech­mocne, nie­ru­chome spoj­rze­nie. Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, w każ­dej kla­sie jest przy­naj­mniej dwoje ta­kich, co na­prawdę chcą się cze­goś na­uczyć. Lecz naj­wy­raź­niej sta­ty­styka za­wo­dzi. Rze­czy­wi­stość nie przej­muje się krzywą Gaussa. Dziwne, że ci ucznio­wie do­tarli aż tu­taj.

Wi­dać było po nich te sześć ty­go­dni le­ni­stwa. Do pod­ręcz­ni­ków to na­wet nie zaj­rzeli. Let­nie wa­ka­cje. Już nie tak dłu­gie jak kie­dyś. Ale i tak zbyt dłu­gie! Mi­nie z górą mie­siąc, nim z po­wro­tem wejdą w szkolny bio­rytm. Do­brze cho­ciaż, że nie musi wy­słu­chi­wać ich opo­wie­ści. Niech się wy­ga­dają tej ca­łej Schwan­neke, która za­wsze or­ga­ni­zuje rundkę za­po­znaw­czą dla no­wego rocz­nika. Po upły­wie pół go­dziny wszy­scy są za­plą­tani w pa­ję­czynę z czer­wo­nej włóczki, a każdy uczeń po­trafi wy­re­cy­to­wać imiona oraz za­in­te­re­so­wa­nia ko­le­ża­nek i ko­le­gów.

Ławki świe­ciły pust­kami. To do­piero po­ka­zy­wało, jak ich nie­wielu. Jej przy­rod­ni­czy mo­no­dram oglą­dała tylko garstka – dwa­na­ścioro uczniów: pię­ciu chłop­ców, sie­dem dziew­cząt. Trzy­na­sty wró­cił do szkoły re­al­nej, cho­ciaż Schwan­neke ro­biła, co mo­gła, żeby do tego nie do­pu­ścić. Wiele go­dzin ko­re­pe­ty­cji, wi­zyty do­mowe, za­świad­cze­nie od psy­cho­loga. Że niby de­fi­cyty uwagi. Czego to lu­dzie nie wy­my­ślą! Za­bu­rzeń jak grzy­bów po desz­czu. Wpierw była dys­lek­sja, po­tem dys­kal­ku­lia. Co da­lej? Bio­lo­gio­fo­bia? Kie­dyś zda­rzali się tylko nie­ru­chawi i nie­mu­zy­kalni. A i ci nie mieli co li­czyć na zwol­nie­nie z WF-u albo z próby chóru. To tylko kwe­stia woli.

Nie ma sensu cią­gnąć ta­kich siłą, skoro sami nie na­dą­żają. Są tylko zbęd­nym ba­la­stem, który spo­wal­nia resztę. Uro­dzeni re­pe­tenci i re­cy­dy­wi­ści. Pa­so­żyty na zdro­wym ciele uczniow­skim. Prę­dzej czy póź­niej po­jawi się na dro­dze prze­szkoda, któ­rej te nie­loty i tak nie prze­fruną. Trzeba jak naj­szyb­ciej skon­fron­to­wać ich z prawdą, za­miast da­wać ko­lejną szansę po każ­dej po­rażce. A prawda jest taka, że zwy­czaj­nie nie speł­niają wy­mo­gów sta­wia­nych peł­no­war­to­ścio­wym, czyli uży­tecz­nym człon­kom spo­łe­czeń­stwa. Po co ta hi­po­kry­zja? Nie wszy­scy dają radę. Bo i czemu mie­liby da­wać? Za­wsze tra­fiają się nie­udacz­nicy. W nie­któ­rych przy­pad­kach suk­ce­sem jest wpoić ta­kiemu choć kilka pod­sta­wo­wych cnót. Uprzej­mość, punk­tu­al­ność, czy­stość. To wprost ża­ło­sne, że dziś oce­nia się już tylko wie­dzę. Kie­dyś było ina­czej. Dys­cy­plina. Pil­ność. Współ­praca. Spra­wo­wa­nie. Obecny sys­tem oświaty wy­sta­wia so­bie naj­gor­sze świa­dec­two.

Im dłu­żej trzyma się ta­kie nie­dojdy, tym więk­sze za­gro­że­nie z ich strony. Za­czy­nają so­bie wy­obra­żać nie wia­domo co i żą­dać rze­czy, na które nie za­słu­gują: przy­zwo­itego świa­dec­twa, po­zy­tyw­nych ocen, ba, może na­wet do­brze płat­nej pracy i szczę­śli­wego ży­cia. Tak się koń­czy dłu­go­trwałe wspie­ra­nie, krót­ko­wzroczna życz­li­wość, nie­fra­so­bli­wie do­bre serce. Je­śli ktoś wma­wia tym nie­zgu­łom, że są tak samo ważni jak inni, to niech się po­tem nie dziwi, gdy któ­re­goś dnia wpa­rują do szkoły uzbro­jeni w bomby ru­rowe i ka­ra­binki, aby się ode­grać za wszyst­kie złudne obiet­nice, któ­rymi ich przez lata kar­miono. I niech so­bie od razu przy­go­tuje zni­cze.

Ostat­nio wszyst­kim za­częło tak strasz­nie za­le­żeć na sa­mo­re­ali­za­cji. Prze­cież to śmieszne. Nie ma spra­wie­dli­wo­ści. A już na pewno nie na­leży jej ocze­ki­wać od spo­łe­czeń­stwa. Może od przy­rody, je­żeli w ogóle. Nie na darmo se­lek­cja na­tu­ralna uczy­niła nas tym, czym je­ste­śmy: or­ga­ni­zmami o naj­głęb­szych bruz­dach w mó­zgu.

Ale Schwan­neke ze swoją ma­nią in­te­gra­cji jak zwy­kle nie chciała dać za wy­graną. Zresztą czego się spo­dzie­wać po kimś, kto usta­wia ławki w li­tery al­fa­betu, a krze­sła w pół­kola: przez długi czas jej biurko ota­czało wiel­kie U. Nie­dawno zro­biła na­wet gra­nia­ste O, żeby ze­spo­lić się z uczniami – bez po­czątku ani końca, tylko w okrą­głym tu i te­raz, jak to ob­wie­ściła w po­koju na­uczy­ciel­skim. Je­de­na­sto­kla­si­stom po­zwala zwra­cać się do sie­bie na ty. „Mamy do niej mó­wić Ka­rola”, usły­szała raz Inge Loh­mark z ust któ­rejś uczen­nicy. Ka­rola? Toż to nie sa­lon fry­zjer­ski!

Inge Loh­mark zwra­cała się do uczniów per pań­stwo od dzie­wią­tej klasy. Na­wyk z cza­sów, kiedy w wieku czter­na­stu lat ofi­cjal­nie wcho­dziło się w okres mło­dzień­czy pod­czas świec­kiej ce­re­mo­nii , ślu­bo­wa­nia mło­dzieży. Z książką pod pa­chą i so­cja­li­stycz­nym bu­kie­tem goź­dzi­ków w ręku. Trudno o lep­szy spo­sób na przy­po­mnie­nie mło­dym lu­dziom, że na­dal są nie­doj­rzali i nie po­winni się spo­ufa­lać.

W re­la­cjach za­wo­do­wych nie ma miej­sca na za­ży­łość, na zro­zu­mie­nie. Sta­ra­nia uczniów o na­uczy­ciel­skie względy to rzecz godna po­li­to­wa­nia, ale nie dziwna. Zwy­kłe płasz­cze­nie się przed sil­niej­szym. Nie­wy­ba­czalne na­to­miast jest to bel­fer­skie nad­ska­ki­wa­nie ma­ło­let­nim. Pół­dup­kiem na ka­te­drze. Pod­pa­trzony styl, pod­słu­chany slang. Pstro­kate chustki na szyi. Pa­semka. Wszystko, byle być za pan brat z tą ha­ła­strą. Wstydu nie mają. Żeby wy­zby­wać się resz­tek przy­zwo­ito­ści w za­mian za chwi­lową ilu­zję wspól­noty. Przo­duje w tym Schwan­neke, bo któż by inny, no i te jej pu­pilki: roz­pa­plane smar­kule wcią­gane w po­ga­wędki na prze­rwach oraz ofiary mu­ta­cji, dla któ­rych ko­bieta od­sta­wia tan­detną po­ka­zówkę ob­li­czoną na ele­men­tarne bodźce: wy­ba­łu­szone gały, uma­lo­wane usta. Cie­kawe, kiedy ostatni raz pa­trzyła w lu­stro.

Inge Loh­mark nie miała i ni­gdy nie bę­dzie mieć pu­pilka. Tego ro­dzaju ckli­wo­ści to chy­biony wy­lew nie­doj­rza­łych uczuć, uwa­run­ko­wana hor­mo­nal­nie eg­zal­ta­cja, cho­roba wieku na­sto­let­niego. Od­cze­pieni od ma­mi­nej spód­nicy, ale jesz­cze nie­go­towi, żeby za­in­te­re­so­wać się płcią prze­ciwną. W tej sy­tu­acji przed­mio­tem szcze­niac­kich wzdy­chań staje się przed­sta­wi­ciel tej sa­mej płci lub nie­do­stępny do­ro­sły. Prysz­czate po­liczki. Ma­ślane oczy. Roz­pa­lone nerwy. Że­nu­jąca przy­pa­dłość, która w nor­mal­nym wy­padku prze­staje być pro­ble­mem, gdy go­nady osią­gają doj­rza­łość. Ale cóż, wo­bec braku kom­pe­ten­cji za­wo­do­wych na­uczy­cie­lom po­zo­staje wy­sy­łać sy­gnały ero­tyczne, bo ina­czej nie sprzeda się tre­ści kształ­ce­nia. Umi­zgi prak­ty­kan­tek. Tak zwani ulu­bieni na­uczy­ciele. Ta cała Schwan­neke.

A ta jej pe­rora na ra­dzie pe­da­go­gicz­nej, że niby słusz­nie sta­nęła w obro­nie tam­tego ma­toła z ósmej. Z groź­nym mar­sem na czole i czer­woną po­madką na ustach ape­lo­wała do zgro­ma­dzo­nych: „Każdy uczeń jest nam po­trzebny!”. Jesz­cze by tylko bra­ko­wało, żeby wła­śnie bez­dzietna Schwan­neke, którą na do­kładkę ja­kiś czas temu zo­sta­wił fa­cet, wy­je­chała z ha­słem, że dzieci to na­sza przy­szłość.

Przy­szłość, do­bre so­bie. Ta mło­dzież to by­naj­mniej nie przy­szłość. Już bli­żej jej do prze­szło­ści – na­prze­ciw na­uczy­cielki sie­działa te­raz dzie­wiąta klasa. Ostat­nia, która roz­po­częła na­ukę w Gim­na­zjum im. Ka­rola Dar­wina i za cztery lata przy­stąpi do ma­tury. A Inge Loh­mark miała się wcie­lić w rolę wy­cho­waw­czyni. Po pro­stu dzie­wiąta. Bez żad­nych do­cze­pia­nych li­te­rek, któ­rych swego czasu roz­da­wano od A do G. Każdy rocz­nik po­tężny jak kom­pa­nia pie­choty, przy­naj­mniej je­śli cho­dzi o li­czeb­ność. Te­raz zaś le­d­wie skom­bi­no­wali jedną klasę. I to nie­mal cu­dem, bo z rocz­nika naj­głęb­szego niżu de­mo­gra­ficz­nego w hi­sto­rii landu. Żad­nej ko­lej­nej nie udało się już skle­cić. A prze­cież po­szła na­wet fama, że Dar­win stoi na skraju prze­pa­ści, wo­bec czego ko­le­żanki i ko­le­dzy na­uczy­ciele z trzech miej­sco­wych szkół re­gio­nal­nych po­sta­no­wili przy­my­kać oko i wy­sta­wiać opi­nie na wy­rost. Osta­tecz­nie każde na wpół pi­śmienne dziecko pod­no­szono do rangi gim­na­zja­li­sty.

Za­wsze zda­rzali się ro­dzice, któ­rzy wbrew re­ko­men­da­cjom rady pe­da­go­gicz­nej wie­rzyli, że ich po­cie­chy na­dają się do gim­na­zjum. Te­raz jed­nak w mia­steczku za­częło bra­ko­wać ro­dzi­ców.

Kto jak kto, ale te dzie­ciaki z pew­no­ścią nie wy­glą­dały na klej­not w ko­ro­nie ewo­lu­cji. Roz­wój to nie to samo co wzrost. Inge Loh­mark miała przed sobą po­wa­la­jąco do­bitny do­wód na to, że w ogrom­nej więk­szo­ści przy­pad­ków zmiany ja­ko­ściowe i ilo­ściowe nie idą w pa­rze. Na tym chwiej­nym po­gra­ni­czu mię­dzy dzie­ciń­stwem a ado­le­scen­cją na­tura nie pre­zen­tuje się od pięk­nej strony. Faza roz­woju. Ro­snące czwo­ro­nogi. Szkolne małe zoo. Za­czyna się trudny okres, wie­trze­nie klasy prze­sy­co­nej wo­nią na­sto­lat­ków, piżmo i uwol­nione fe­ro­mony, cia­snota, ospała trans­mu­ta­cja, kro­ple potu w zgię­ciach koń­czyn, ło­jo­to­kowa cera, mętne spoj­rze­nie, nie­po­wstrzy­many wzrost i wy­bu­ja­łość. Dużo ła­twiej jest uczyć tych, któ­rzy nie osią­gnęli jesz­cze doj­rza­ło­ści płcio­wej. To do­piero wy­zwa­nie – od­gad­nąć, co skry­wają te fa­cjaty bez wy­razu: kto wy­sfo­ro­wał się do przodu, a kto wle­cze się na sza­rym końcu z po­wodu grun­tow­nej prze­bu­dowy.

Zu­peł­nie nie uświa­da­miają so­bie, w ja­kim sta­nie się znaj­dują, lecz jesz­cze bar­dziej bra­kuje im dys­cy­pliny, dzięki któ­rej mo­gliby ten stan prze­zwy­cię­żyć. Pa­trzą tępo przed sie­bie. Apa­tyczni, prze­mę­czeni, za­jęci wy­łącz­nie sobą. Bez oporu pod­dają się swo­jej bez­wład­no­ści. Jakby gra­wi­ta­cja dzia­łała na nich z po­trójną siłą. Wszystko przy­cho­dzi im z naj­więk­szym tru­dem. Każda iskierka ener­gii, jaką dys­po­nują te or­ga­ni­zmy, jest zu­ży­wana przez żmudną me­ta­mor­fozę, nie mniej skom­pli­ko­waną niż prze­miana po­czwarki w imago. Acz­kol­wiek z tych ko­ko­nów ra­czej nie wy­fruną mo­tyle.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: