- W empik go
Trzy pokoje na Manhattanie - ebook
Trzy pokoje na Manhattanie - ebook
Jedna z powieści psychologiczno-obyczajowych Georges'a Simenona.
Francois jest aktorem, który świeżo po rozwodzie wylądował w Nowym Jorku. I czuje się się tutaj samotny. Podobnie jak Kay – chyba nawet bardziej zdesperowana niż on. Trafiają na siebie w jednym z nocnych barów. I oboje od razu szukają rozpaczliwie swojej szansy na ten drugi raz. Bo w Nowym Jorku podobno wszystko jest możliwe...
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7666-4 |
Rozmiar pliku: | 380 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O trzeciej nad ranem, kompletnie wykończony, wstał z łóżka. Ubrał się. Niewiele brakowało, a wyszedłby bez krawata i w kapciach, z podniesionym kołnierzem płaszcza, jak czasem późnym wieczorem lub wczesnym rankiem widuje się ludzi wyprowadzających psy. Kiedy już znalazł się na dziedzińcu domu, w którym po dwóch miesiącach nadal nie czuł się jak u siebie, odruchowo podniósł wzrok i zauważył, że zapomniał wyłączyć światło, ale nie chciało mu się wracać.
Ciekawe, na jakim etapie byli teraz u J.K.C? Czy Winnie już wymiotowała? Bardzo możliwe. Najpierw cichutko pojękując, potem coraz głośniej, by wreszcie wybuchnąć niekończącym się łkaniem.
Jego kroki odbijały się echem w pustych ulicach Greenwich Vilłage. Nie przestawał myśleć o tych dwojgu, którzy po raz kolejny nie pozwolili mu spać. Nigdy ich nie spotkał. Nie wiedział nawet, co oznaczają te litery, J.K.C., wymalowane na zielono na sąsiednich drzwiach.
Wiedział również — bo gdy przechodził obok pewnego ranka, drzwi były uchylone — że podłoga wewnątrz jest czarna, czernią lśniącą jak laka, najpewniej pokryta lakierem. Zszokowało go to tym bardziej, że meble były czerwone.
Wiedział całkiem sporo, ale wiedza ta składała się ze strzępków, które trudno było mu ze sobą połączyć. Że J.K.C. jest malarzem. Że Winnie mieszka w Bostonie.
Czym się zajmowała? Dlaczego nieodmiennie przyjeżdżała do Nowego Jorku w piątek wieczorem, a nie w jakiś inny dzień tygodnia, albo na przykład na weekend? W niektórych zawodach wolne przypada zawsze w określonym dniu. Przyjeżdżała taksówką, najpewniej z dworca, przed ósmą wieczorem. Zawsze o tej samej godzinie, z dokładnością do kilku minut, co wskazywało, że musiała wysiąść z pociągu.
W tym momencie mówiła swoim wysokim głosem. Miała bowiem dwa głosy. Słychać ją było, jak chodzi po całym mieszkaniu, dużo mówi, jak ktoś, kto przyszedł z wizytą.
Jedli w atelier. Zazwyczaj na kwadrans przed przybyciem kobiety Włoch z pobliskiej restauracji przynosił dla nich kolację.
J.K.C. mówił mało, stłumionym głosem. Choć ściany były raczej cienkie, nigdy nie można było zrozumieć jego słów. Pojedyncze wyrazy docierały czasem w pozostałe wieczory, kiedy dzwonił do Bostonu. I dlaczego właściwie nie dzwonił nigdy przed północą, a nieraz już po pierwszej w nocy?
— Halo?... Chciałbym zamówić zamiejscową...
Combe wiedział, że trochę to potrwa. Nawet jeśli udało mu się czasem dosłyszeć słowo Boston, nazwy biura nigdy. Potem słychać było imię Winnie i nazwisko, które zaczynało się od liter P, O, L. Dalszego ciągu nie znał.
Wreszcie długie szeptanie, po cichutku.
Było to irytujące. Ale i tak mniej niż te ich piątki. Co oni pili do kolacji? Musieli pić ostro, szczególnie Winnie, gdyż jej głos szybko stawał się niższy i bardziej metaliczny.
Jak to możliwe, by w tak krótkim czasie mogła do tego stopnia stracić nad sobą kontrolę? Nigdy nawet nie wyobrażał sobie podobnej brutalności w namiętności, takiej zwierzęcości, bez żadnych zahamowań.
A on, ten J.K.C. o nieznanej twarzy, wciąż spokojny i opanowany, mówił cały czas takim samym głosem, trochę wyniosłym.
Po każdym kolejnym wybuchu namiętności znów piła, domagała się, by jej nalał. Można było domyślać się, że w atelier panuje bałagan, często słychać było brzęk szkła tłuczonego na słynnej czarnej posadzce.
Tym razem Combe wyszedł, nie czekając na nieunikniony rozwój wydarzeń, bieg do łazienki i z powrotem, czkawkę, wymioty, łzy i wreszcie tę niekończącą się skargę jakby chorego zwierzęcia albo rozhisteryzowanej kobiety.
Dlaczego wciąż o tym myślał i dlaczego wyszedł z domu? Obiecywał sobie, że któregoś razu poczeka w korytarzu albo na schodach, kiedy będzie wychodziła. Po każdej takiej nocy regularnie budziła się o siódmej rano. Nie potrzebowała budzika. Nie budziła swego towarzysza, nie było bowiem słychać, aby rozmawiali.
Odgłosy z łazienki. Potem pewnie całowała śpiącego mężczyznę w czoło i otwierała drzwi, wyślizgiwała się na zewnątrz i szybkim krokiem szła w poszukiwaniu taksówki, która zawiozłaby ją na dworzec.
Jak wtedy wyglądała? Czy na jej twarzy, być może w znużeniu ramion, w zachrypniętym głosie, odczytać można było ślady minionej nocy?
Tę właśnie kobietę chciałby spotkać. Nie tę, która wieczorem wysiadała pewna siebie z pociągu i wchodziła do atelier jak do pierwszych lepszych znajomych, lecz tę poranną, która wczesnym rankiem wychodziła samiuteńka na ulicę, podczas gdy mężczyzna, spokojny egoista, spał jeszcze, ze śladem pocałunku na spoconym czole.
Dotarł do skrzyżowania, które wydało mu się znajome. Właśnie zamykano nocny klub. Na chodniku ostatni goście na próżno czekali na taksówki. Dwaj mężczyźni, którzy musieli sporo wypić, stali na samym rogu ulicy, nie mogąc się rozstać. Ściskali sobie dłonie, odchodzili na chwilę, po czym znów wracali do siebie, by wymienić ostatnie zwierzenia czy ponowne wyrazy przyjaźni.
On także wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł z kabaretu, a nie z łóżka.
Tyle że on nic nie pił. Był całkiem trzeźwy. Nie spędził wieczoru w gorącej atmosferze muzyki, ale na pustyni swego pokoju.
Pośrodku skrzyżowania stacja metra, czarna, metaliczna. Przy krawężniku zatrzymała się żółta taksówka. Klienci otoczyli ją wianuszkiem. Taksówka — nie bez trudu — odjechała, nie zabierając nikogo. Pewnie kierowcy z nikim nie było po drodze?
Dwie ogromne aleje, prawie puste, a wzdłuż chodników jakby girlandy świetlnych kul.
Na rogu długie witryny oświetlone ostrym, agresywnym światłem, krzykliwe, ordynarne, coś w rodzaju długiej, przeszklonej klatki. Zza szyb widać było ciemne plamy ludzkich postaci. Wszedł, żeby nie być już dłużej sam.
Wzdłuż niekończącego się kontuaru z zimnego sztucznego tworzywa stały przytwierdzone do podłogi wysokie stołki. Dwóch pijanych marynarzy z trudem trzymało się na nogach. Jeden z nich uścisnął mu z powagą dłoń, mówiąc jakieś niezrozumiałe słowa.
Przez przypadek usiadł obok jakiejś kobiety. Zauważył to dopiero w chwili, gdy Murzyn w białej marynarce podszedł, by przyjąć zamówienie.
Czuć było jarmarczną atmosferę, znużenie nocy, gdy człowiek włóczy się, nie mogąc się zdecydować, by położyć się spać, a także spokojną i brutalną obojętność Nowego Jorku.
Zamówił byle co, kiełbaski na ciepło. Spojrzał na swoją sąsiadkę, ona na niego. Kelner właśnie podał jej jajka na bekonie, ale zamiast zabrać się do jedzenia, powolnym ruchem zapalała papierosa. Na bibułce został czerwony ślad jej ust.
— Jest pan Francuzem?
Zadała to pytanie po francusku, w pierwszej chwili wydało mu się, że francuszczyzną zupełnie bez obcego akcentu.
— Jak się pani tego domyśliła?
— Nie wiem. Jak tylko pan wszedł, zanim jeszcze się pan odezwał, pomyślałam, że musi pan być Francuzem.
I dodała, z nutką nostalgii w głosie:
— Z Paryża?
— Z samego Paryża...
— Z której dzielnicy?
Czy zauważyła, że lekko zamgliły mu się oczy?
— Miałam willę w Saint-Cloud... Zna pan te okolice?
Recytowała, jak na statkach na Sekwanie:
— Pont de Sevres, Saint-Cloud, Point-du-Jour...
Po czym dodała trochę ciszej:
— Spędziłam w Paryżu sześć lat... Zna pan kościół w Auteuil ?... Moje mieszkanie było zaraz obok, przy ulicy Mirabeau, dwa kroki od basenu „Molitor” ...
Ilu klientów mogło być w tym bistro? Nie więcej niż dziesięciu — rozdzielały ich nie tylko wolne stołki, ale inna, jeszcze nieokreślona, trudna do przekroczenia pustka, emanująca być może z nich samych?
Jedyne, co ich łączyło, to tych dwóch Murzynów w brudnych marynarkach. Od czasu do czasu podchodzili do zamontowanych w ścianie opuszczanych drzwiczek, skąd zabierali talerze pełne czegoś ciepłego, aby następnie przesunąć je po kontuarze do któregoś z klientów.
Dlaczego mimo oślepiających świateł odnosiło się wrażenie, że wewnątrz jest szaro? Wydawało się, że nawet lampy o zbyt ostrym świetle nie są w stanie rozjaśnić ciemności nocy, którą przynosili ze sobą wchodzący z zewnątrz goście.
— Nie je pani? — zapytał, bo zapadła między nimi cisza.
— Mam mnóstwo czasu.
Paliła tak, jak palą Amerykanki. Te same gesty, to samo wygięcie ust, jakie widuje się na okładkach magazynów i w filmach. Te same pozy, ten sam sposób odrzucania futra na ramiona, odsłaniania czarnej jedwabnej sukni i krzyżowania nóg w jasnych pończochach.
Nie musiał spoglądać w jej stronę, by dokładnie się jej przyjrzeć. Na całej ścianie bistra wisiało długie lustro, w którym widzieli swoje twarze. Odbicie było ostre, rysy lekko zniekształcone.
— A pan też nie je! — rzuciła. — Od dawna mieszka pan w Nowym Jorku?
— Jakieś sześć miesięcy.
Dlaczego uważał, że musi się przedstawić? Odruch dumy, którego natychmiast pożałował.
— François Combe — przedstawił się tonem, w którym zabrakło swobody.
Musiała usłyszeć. Nie dała jednak nic po sobie poznać. A przecież mieszkała kiedyś we Francji.
— W jakim okresie przebywała pani w Paryżu?
— Chwileczkę... Po raz ostatni trzy lata temu... Wpadłam, kiedy wracałam ze Szwajcarii, ale na krótko...
Po czym zaczęła rozwijać temat:
— Zna pan Szwajcarię?
I nie czekając na odpowiedź, dodała:
— Spędziłam dwie zimy w sanatorium, w Leysin.
Ciekawe, iż to właśnie tych kilka słów sprawiło, że po raz pierwszy spojrzał na nią jak na kobietę. Mówiła dalej, z udawaną wesołością, która go wzruszyła:
— To nie jest takie straszne, jak ludzie sobie wyobrażają... W każdym razie dla tych, którym udaje się wyjść... Powiedziano mi, że jestem całkiem wyleczona...
Powoli rozgniotła papierosa w popielniczce. Znów zauważył ten jakby krwawy ślad, jaki pozostawiły na nim jej usta. Dlaczego właśnie w tej chwili przypomniała mu się ta Winnie, której nigdy nie widział?
Nagle dotarło do niego, że miała podobny głos. Ta kobieta, której nazwiska ani imienia nie znał, mówiła jednym z głosów Winnie, głosem momentów tragicznych, głosem zwierzęcej skargi.
Brzmiał on trochę głucho, kojarzył mu się z nie do końca zabliźnioną raną, z bólem, którego świadomie już się nie odczuwa, lecz który, złagodzony i dobrze znany, wciąż w sobie nosimy.
Zamawiała właśnie coś u kelnera i Combe zmarszczył brwi, gdyż w jej intonacji, w wyrazie jej twarzy zobaczył, usłyszał ten sam miękki wdzięk, z jakim zwracała się do niego.
— Jajka pani wystygną — rzucił z urazą.
Czego właściwie się spodziewał? Dlaczego miał ochotę wyjść z tej sali, w której brudne lustro odbijało ich twarze?
Czy miał nadzieję, że tak po prostu, zupełnie się nie znając, wyjdą stąd razem?
Zaczęła jeść, irytująco powoli. Przerwała, by nasypać pieprzu do soku pomidorowego, który przed chwilą zamówiła.
Przypominało mu to film w zwolnionym tempie. Jeden z marynarzy zwymiotował w kącie, to samo pewnie musiało dziać się teraz z Winnie. Towarzysz pomagał mu po bratersku, wzruszająco. Murzyn patrzył na nich obojętnie, z wyższością.
Siedzieli tak już godzinę, a on nic o niej nie wiedział. Irytowało go, że wciąż znajduje jakiś powód, by jeszcze nie wychodzić.
W jego umyśle sprawa przedstawiała się tak, jakby już od dawna było jasne, że wyjdą stąd razem, a zatem, jakby ona swoim niewytłumaczalnym uporem pozbawiała go tej odrobiny czasu, jaka została im przeznaczona.
Jednocześnie zastanawiał się nad kilkoma drobiazgami. Między innymi nad jej akcentem. Choć mówiła po francusku doskonale, wyczuwał lekki akcent, którego nie był w stanie zidentyfikować.
Zrozumiał dopiero wtedy, kiedy zapytał ją, czy jest Amerykanką, a ona odparła, że urodziła się w Wiedniu.
— Tutaj nazywają mnie Kay, ale kiedy byłam małą dziewczynką, wołano na mnie Kathleen. Zna pan Wiedeń?
— Znam.
— Ach!
Popatrzyła na niego w podobny sposób, w jaki on patrzył na nią. Właściwie nic o nim nie wiedziała, a on nie wiedział nic o niej. Minęła czwarta rano. Od czasu do czasu ktoś wchodził, przychodząc Bóg wie skąd, i z westchnieniem znużenia wspinał się na wysoki stołek.
Wciąż jadła. Zamówiła ohydne ciastko pokryte sinawym kremem i końcem łyżeczki nabierała maleńkie kawałki. W chwili gdy wydawało mu się, że wreszcie skończy, zawołała kelnera, by zamówić kawę, i upominała go, aby była bardzo gorąca. Trzeba było więc jeszcze poczekać.
— Mógłby mnie pan poczęstować papierosem? Skończyły mi się.
Był pewien, że zanim wyjdą, wypali papierosa do samego końca, być może poprosi o jeszcze jednego. Jego bezpodstawna niecierpliwość zaskakiwała jego samego.
Czy kiedy już wyjdą, nie poda mu po prostu dłoni i nie pożegna się?
Wreszcie wyszli. Na skrzyżowaniu nie było już nikogo, prócz człowieka śpiącego na stojąco, opartego o wejście do metra. Nie zaproponowała, aby wzięli taksówkę. Ruszyła chodnikiem tak naturalnie, jakby miał ją dokądś zaprowadzić.
Kiedy przeszli jakieś sto metrów, po tym jak raz czy dwa potknęła się z powodu swoich zbyt wysokich obcasów, wzięła swego towarzysza pod ramię, jakby od zawsze spacerowali tak po ulicach Nowego Jorku o piątej nad ranem.
Miał zapamiętać najdrobniejsze szczegóły tej nocy, chociaż kiedy jeszcze trwała, doznawał takiego uczucia nieprzystawalności, że wszystko, co się działo, wydawało mu się nierzeczywiste.
Niekończąca się Piąta Aleja, którą rozpoznał dopiero wtedy, gdy minęli kilkanaście domów i natrafili na mały kościółek...
— Ciekawe, czy jest otwarty? — powiedziała Kay, zatrzymując się.
Po czym dodała z nieoczekiwaną nostalgią w głosie:
— Tak bym chciała, żeby był otwarty!
Kazała mu sprawdzić wszystkie drzwi.
— Szkoda... — westchnęła, biorąc go ponownie pod ramię.
A kiedy przeszli kilka kroków, dodała:
— But mnie obciera.
— To może weźmiemy taksówkę?
— Nie, chodźmy.
Nie wiedział, gdzie mieszka, ale nie śmiał zapytać. Było to dziwne uczucie iść tak przez to ogromne miasto, nie mając najmniejszego pojęcia dokąd ani co zdarzy się w najbliższej przyszłości.
Zauważył w szybie ich odbicie. Być może ze zmęczenia pochylała się lekko w jego stronę i pomyślał, że wyglądają jak kochankowie, których widok jeszcze wczoraj sprawiał, iż jego samotność stawała się coraz bardziej nie do zniesienia.
Zdarzało mu się, szczególnie w ostatnich tygodniach, zaciskać szczęki na widok przechodzącej pary emanującej wręcz zapachem miłosnej intymności.
I oto proszę, dla mijających ich ludzi oni również byli parą. Dziwna ta para!
— Nie miałby pan ochoty napić się whisky?
— Myślałem, że o tej porze to już nie wpuszczają.
Ale ona już zabrała się do realizacji tego nowego pomysłu; pociągnęła go w stronę przecznicy.
— Chwileczkę... Nie, to nie tutaj... To w następnej...
Rozgorączkowana, dwa razy pomyliła wejścia, wreszcie ktoś otworzył zasuwę drzwi do małego baru, skąd dochodziło światło. Pomywacz patrzył na nich przestraszonymi oczyma. Nie poddawała się jednak, wypytała go i wreszcie, po kwadransie chodzenia w tę i z powrotem, znaleźli się w jakimś pomieszczeniu w podziemiach. Przy kontuarze piło trzech mężczyzn z ponurymi minami. Znała to miejsce. Nazwała barmana Jimmym, ale po chwili przypomniała sobie, że ma na imię Teddy, i długo tłumaczyła się z tej pomyłki, a ten słuchał jej obojętnie. Opowiadała mu także o ludziach, z którymi kiedyś tu była. Patrzył na nią nieobecnym spojrzeniem.
Wypicie szklaneczki whisky zajęło jej blisko pół godziny. Zamówiła jeszcze jedną. Potem zapaliła papierosa, jak zawsze ostatniego.
— Jak tylko skończę — obiecywała — wychodzimy...
Robiła się coraz bardziej rozmowna. Kiedy wyszli, jej dłoń mocniej ścisnęła ramię Combe’a. Potknęła się na chodniku.
Opowiadała o swojej córce. Miała córkę gdzieś w Europie, ale nie wiedział gdzie ani dlaczego żyły osobno.
Zbliżali się do Pięćdziesiątej Drugiej Ulicy. W głębi kolejnych przecznic widać było światła Broadwayu i płynący chodnikiem czarny tłum ludzi.
Dochodziła szósta. Tej nocy bardzo dużo spacerowali. Czuli się już oboje bardzo zmęczeni. Wreszcie Combe zaryzykował pytanie:
— Gdzie pani mieszka?
Zatrzymała się gwałtownie. Spojrzała na niego. W pierwszej chwili wydało mu się, że w jej oczach widzi gniew. Szybko jednak zorientował się, że się myli. To raczej zmieszanie, a może nawet prawdziwe nieszczęście napełniało te oczy, których koloru jeszcze nie znał.
Przeszła kilka kroków sama, pospiesznie, jakby chciała przed nim uciec. Po czym zatrzymała się, zaczekała na niego.
— Od dziś rana — powiedziała, patrząc mu prosto w oczy, a rysy twarzy nagle jej się wyostrzyły — nie mieszkam nigdzie.
Dlaczego poruszyło go to tak bardzo, że miał ochotę płakać? Stali tak, przed witryną jakiegoś sklepu, tak zmęczeni, że z trudem trzymali się na nogach, z porannym kwaśnym posmakiem w ustach, z lekko bolesną pustką w głowie.
Czy to te dwie szklaneczki whisky sprawiły, że mieli nerwy na wierzchu?
To było śmieszne. Obojgu zwilgotniały oczy. Zdaje się, że oboje ukradkiem podpatrywali, co dzieje się z drugim. Mężczyzna, głupio sentymentalnym gestem, ujął swą towarzyszkę za nadgarstki.
— Chodźmy — powiedział.
I po lekkim wahaniu powtórzył:
— Chodźmy, Kay.
Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Teraz już posłuszna, zapytała:
— Dokąd idziemy?
Nie miał pojęcia. Nie mógł zaprosić jej do siebie, do tej dziury, której nienawidził, do tego pokoju, w którym nie było sprzątane od ponad tygodnia, a pościel na łóżku w nieładzie.
Szli dalej. Teraz, kiedy wyznała mu, że nie ma nawet gdzie mieszkać, bał się, że ją straci.
Cały czas mówiła. Opowiadała mu jakąś skomplikowaną historię, pełną nazwisk czy może raczej imion, które nic mu nie mówiły, a które wypowiadała w taki sposób, jakby wszyscy je znali.
— Mieszkałam razem z Jessie... Bardzo bym chciała, żeby poznał pan Jessie!... To najbardziej urocza osoba, jaką kiedykolwiek spotkałam... Trzy lata temu jej mąż, Ronald, otrzymał poważne stanowisko w Panamie... Jessie chciała tam z nim zamieszkać, ale nie mogła ze względu na zdrowie... Po uzgodnieniu sprawy z Ronaldem wróciła więc do Nowego Jorku i wynajęłyśmy razem mieszkanie... W Greenwich Village, niedaleko miejsca, w którym się spotkaliśmy...
Słuchał, jednocześnie usiłując rozwiązać kwestię hotelu. Wciąż szli i byli już tak przesiąknięci zmęczeniem, że nawet go nie czuli.
— Jessie miała kochanka, Enrico, Chilijczyka, żonatego, z dwójką dzieci... Był bliski tego, żeby się dla niej rozwieść... Rozumie pan?
Oczywiście. Słuchał jednak potulnie dalszego ciągu.
— Ktoś musiał powiedzieć o tym Ronaldowi, chyba nawet wiem, kto... Tego ranka właśnie wychodziłam, kiedy nagle się pojawił... W szafie wisiała jeszcze piżama i szlafrok Enrico... To musiała być straszna scena... Ronald należy do tego rodzaju ludzi, którzy w najtrudniejszych okolicznościach zachowują spokój, ale wolę nawet nie wyobrażać go sobie, kiedy wpadnie we wściekłość... Kiedy wróciłam o drugiej po południu, drzwi były zamknięte... Sąsiad usłyszał moje pukanie... Jessie udało się przed wyjazdem zostawić u niego list do mnie... Mam go w torebce...
Chciała otworzyć torebkę, wyjąć list, pokazać mu go. Ale szli właśnie Szóstą Aleją i Combe zatrzymał się pod neonowym szyldem hotelu. Neon był fioletowy, w ohydnym odcieniu fioletu.
„Hotel Lotus”.
Delikatnie popchnął Kay do westybulu. Wyglądał, jakby się czegoś obawiał. Półgłosem mówił potem do pochylonego nad kontuarem nocnego portiera. Wreszcie otrzymał klucz z miedzianą plakietką.
Ten sam portier wiózł ich na górę maleńką windą, w której czuć było toaletą. Kay ścisnęła ramię towarzysza, mówiąc szeptem:
— Spróbuj załatwić u niego whisky. Założę się, że ma...
Dopiero później zdał sobie sprawę, że powiedziała do niego na ty.
Mniej więcej o tej właśnie godzinie Winnie wstawała i po cichutku wychodziła z wilgotnego łóżka J.K.C., by wśliznąć się do łazienki.
Pokój w hotelu „Lotus” wydawał się podobnie przykurzony, jak światło dnia, które zaczynało prześwitywać przez zasłony.
Kay usiadła w fotelu, odrzuciła futro do tyłu i machinalnym ruchem zrzuciła buty z czarnego zamszu, na zbyt wysokich obcasach, które leżały teraz na dywanie.
W dłoni trzymała szklankę i popijała małymi łyczkami. Spojrzenie miała nieruchome. Na kolanach trzymała otwartą torebkę. Na jednej z pończoch zrobiło jej się długie oczko, przypominające bliznę.
— Nalej mi, proszę, jeszcze jedną. Przysięgam, że to już ostatnia.
Kręciło jej się w głowie, było to widać. Wypiła tę szklankę szybciej niż poprzednie i przez dobrą chwilę siedziała jakby zamknięta w sobie; jakby była gdzieś bardzo daleko, daleko od tego pokoju, od tego mężczyzny, który czekał, sam jeszcze nie wiedząc na co.
W końcu wstała. Przez delikatny róż pończoch prześwitywały palce u stóp. Na sekundę odwróciła głowę, po czym zwyczajnie, tak zwyczajnie, iż wydawało się, jakby od zawsze wiadomo było, że tak będzie, zrobiła dwa kroki w stronę swego towarzysza, rozłożyła ramiona, by go objąć, wspięła się na palce i przycisnęła usta do jego ust.
Tymczasem na korytarzach sprzątaczki włączyły właśnie odkurzacze, a nocny portier przygotowywał się do wyjścia do domu.2
Najbardziej zaskakujące było to, że prawie się ucieszył, nie zobaczywszy jej u swego boku, podczas gdy godzinę, a nawet kilka minut później uczucie to wydało mu się niemożliwe, jeśli nie przerażające. Nawiasem mówiąc, nie była to myśl całkiem świadoma, tak by mógł — choćby i przed samym sobą — szczerze zaprzeczyć tej pierwszej zdradzie.
Kiedy się obudził, w pokoju panowały ciemności. Przez szpary w zasłonach wdzierały się do środka dwie szerokie wiązki czerwonawego światła ulicznych neonów.
Wyciągnął dłoń, ale natknął się tylko na wystygłe już prześcieradło.
Czy naprawdę by się ucieszył — pomyślał, pomyślał świadomie — czy tak nie było dużo prościej, dużo łatwiej?
Nie, na pewno nie. Kiedy zauważył światło wydobywające się spod drzwi do łazienki, poczuł jakby lekki wstrząs w klatce piersiowej.
Prawie nie pamiętał tego, co działo się później, wszystko bowiem było takie łatwe, naturalne.
Pamiętał, że wstał, żeby zapalić. Musiała usłyszeć jego kroki na dywanie, bo otworzyła drzwi, choć właśnie brała prysznic.
— Wiesz, która godzina? — zapytała wesołym głosem.
Zawstydzony swoją nagością, szukał spodni:
— Nie, nie wiem.
— Pół do ósmej, Frank, mój drogi.
Dzięki temu imieniu, którym nikt dotąd tak go nie nazywał, poczuł się nagle lekko, lekkością, którą miał czuć jeszcze przez długie godziny, a wszystko wydawało mu się tak proste, że miał wspaniałe uczucie, jakby żonglował życiem.
Co jeszcze się działo? Nie miało to żadnego znaczenia. Odtąd nic już nie miało znaczenia.
Powiedział na przykład:
— Zastanawiam się, jak się ogolić...
A ona, z lekką ironią w głosie, choć raczej z czułością niż ironią, odrzekła:
— Zadzwoń po boya, niech pójdzie kupić maszynkę i krem do golenia. Jak chcesz, to ja zadzwonię.
Bawiło go to. Ona obudziła się świeżutka, podczas gdy on wciąż zachowywał się niezręcznie, w tej rzeczywistości tak nowej, że nie był całkiem pewien, czy jest prawdziwa.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.