- nowość
- W empik go
Szyja żyrafy - ebook
Szyja żyrafy - ebook
[O KSIĄŻCE]
Miasto się wyludnia, w gimnazjum brakuje uczniów, lecz ona się stąd nie rusza – biolożka starego pokroju, ostatnia z gatunku.
Aby poradzić sobie w życiu, trzeba umieć się dostosować. Kto jak kto, ale Inge Lohmark wie o tym dobrze. W końcu od przeszło trzydziestu lat uczy biologii w małym pomorskim mieście na zapomnianej wschodnioniemieckiej prowincji. W gimnazjum, które za cztery lata zostanie zlikwidowane. Na to nie ma rady – ludzi coraz mniej, wkrótce zabraknie uczniów. Mimo to nauczycielka wciąż z uporem odgania od siebie natrętne myśli i fakty. Gdy niespodziewanie zapała uczuciem do jednej z uczennic, a jej wizja świata zachwieje się w posadach, zacznie podejmować coraz to bardziej desperackie próby ratowania tego, czego uratować się nie da.
„Psychologiczne i językowe arcydzieło.”
Alexander Cammann, Die Zeit
„Wredna, dowcipna, poruszająca. Najlepsza powieść roku.”
Hubert Winkels, Deutschlandfunk
Judith Schalansky, ur. w 1980 r. w Greifswaldzie. Studiowała historię sztuki i projektowanie komunikacji. Autorka międzynarodowego bestsellera Atlas wysp odległych, wyróżnionego m.in. nagrodą dla najpiękniejszej książki roku w konkursie Stiftung Buchkunst. Jej ostatnia książka, Spis paru strat, została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków. Szyja żyrafy, powieść o kształceniu i kształtowaniu się, ukazała się po raz pierwszy w 2011 roku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67713-53-5 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Judith Schalansky, ur. w 1980 r. w Greifswaldzie. Studiowała historię sztuki i projektowanie komunikacji. Autorka międzynarodowego bestsellera , wyróżnionego m.in. nagrodą dla najpiękniejszej książki roku w konkursie Stiftung Buchkunst. Jej ostatnia książka, , została przetłumaczona na ponad dwadzieścia języków. , powieść o kształceniu i kształtowaniu się, ukazała się po raz pierwszy w 2011 roku.Biotop i biocenoza
– Usiądźcie – powiedziała Inge Lohmark i uczniowie usiedli. – Otwórzcie podręcznik na stronie siódmej – poleciła, a wtedy wszyscy otworzyli podręcznik na stronie siódmej i tak potoczyła się lekcja o ekosystemach, oddziaływaniach między biotopem a biocenozą, zależnościach i interakcjach międzygatunkowych, układzie organizm – środowisko, związkach populacji z przestrzenią.
Po omówieniu sieci troficznej lasu mieszanego przyjrzeli się łańcuchowi pokarmowemu łąki, od ekosystemów rzecznych przeszli do jezior, aby w końcu dotrzeć do pustyń i osuch.
– Sami państwo widzą, że nikt, a więc żadne zwierzę ani żaden człowiek, nie może istnieć w próżni. Organizmy żywe rywalizują ze sobą. Czasem zachodzi też między nimi coś na kształt współpracy. To jednak dość rzadkie przypadki. Dwie podstawowe formy współistnienia to konkurencja oraz drapieżnictwo.
Inge Lohmark poprowadziła strzałki od mchów, porostów i grzybów do dżdżownicy i jelonka rogacza, dalej do jeża i ryjówki, sikory bogatki, sarny i jastrzębia, a na samym końcu do wilka, stopniowo kreśląc piramidę, na której szczycie, obok kilku zwierząt drapieżnych, usadowił się człowiek.
– Faktem jest, że orły i lwy nie służą za pożywienie żadnemu zwierzęciu.
Kobieta zrobiła krok do tyłu, żeby spojrzeć na gotowy rysunek wypełniający znaczną część tablicy. Strzałki spajały producentów z konsumentami pierwszego, drugiego i trzeciego rzędu, wiodły od organizmów złożonych do nieuniknionych drobnych reducentów; struktura połączona przez oddychanie, utratę ciepła i przyrost biomasy. W przyrodzie wszystko ma swoje miejsce i – choć być może nie każdy osobnik, to już z pewnością każdy gatunek – swoje przeznaczenie: pożerać i być pożeranym. Wprost cudownie.
– Przerysujcie ten schemat do zeszytu.
Robili, co im kazała.
Był początek roku. Dawno minęło czerwcowe rozprzężenie, pora straszliwych upałów i odsłoniętych ramion, kiedy ostre promienie słońca wpadały do środka przez przeszkloną fasadę i zmieniały klasę w cieplarnię. A w pustych głowach kiełkowały marzenia o lecie. Sama perspektywa próżnowania od rana do wieczora odzierała uczniów z resztek koncentracji. Siedzieli w ławkach niedbale, z oczami podrażnionymi od wody w basenie, z natłuszczoną skórą i przepoconym pragnieniem wolności, wybiegając sennymi myślami ku wakacjom. Jedni robili się rozkojarzeni i nieobliczalni. Inni na krótko przed wystawianiem ocen zakładali maskę gorliwca i podsuwali nauczycielce na biurko swoje prace kontrolne tak, jak koty kładą na dywanie upolowane myszy. Tylko po to, żeby przy najbliższej okazji spytać o wynik z kalkulatorem na podorędziu i z ekscytacją obliczyć poprawę średniej z dokładnością do trzech miejsc po przecinku.
Inge Lohmark nie należała jednak do nauczycieli, którzy pod koniec roku rejterują tylko z tego względu, że po drugiej stronie katedry zaraz zrobi się pusto. Perspektywa, że będzie zostawiona sama sobie i stoczy się w zapomnienie, nie budziła w niej lęku. Niektórych kolegów po fachu, zwłaszcza tuż przed wakacjami, dopadała tkliwa wręcz ustępliwość. Ich zajęcia zmieniały się w farsę kumpelstwa. Tu zamyślone spojrzenie, tam poklepanie po ramieniu, cała ta gadka pod hasłem „głowa do góry”, no i żałosne pokazywanie filmów na lekcjach. Inflacja wysokich ocen, defraudowanie stopnia bardzo dobry. Nie mówiąc już o nagannej praktyce zaokrąglania w górę celem przepchnięcia do następnej klasy kilku beznadziejnych przypadków. Jakby miało to komukolwiek pomóc. Nauczyciele po prostu nie potrafią pojąć, że idąc podopiecznym na rękę, jedynie psują sobie zdrowie. Uczniowie to zwykli krwiopijcy, którzy wysysają z człowieka całą energię. Karmią się ciałem pedagogicznym, żerują na jego odpowiedzialności i trosce o należyte sprawowanie opieki. Nacierają wytrwale. Głupimi pytaniami, wątpliwymi olśnieniami, niesmaczną przymilnością. Wampiryzm w najczystszej postaci.
Inge Lohmark nie dawała już sobie wchodzić na głowę. Słynęła z tego, że trzyma uczniów krótko, i to bez uciekania się do wybuchów furii czy ciskania pękiem kluczy. I była z tego dumna. W końcu zawsze można trochę pofolgować. Ni stąd, ni zowąd pomachać marchewką przed nosem.
Grunt to wskazać uczniom właściwy kierunek i założyć klapki na oczy, żeby łatwiej im było się skupić. A jeśli mimo wszystko zaczynał panować rozgardiasz, wystarczyło przejechać paznokciami po tablicy albo opowiedzieć o bąblowcu pasożytującym w jelitach psowatych. W końcu tym lepiej dla uczniów, jeśli ani na chwilę nie da im zapomnieć, że są zdani na jej łaskę. Zamiast ich łudzić, że mają tu coś do powiedzenia. Na jej zajęciach uczniom nie przysługiwało prawo głosu ani możliwość wyboru. Nikt nie ma wyboru. Jest tylko dobór, i tyle.
Był początek roku. Nawet jeśli dla wielu trwał już trzeci kwartał. Dla Inge Lohmark rok zaczynał się pierwszego września, który tym razem wypadł w poniedziałek. Właśnie tego dnia podejmowała postanowienia noworoczne – pod koniec więdnącego lata, a nie w jaskrawą noc sylwestrową. Zawsze cieszyło ją, że dzięki terminarzowi nauczyciela wchodzi bez potknięcia w kolejny rok kalendarzowy. Zwykłe przewrócenie kartki, bez żadnego odliczania ani strzelania szampanem.
Inge Lohmark zlustrowała trzy rzędy ławek, nie obracając głowy ani o centymetr. Z biegiem lat opanowała to do perfekcji – wszechmocne, nieruchome spojrzenie. Statystycznie rzecz biorąc, w każdej klasie jest przynajmniej dwoje takich, co naprawdę chcą się czegoś nauczyć. Lecz najwyraźniej statystyka zawodzi. Rzeczywistość nie przejmuje się krzywą Gaussa. Dziwne, że ci uczniowie dotarli aż tutaj.
Widać było po nich te sześć tygodni lenistwa. Do podręczników to nawet nie zajrzeli. Letnie wakacje. Już nie tak długie jak kiedyś. Ale i tak zbyt długie! Minie z górą miesiąc, nim z powrotem wejdą w szkolny biorytm. Dobrze chociaż, że nie musi wysłuchiwać ich opowieści. Niech się wygadają tej całej Schwanneke, która zawsze organizuje rundkę zapoznawczą dla nowego rocznika. Po upływie pół godziny wszyscy są zaplątani w pajęczynę z czerwonej włóczki, a każdy uczeń potrafi wyrecytować imiona oraz zainteresowania koleżanek i kolegów.
Ławki świeciły pustkami. To dopiero pokazywało, jak ich niewielu. Jej przyrodniczy monodram oglądała tylko garstka – dwanaścioro uczniów: pięciu chłopców, siedem dziewcząt. Trzynasty wrócił do szkoły realnej, chociaż Schwanneke robiła, co mogła, żeby do tego nie dopuścić. Wiele godzin korepetycji, wizyty domowe, zaświadczenie od psychologa. Że niby deficyty uwagi. Czego to ludzie nie wymyślą! Zaburzeń jak grzybów po deszczu. Wpierw była dysleksja, potem dyskalkulia. Co dalej? Biologiofobia? Kiedyś zdarzali się tylko nieruchawi i niemuzykalni. A i ci nie mieli co liczyć na zwolnienie z WF-u albo z próby chóru. To tylko kwestia woli.
Nie ma sensu ciągnąć takich siłą, skoro sami nie nadążają. Są tylko zbędnym balastem, który spowalnia resztę. Urodzeni repetenci i recydywiści. Pasożyty na zdrowym ciele uczniowskim. Prędzej czy później pojawi się na drodze przeszkoda, której te nieloty i tak nie przefruną. Trzeba jak najszybciej skonfrontować ich z prawdą, zamiast dawać kolejną szansę po każdej porażce. A prawda jest taka, że zwyczajnie nie spełniają wymogów stawianych pełnowartościowym, czyli użytecznym członkom społeczeństwa. Po co ta hipokryzja? Nie wszyscy dają radę. Bo i czemu mieliby dawać? Zawsze trafiają się nieudacznicy. W niektórych przypadkach sukcesem jest wpoić takiemu choć kilka podstawowych cnót. Uprzejmość, punktualność, czystość. To wprost żałosne, że dziś ocenia się już tylko wiedzę. Kiedyś było inaczej. Dyscyplina. Pilność. Współpraca. Sprawowanie. Obecny system oświaty wystawia sobie najgorsze świadectwo.
Im dłużej trzyma się takie niedojdy, tym większe zagrożenie z ich strony. Zaczynają sobie wyobrażać nie wiadomo co i żądać rzeczy, na które nie zasługują: przyzwoitego świadectwa, pozytywnych ocen, ba, może nawet dobrze płatnej pracy i szczęśliwego życia. Tak się kończy długotrwałe wspieranie, krótkowzroczna życzliwość, niefrasobliwie dobre serce. Jeśli ktoś wmawia tym niezgułom, że są tak samo ważni jak inni, to niech się potem nie dziwi, gdy któregoś dnia wparują do szkoły uzbrojeni w bomby rurowe i karabinki, aby się odegrać za wszystkie złudne obietnice, którymi ich przez lata karmiono. I niech sobie od razu przygotuje znicze.
Ostatnio wszystkim zaczęło tak strasznie zależeć na samorealizacji. Przecież to śmieszne. Nie ma sprawiedliwości. A już na pewno nie należy jej oczekiwać od społeczeństwa. Może od przyrody, jeżeli w ogóle. Nie na darmo selekcja naturalna uczyniła nas tym, czym jesteśmy: organizmami o najgłębszych bruzdach w mózgu.
Ale Schwanneke ze swoją manią integracji jak zwykle nie chciała dać za wygraną. Zresztą czego się spodziewać po kimś, kto ustawia ławki w litery alfabetu, a krzesła w półkola: przez długi czas jej biurko otaczało wielkie U. Niedawno zrobiła nawet graniaste O, żeby zespolić się z uczniami – bez początku ani końca, tylko w okrągłym tu i teraz, jak to obwieściła w pokoju nauczycielskim. Jedenastoklasistom pozwala zwracać się do siebie na ty. „Mamy do niej mówić Karola”, usłyszała raz Inge Lohmark z ust którejś uczennicy. Karola? Toż to nie salon fryzjerski!
Inge Lohmark zwracała się do uczniów per państwo od dziewiątej klasy. Nawyk z czasów, kiedy w wieku czternastu lat oficjalnie wchodziło się w okres młodzieńczy podczas świeckiej ceremonii , ślubowania młodzieży. Z książką pod pachą i socjalistycznym bukietem goździków w ręku. Trudno o lepszy sposób na przypomnienie młodym ludziom, że nadal są niedojrzali i nie powinni się spoufalać.
W relacjach zawodowych nie ma miejsca na zażyłość, na zrozumienie. Starania uczniów o nauczycielskie względy to rzecz godna politowania, ale nie dziwna. Zwykłe płaszczenie się przed silniejszym. Niewybaczalne natomiast jest to belferskie nadskakiwanie małoletnim. Półdupkiem na katedrze. Podpatrzony styl, podsłuchany slang. Pstrokate chustki na szyi. Pasemka. Wszystko, byle być za pan brat z tą hałastrą. Wstydu nie mają. Żeby wyzbywać się resztek przyzwoitości w zamian za chwilową iluzję wspólnoty. Przoduje w tym Schwanneke, bo któż by inny, no i te jej pupilki: rozpaplane smarkule wciągane w pogawędki na przerwach oraz ofiary mutacji, dla których kobieta odstawia tandetną pokazówkę obliczoną na elementarne bodźce: wybałuszone gały, umalowane usta. Ciekawe, kiedy ostatni raz patrzyła w lustro.
Inge Lohmark nie miała i nigdy nie będzie mieć pupilka. Tego rodzaju ckliwości to chybiony wylew niedojrzałych uczuć, uwarunkowana hormonalnie egzaltacja, choroba wieku nastoletniego. Odczepieni od maminej spódnicy, ale jeszcze niegotowi, żeby zainteresować się płcią przeciwną. W tej sytuacji przedmiotem szczeniackich wzdychań staje się przedstawiciel tej samej płci lub niedostępny dorosły. Pryszczate policzki. Maślane oczy. Rozpalone nerwy. Żenująca przypadłość, która w normalnym wypadku przestaje być problemem, gdy gonady osiągają dojrzałość. Ale cóż, wobec braku kompetencji zawodowych nauczycielom pozostaje wysyłać sygnały erotyczne, bo inaczej nie sprzeda się treści kształcenia. Umizgi praktykantek. Tak zwani ulubieni nauczyciele. Ta cała Schwanneke.
A ta jej perora na radzie pedagogicznej, że niby słusznie stanęła w obronie tamtego matoła z ósmej. Z groźnym marsem na czole i czerwoną pomadką na ustach apelowała do zgromadzonych: „Każdy uczeń jest nam potrzebny!”. Jeszcze by tylko brakowało, żeby właśnie bezdzietna Schwanneke, którą na dokładkę jakiś czas temu zostawił facet, wyjechała z hasłem, że dzieci to nasza przyszłość.
Przyszłość, dobre sobie. Ta młodzież to bynajmniej nie przyszłość. Już bliżej jej do przeszłości – naprzeciw nauczycielki siedziała teraz dziewiąta klasa. Ostatnia, która rozpoczęła naukę w Gimnazjum im. Karola Darwina i za cztery lata przystąpi do matury. A Inge Lohmark miała się wcielić w rolę wychowawczyni. Po prostu dziewiąta. Bez żadnych doczepianych literek, których swego czasu rozdawano od A do G. Każdy rocznik potężny jak kompania piechoty, przynajmniej jeśli chodzi o liczebność. Teraz zaś ledwie skombinowali jedną klasę. I to niemal cudem, bo z rocznika najgłębszego niżu demograficznego w historii landu. Żadnej kolejnej nie udało się już sklecić. A przecież poszła nawet fama, że Darwin stoi na skraju przepaści, wobec czego koleżanki i koledzy nauczyciele z trzech miejscowych szkół regionalnych postanowili przymykać oko i wystawiać opinie na wyrost. Ostatecznie każde na wpół piśmienne dziecko podnoszono do rangi gimnazjalisty.
Zawsze zdarzali się rodzice, którzy wbrew rekomendacjom rady pedagogicznej wierzyli, że ich pociechy nadają się do gimnazjum. Teraz jednak w miasteczku zaczęło brakować rodziców.
Kto jak kto, ale te dzieciaki z pewnością nie wyglądały na klejnot w koronie ewolucji. Rozwój to nie to samo co wzrost. Inge Lohmark miała przed sobą powalająco dobitny dowód na to, że w ogromnej większości przypadków zmiany jakościowe i ilościowe nie idą w parze. Na tym chwiejnym pograniczu między dzieciństwem a adolescencją natura nie prezentuje się od pięknej strony. Faza rozwoju. Rosnące czworonogi. Szkolne małe zoo. Zaczyna się trudny okres, wietrzenie klasy przesyconej wonią nastolatków, piżmo i uwolnione feromony, ciasnota, ospała transmutacja, krople potu w zgięciach kończyn, łojotokowa cera, mętne spojrzenie, niepowstrzymany wzrost i wybujałość. Dużo łatwiej jest uczyć tych, którzy nie osiągnęli jeszcze dojrzałości płciowej. To dopiero wyzwanie – odgadnąć, co skrywają te facjaty bez wyrazu: kto wysforował się do przodu, a kto wlecze się na szarym końcu z powodu gruntownej przebudowy.
Zupełnie nie uświadamiają sobie, w jakim stanie się znajdują, lecz jeszcze bardziej brakuje im dyscypliny, dzięki której mogliby ten stan przezwyciężyć. Patrzą tępo przed siebie. Apatyczni, przemęczeni, zajęci wyłącznie sobą. Bez oporu poddają się swojej bezwładności. Jakby grawitacja działała na nich z potrójną siłą. Wszystko przychodzi im z największym trudem. Każda iskierka energii, jaką dysponują te organizmy, jest zużywana przez żmudną metamorfozę, nie mniej skomplikowaną niż przemiana poczwarki w imago. Aczkolwiek z tych kokonów raczej nie wyfruną motyle.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------