Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tyfus, teraz słowiki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tyfus, teraz słowiki - ebook

Powieść Tyfus, teraz słowiki - wymieniana obok Na nieludzkiej ziemi Józefa Czapskiego, Innego świata Gustawa Herlinga-Grudzińskiego czy W domu niewoli Beaty Obertyńskiej jako jedno z najważniejszych świadectw GUŁagu w literaturze polskiej - pozostaje dotąd dziełem znanym tylko wtajemniczonym. Funkcjonuje jako książka osobna - nazbyt drastyczna, przesadnie poetycka, nadmiernie, jak na podejmowany w niej temat, niekonwencjonalna. Kreślona przez Mariana Czuchnowskiego opowieść o losach Polaka Jana Rawy, który w początkach 1942 roku, w czasie jednej z największych epidemii tyfusu plamistego w dziejach Azji Środkowej, trafia wprost z obozu do szpitala zakaźnego w Taszkencie, gdzie następnie zmaga się nie tylko z wycieńczającą chorobą, lecz i z rzeczywistością kreowaną przez sowiecką propagandę, bez wątpienia wyłamuje się ze schematów pisania o doświadczeniach łagrów. Jest opowieścią niezmiennie wstrząsającą, ale i na wskroś nowoczesną. Związaną z konkretnym okresem i miejscem, a zarazem uniwersalną. Stanowiącą nie tyle oskarżenie totalitarnego systemu, ile wielką pochwałę życia w jego najprostszych przejawach.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-942909-9-3
Rozmiar pliku: 368 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I

– Natasza, Natasza! – Dawaj skoriej!

Tęgi, piękny głos wolał rozpaczliwie w centrali telefonicznej. Telefonistka, silna i zdrowa dziewczyna z ciężko podkrążonymi, zmęczonymi oczami, wzywała Nataszę, naciskając kolejno guziki kontaktów, bez skutku. Przechodzący obok martwej, szklanej wyspy biednie ubrani mężczyźni nie zwracali uwagi na telefonistkę i szli dalej w głąb gmachu, tupiąc wojskowymi butami po kamiennej posadzce.

– Natasza! Natasza! No, jesteś nareszcie! Idź prędko pod trzynasty! Wzywają cię. Doktor gniewa się bardzo, że cię jeszcze nie ma.

Miękki, aksamitny, czuły głos odpowiadał płynnie telefonistce. Słychać było, jak przedziera się sennie przez szklane ściany, usprawiedliwiając się, ciepły i niewinny.

– Już idę. Idę! Cóż to? Nowa partia?

– Tak, tak – szybko krzyczała dziewczyna z centrali. – Nie wiem zresztą. Idź już, idź!

Obok znowu szli inni, biednie ubrani ludzie i stukali ciężko butami, znikając jak ich poprzednicy w ciemnych korytarzach. Telefonistka odłożyła słuchawkę. Oparła się o parapet i ukryła twarz w dłoniach. Niedługo jednak siedziała nieruchomo. Zadzwoniły znów brzęczki i na tablicy rozdzielczej pryskały, świecąc chwilę, zielone, czerwone, żółte i fioletowe sygnały. Łączyła kontakty, chwytała za słuchawkę i głos jej dudnił głucho w szklanym dzwonie budy.

– Łączę z siedemnastym, doktor Nikitin. Proszę mówić! – Trzynastka mówi. – Ewidencja? Dwunasty przy telefonie.

Sygnały paliły się nerwowo, to znów gasły spazmatycznie. Z tablicy wyskakiwały wciąż światła. Wciskała zwięźle wtyczki, rozłączała linie, a oczy podkrążały się jej po każdej takiej dłuższej fali alarmów coraz bardziej. Wyglądały jak ciemne, metalicznie lśniące koła. Na zgrabnym nosie pojawiły się kropelki potu.

– Z kim połączyć? Kto mówi? – Dziesiąty posterunek NKWD? Już łączę. – Z doktorem Nikitinem? Zajęty. Zajęty, mówię.

Sprawne ręce znowu wciskały wtyczki, gasiły sygnały, uciszały brzęczki. Poza zimne szkło centrala wyrzucała swą drażniącą, monotonną muzykę. Kabina z aparaturą wmurowana była nisko w róg budynku stojącego w ciemnej, gęstej nocy, poza którą nie było obecnie nic, ani gwiazd, ani życia. Tylko ciemność, ponura czerń malarska, a w niej, w szklanej wnęce, ta dziewczyna siedząca na wysokim stołku.

Czyjeś buty zadudniły znowu. Inni, nowi, również biednie ubrani mężczyźni przechodzili obok i szli dalej korytarzami. Spośród nich wyskoczyła niespodzianie wysoka dziewczyna w długich, lakierowanych butach, otulona w grubą, wełnianą chustkę. Mignęła koło szklanego rogu, lecz nie poszła w głąb budynku, tylko otworzyła drzwi i weszła szybko do centrali.

– Aa, jesteś nareszcie! – zawołała radośnie telefonistka i zeskoczyła z podniesienia.

– Ach! – powiedziała dziewczyna, zdejmując chustkę z głowy i ramion, zwracając rumianą, czerstwą twarz ku niej.

– Już dwunasta. Idź do domu.

Potem zaszczebiotała:

– Co nowego? Jest nowa partia?

Dziewczyna o podkrążonych oczach ziewnęła, po czym zaczęła powoli upinać włosy, bure i dzikie jak pióra jastrzębia, a gdy ujęła je w węzeł, ziewnęła jeszcze raz, wpięła spokojnie prosty, gruby grzebień w złotawy puch na czubie i zaczęła podciągać pończochy.

– Chce mi się ogromnie spać! – Nie! Nic specjalnego nie ma. Pod trzynasty przywieźli partię. Będziesz miała dużo roboty. Nikitin tam jest. – Natasza dziś dyżuruje.

Pończochy nie chciały się trzymać i dziewczyna, opierając nogę o podstawkę centrali, podniosła wysoko spódnicę, usiłując zapiąć podwiązkę.

– Co te podwiązki są teraz warte! Patrz! Znowu się zerwała.

Nowa zerknęła ukradkiem i niespodzianie powiedziała:

– Et, co tam podwiązki! U ciebie nogi jak samo zdrowie! Marfa, ilekroć cię widzę, chciałabym być chłopcem, aby spać z tobą.

Nie zdołała odpowiedzieć. Obie dziewczyny odwróciły głowy równocześnie i krzyknęły naraz. Do szyby przylgnęła męska twarz. Wesoły śmiech rozległ się za szklaną budą. A potem wołanie:

– Zdrawstwuj, Marfa Nikołajewna.

– Zdorow, Misza! – zawołały razem dziewczęta.

Marfa nadal próbowała zawiązać podwiązkę, lecz nagle opuściła spódnicę i zaczęła się śmiać. Misza śpieszył się, pobiegł i znikł w ciemnych korytarzach.

– Pilnuj, Misza, trzynastego! – krzyknęła jeszcze za biegnącym.

– A co takiego na trzynastce? – Zdziwiła się nowa.

– Dali tam tę świeżą partię, którą przywieźli w nocy. Podobno sami Polacy. Może tam chłopaka znajdziemy?

– Dobrze. Ja też będę pilnować – mówiła z uśmiechem nowa. Nie skończyła zdania, bo na tablicy zabłysły sygnały i rozszalały się brzęczki. Wyskoczyła na podniesienie, siadła na stołku, założyła słuchawki i łączyła linie. Marfa stała jeszcze chwilę, zawijała się starannie w grubą chustkę, patrząc na palce koleżanki zwinnie i szybko operujące wtyczkami. Uspokoiło się, tylko jeden punkt wciąż wzywał, świecąc niecierpliwie.

– Kto mówi? – wołała telefonistka. – Tu – powtarzała – Trzeci Szpital Chorób Zakaźnych. Tu Trzeci Szpital Chorób Zakaźnych, centrala. Centrala. – Kto mówi? Nic nie słyszę. Proszę mówić głośniej!

Głos dochodził z dala. Brzmiał cicho, bardzo cicho. Echowo. Przeszkadzały mu inne głosy na linii.

– Stacja Siemionowskaja? Siemionowskaja? – Tu Trzeci Szpital Chorób Zakaźnych. Tak jest. Da! Da! Da! – Łączę. Łączę. Zaraz łączę.

Marfa czekała chwilę, patrząc na tablicę. Powiedziała cicho:

– Do swidanija, Sasza. Do swidanija.

Wyszła z centrali i kilka kroków dalej, tuż za drzwiami, wpadła od razu w ogromną ciemność i deszcz. Nie było widać na krok. Strugi biły głucho ze wszystkich stron. Huczały na dachach. Trzaskały w ciemnościach. Poczuła, że wpadła w kałużę. Krzyknęła, prędko się odwróciła i pobiegła z powrotem do centrali.

– Zapomniałam kalosze!

Włożyła je, gdy właśnie tablica rozdzielcza lśniła od ogni, a następczyni łączyła linie, siedząc z płonącymi policzkami na wysokim stołku. Marfa zamknęła drzwi, przebiegła przez korytarz, wpadła w deszcz i nie oglądając się za siebie, szła szybko do domu.

Przystanęła na końcu głównej ulicy, by odpocząć. Z daleka centrala wyglądała jak szklana czaszka wmurowana w ciemną noc i w róg budynku. Deszcz siekł po przezroczystych ścianach. Marfa opamiętała się i pobiegła naprzód. Kałuże chlupały i mlaskały głośno, potem ucichły.

W wielkim, zakrytym ciemnościami gmachu pracowała i czuwała nie tylko centrala telefoniczna. Misza, mijając szklany róg, nie miał czasu spojrzeć na smukłe, zwięzłe łydki Marfy. Pozdrowiwszy szybko dziewczęta, biegł ciemnymi korytarzami aż do dużych, gęsto okratowanych drzwi. Odźwierny czekał już z kluczami i natychmiast otworzył bramę, zasalutował i zamknął ją za nim. Misza przebiegł jeszcze szybciej ogromny hall zalany jaskrawym światłem elektrycznym, przepraszając po drodze białe pielęgniarki. Wbiegł pędem do dyżurki. Czekał tam już na niego, paląc papierosa, doktor Nikitin.

– Co? Jakżeż? – zawołał Misza, otwierając pośpiesznie szafę, wyjmując kitel, białą czapkę, rękawiczki.

Nikitin palił spokojnie i patrzył na niego, gdy się ubierał. Po chwili dopiero powiedział:

– Na trzynastym będziecie mieli kłopot. Bardzo mi się nie podoba ta nowa partia, którą przysłali przed północą. Myślałem nawet zostać, aby wam pomóc, ale cóż ja pomogę…?

Zamyślił się, strząsnął zgrabnie długą laskę popiołu na linoleum.

– Co ja tu pomogę? Co wy tu możecie pomóc? Co my tu w ogóle wszyscy możemy pomóc?

Misza spojrzał na niego uważnie.

– I wy to mówicie, sławny Nikitin? Pamiętacie, doktorze, jak mnie tu przysłali po ukończeniu moskiewskiego uniwersytetu?

Nikitin zaśmiał się.

– Pamiętam znakomicie. Mówiliście wtedy: „Choroby zakaźne, epidemia, czerwonka, biegunka, ospa, tyfus plamisty! Ech, to wszystko brednie i nieprzyjazne wymysły medycznych ignorantów. Uczyła was stara, głupia szkoła – powtarzaliście – nie rozumiejąca społecznej medycyny. W naszym kraju, dziś, gdy lud rządzi i ma swoje własne państwo, ludowe metody higieny państwowej wygnały od nas na zawsze wszelkie epidemie. Tyfus plamisty, ospa, dur brzuszny, czerwonka – istnieją tylko w waszej wyobraźni, starych, zacofanych społecznie lekarzy. Sporadyczne wypadki wyolbrzymiacie do rozmiarów narodowych katastrof. W naszym dzisiejszym państwie nie ma epidemii, nie może być epidemii. Nasz kraj używa teraz mydła. Gdzie używa się powszechnie mydła, tam epidemie istnieć nie mogą…”.

– Tak mówiliście wtedy, pamiętacie? – zakończył łagodnie Nikitin.

Misza słuchał, lecz się nie uśmiechał. Zapinał kitel, dociskał rękawy, obciągał kołnierz.

– Tak, tak, drogi doktorze. Tak też i wtedy myślałem… Hm, mówiliśmy o mydle. Ee, żebym nie zapomniał. Tam w górnej szafce schowałem dla was maleńki kawałeczek, który przyrzekłem wam dać… – No, więc co jest z tymi chorymi?

Doktor Nikitin pomyślał chwilę i mówił potem powoli:

– Partia, którą przyjąłem, jest rzeczywiście nieszczególna. Są tam różne skomplikowane wypadki. Prawdopodobnie nie tylko tyfus plamisty, lecz również czerwonka, tyfus brzuszny i szkorbut. Niektórzy mogą mieć oba przypadki. Najważniejszym ich obciążeniem jest to, że wszyscy byli więźniami na Północy i przebywali po zwolnieniu w drodze około półtora miesiąca.

– Młodzi?

– Nie. To znaczy, nie wszyscy młodzi. Jest kilku starszych. Nie mogłem zresztą dokładnie rozpoznać, gdyż ich stan fizyczny jest poniżej naszej lekarskiej znajomości ludzkiego wyczerpania i charłactwa.

– Dużo przytomnych?

– Kilku.

– Czy wszystkie dane zostały zebrane?

– Częściowo tak. Możecie je wcześniej przeglądnąć w ewidencji. Nie wszyscy, jak wiecie, mogli być rozpytani w takich okolicznościach. Nie wszyscy mogli zeznawać. Wśród nich jest chłopak, może to nawet nie chłopak, który stracił przytomność po kąpieli. To ciekawy chłopak… Jego dokument z łagru jest też bardzo ciekawy.

– Czy pamiętacie jego nazwisko?

– Nie. Natasza może wam powie. Ona powinna pamiętać, bo upadł jej, gdy go prowadziła, i krew mu pociekła z nosa akurat na jego własną kartę ewidencyjną. Cieszę się, że Natasza ma dziś dyżur z wami. To znakomita pielęgniarka. Jeszcze o tym chłopaku. Intryguje mnie ten chłopak. Jak się podniósł z podłogi, przeprosił Nataszę, że krwią poplamił jej ręce i fartuch. No, to by było tyle. Wszystkiego dobrego, kolego. Muszę iść do domu dobrze się wyspać. Rano was zmienię. Miejcie dobrą i spokojną noc.

Włożył czapkę i wyszedł. Szedł przez hall, bramę, ciemne korytarze, skręcił ku szklanej centrali. Spojrzał na straszliwe ciemności, podniósł kołnierz kurtki i wpadł w noc zatrzaśniętą lejącym deszczem.

Misza był już gotów do pracy. Podniósł słuchawkę. Szepnął:

– Proszę siostrę Nataszę.

– Natasza, Natasza! –- Dawaj skoriej! – wołała Sasza, wiercąc się na wysokim stołku. – Doktor Fomin prosi do dyżurki.

– Misza? – Zaśmiała się w słuchawce.

– Ty się nie śmiej, Natasza, lecz idź natychmiast! – Zimno ucięła. – Idź zaraz.

Natasza powiesiła wolno słuchawkę. Poprawiła kasztanowate, bujne włosy, ściślej nasunęła na nie biały czepek. Zarzuciła pled na ramiona i cichutko stąpając w filcowych, szpitalnych pantoflach, zajrzała przez szklany występ osłonięty daszkiem, umieszczony w drzwiach, do trzynastki. Przeszła potem przez korytarz do jaskrawo oświetlonego hallu.

Zapukała lekko.

– Proszę!

Weszła zarumieniona.

– O, Natasza! Dobrze, żeście przyszła. Co tam u was na oddziale?

Nie odpowiedziała od razu. Popatrzyła na Miszę błękitnymi oczami. Rzęsy czarne i długie słodko zatrzepotały. Zakłapała jeszcze raz jedwabnymi oczami i powiedziała cicho:

– Mamy wielkie nieszczęście z tą nową partią.

– Dlaczego nieszczęście? Nieszczęście jest ze wszystkimi ciężko chorymi.

Podeszła bliżej. Lampa oświetlała ją teraz ze wszystkich stron. Włosy zaświeciły się szybko od lampy mokrymi, gorącymi blaskami na skroniach i na mocnym, białym karku. Czepek wyróżniał się, jeszcze bardziej śnieżny w porównaniu z tą złocistą, pałającą miedzią. Oczy o nieskazitelnym błękicie paliły się jak płomienie pokusy. Cała postać tryskała zdrowiem i siłą. Tak samo ciemnowiśniowe, może nieco za pulchne usta.

Doktor spojrzał na te wilgotne usta i aż się wzdrygnął. Ochłonął i myśląc wciąż o jej młodych wargach, powiedział zmieszany:

– Spokojnie. Spokojniej, Natasza. Muszę przecież wszystko o nich wiedzieć. I to dokładnie. Chcę im naprawdę pomóc. Czy nieprzytomni?

– Kilku jest całkowicie nieprzytomnych. Kilku zaś przytomnych tylko wówczas, kiedy wołają pić. Wśród nich jest jeden, który…

Przerwał jej:

– Ilu ich jest wszystkich? Myślę, ilu ich przywieźli?

– Nowych przywieźli trzynastu. Starych było dziesięciu, razem jest…

– Dobrze, dobrze. Dziękuję, proszę mówić dalej, bo wam przerwałem.

– Jest między nimi – mówiła poruszona – bardzo młody chłopiec, a może to nie jest wcale młody chłopiec, tylko straszliwie wychudzony, że nie można się zorientować w jego wieku, który nie odzyskał przytomności po kąpieli i jest…

– Wiem, wiem. – Przerwał nerwowo po raz drugi Misza. – Mówił mi o nim doktor Nikitin.

– Ten właśnie jest najciężej chory i beznadziejny – powiedziała.

– Czy wszyscy oni to Polacy?

– Zdaje się, że tak. Ten młody, beznadziejny, jest na pewno Polakiem. Leciał mi przez ręce, gdy go podnosiłam. Mówił coś niepojętego w gorączce, także mówił coś po polsku. Śmieszny, biedny chłopiec. Leży w malignie i bredzi bez przerwy.

– No tak. Idźcie na oddział. Przyjdę później przeglądnąć ewidencję. To ciekawe, hm, ciekawe – mruczał pod nosem.

Miała już odejść. Raptem obrócił się i spytał miękko:

– Natasza, czy Osipowa jest w dyżurce pod dwunastym?

– Nie. Jest teraz w mojej dyżurce i również uważa na mój oddział.

– A to dobrze. – Ucieszył się. – Natasza, pójdziecie wobec tego do ewidencji i przeglądniemy razem dokumenty.

Zakłapała znów rzęsami. W oczach trysnął wesoły ogień. Zdrowa jej postać jeszcze bardziej jakby wyrosła, zaświeciwszy jak fosforyzacją grubym węzłem bogatych, kasztanowatych włosów.

Zawołał centralę.

– Osipowa? Tu doktor Fomin. Co, śpicie podczas dyżuru? Nie? Dobrze, dobrze. Żartuję przecież. Osipowa, uważajcie, proszę, na oddział Nataszy. Zabieram ją na dół. Tam mnie szukajcie, gdyby zaszło coś nagłego.

Stara cichutko westchnęła i tak samo cichutko powiesiła słuchawkę.

– Idziemy – powiedział. – Nie mamy czasu.

Wyszła pierwsza. Z hallu, jak iskry z ogniska, pryskały na wszystkie strony przejścia, tunele, kanały, korytarze. Szpital był zbudowany jak forteca. Wszędzie bramy, schody, galerie, nieoczekiwane wgłębienia, wnęki, cała sieć rozgałęzień powiązanych ze sobą przewrotną i mądrą konstrukcją. Wszędzie można było dojść, ale nie można było nigdzie dojść, by nie być zauważonym czy zatrzymanym przez dyżurnych lub straż.

Boczne korytarze prowadziły do głównego, który wiódł na dół jak do rozkopanej na spodzie, głębokiej studni. Na samym dole, w jednej z licznych sal podziemia, mieściła się ewidencja i centrala przyjęć. Ze wszystkich pawilonów, a z których każdy z osobna liczył po pięć oddziałów, szli lekarze, by przeczytać dokładnie listy przyjęć, pierwsze obserwacje i zapiski dyżurnej lekarki, zanim zostaną one wyciągnięte z książki i odesłane na górę.

Martwy na pozór gmach, gdy widziało się go z zewnątrz w ciemnościach nocy, tętnił w środku czułym życiem. Wszystkie telefony brzmiały rozpaczliwymi sygnałami. Raz po raz podchodzili do nich lekarze lub pielęgniarki. Ich ruchy były akuratne jak dźwięk dzwonków.

Na dole, w dużej, kamiennej sali, światło lamp wmurowanych w gładkie, zimne sufity, lało się mleczną miazgą, powlekając ludzi i przedmioty miękkim tuszem. Na stołach leżały książki służbowe pawilonów i poszczególnych oddziałów. Wśród nich najgrubsza, otwarta szeroko księga przyjęć ze świeżo zapisanymi stronami.

Obok ogromnej szafy stało biurko. Siedziała przy nim wysoka, siwa pani o orlim profilu, udzielająca wyjaśnień ostrym, suchym głosem. Ta siwa była właśnie naczelnym lekarzem ewidencji.

Natasza wzięła książkę, przejrzała ją pośpiesznie, otworzyła na przedostatniej stronie. Nachylając się nad Fominem, który usiadł, pokazała zapisane kartki.

– Tutaj jest ich ewidencja.

Młody lekarz zaczął czytać. Doszedł do ciekawiącego go punktu i podniósł oczy na Nataszę. Stała obok czujna i naprężona. Wskazał coś palcem. Nachyliła się szybko i niechcący dotknęła piersią jego ramienia. Cofnęła się momentalnie. Lekarz zmieszał się, po czym przywołał ją znowu.

– O, tu właśnie jest jego wypadek.

Zbliżyła się. Zapachniały jej włosy. Lekko, jak najlżej, ale ściśle przycisnęła piersi do jego ramienia i nie cofnęła ich, póki nie poruszył się i nie powiedział zdławionym głosem:

– Natasza, co się dzieje z wami?

– Nic. Ze mną nic się nie dzieje, Michaił Pawłowicz. Słucham naprawdę tego, co mówicie. Z rozkoszą słucham.

Zamknął książkę. Popatrzył na siostrę całą w rumieńcach. Wstał.

– Posłuchamy, co o tym mówi doświadczona lekarka.

Uśmiechnęła się lekko. Szła pierwsza.

Siwa pani poprosiła ich, by usiedli.

– Tę nową partię – mówiła oschle, sucho jak zwykle, stara lekarka – tych trzynastu Polaków przywieziono bardzo późno, około godziny jedenastej w nocy. Nie chciałam już nikogo przyjąć. Przyjmujemy chorych tylko do godziny dziewiątej i to w nadzwyczajnych wypadkach.

Fomin potakiwał głową.

– Szofer ambulansu lotnego patrolu sanitarnego oświadczył stanowczo, że otrzymał rozkaz zawieźć ich do pierwszego lepszego szpitala epidemicznego i wrócić zaraz po nową partię.

Natasza sięgnęła po chusteczkę do nosa, wyjęła ją i trzymała w ręce.

– Ta trzynastka pochodzi z transportu, który opuścił Kotłas nad północną Dźwiną półtora miesiąca temu, będąc w drodze do dnia dzisiejszego. Myślę, że niektórzy zachorować mogli już na Uralu.

– Nie jest wykluczone więc, że u nich możemy spodziewać się kryzysu tej nocy – spokojnie powiedział Fomin.

– Tej lub przyszłej. A jakie mamy środki? Możemy im dać czas i łóżko. Dobrze, że mamy łóżko. Powiedzmy ściślej, mamy łóżko dla nich na tydzień, dwa. Po dwóch, po trzech na jeden siennik.

Kaszel Nataszy zerwał się jak stuk młotka.

– Uważaj na siebie, maleńka. Kaszlesz podejrzanie – powiedziała siwa lekarka beznamiętnie. – O bronchit łatwo przy tutejszych przeciągach. – Czy umrą? Oczywiście, że wielu z nich umrze. Nie mam żadnych złudzeń. Wielu nie miało sił, by podać dane osobiste i umrze bez tych danych, jak tyle tysięcy umarło tu już przedtem. Dla mnie zjawisko to jest typowe. Widziałam je w najbardziej upiornych blaskach lat 1914-1924 w Odessie, Moskwie, Leningradzie. Potem przeżyłam to samo w latach 1927-1931 na całej naszej pięknej Ukrainie… Później co roku już na Uralu, na całej Syberii, w centralnej Azji i na Dalekim Wschodzie… Czyj organizm będzie bardziej odporny, ten przetrzyma gorączkę przesilenia, a czyj nie…

Lekarz poruszył się gwałtownie:

– Przepraszam was, doktorze, ja to wszystko teraz rozumiem, lecz…

– Lecz co? – Uniosła się. – Lecz…! Ech, wy wszystko rozumiecie… Ja tu nic nie rozumiem, a wy rozumiecie…! Tysiące depesz, próśb, zapotrzebowań, wszystko wysyłaliśmy na czas. Wysyłamy teraz. I co? I co?

Zdenerwowana Natasza wytarła szybko usta chusteczką i patrzyła z przerażeniem na starą.

– Otrzymałam wyjaśnienia z Moskwy. Krótkie. O, wyjątkowo krótkie i jasne: „Są lokalne zapadnięcia na chorobę, epidemii nie ma i być nie może!”.

– Trzeba ich jeszcze raz zaalarmować! – powiedział twardo.

– Zaalarmowaliśmy. Odpowiedź też już przyszła. Prosta. Bardzo jasna: „Przestańcie nas zasypywać swymi nędznymi urojeniami!”.

Milczeli wszyscy troje. Siwa uśmiechnęła się blado, jakby do własnych myśli.

– Najlepszy był szofer – powiedziała. – „Otrzymałem rozkaz dowieźć ich tutaj i wyładować, a jeśli nie przyjmiecie, wszystkich zwalę do błota na podwórzu”. Myślałam, że nie będzie śmiał. Zwalił i odjechał. Czy wiecie, że sygnalizują znowu siedem eszelonów? Czekają na stacji kolejowej o pięćdziesiąt kilometrów stąd. Jutro ich zwalać będą pokotem na podwórzu. A więc zgodnie z miarodajnym wyjaśnieniem z Moskwy chorujemy na urojenia.

Przerwała gniewny wybuch i zakończyła cicho:

– Dosyć na dzisiaj! Przepraszam was, Michaił Pawłowicz. Lubię prawdę i nie poświęcę jej dla nikogo.

Wstała i zaczęła się ubierać.

– Czas i mnie iść do domu spać. Dobranoc, dorogoj! Dobranoc, mili.

Jak biały duch zjawiła się dyżurna pielęgniarka i delikatnie dotknęła ramienia Fomina.

– Doktorze, wzywają na górę.

Wstał szybko i skinął na Nataszę. Szli długimi, wąskimi korytarzami. Pożegnali dyżurną i skręcili na oddział. Nie doszli jeszcze do dyżurki, gdy stanęła przed nimi Osipowa i cierpko powiedziała:

– Dwóch z nowego transportu dogorywa w kryzysie. Umarło trzech z poprzedniego, przykryłam ich właśnie prześcieradłem. Czy mogę zadzwonić, by ich wynieśli? Nie słyszałam nawet – dodała bezradnie – kiedy kończyli.

– Dzwońcie, proszę – powiedział machinalnie. Położył ciężko rękę na ramieniu Nataszy. – Natasza, strzykawkę i ampułki, tylko szybko.

Wszedł od razu na trzynasty oddział. Straszliwy zaduch gorączkujących, spalonych ciał ciągnął na mdłości. Podszedł do nakrytych. Odsunął prześcieradło. Szare upiory ciał leżały ciche i skurczone. Zęby obnażone po śmierci pożółkły i poczerniały, przeświecając przez opuchłe, ohydnie opuszczone wargi. Nakrył je z powrotem. Spojrzał jeszcze raz na salę, w której panoszył się ciężki smród, jakby zalatujący ze starej, żołnierskiej latryny, wzdrygnął się i śmiało przeszedł następnie do tych nowych, dogorywających chorych.

Stara Osipowa miała słuszność. Dwu, o których mówiła, było rzeczywiście w agonii. Wziął za puls. Długo próbował.

– Tak – szepnął cicho – z tych istotnie nic nie będzie do rana. Szkoda!

Wyjął słuchawkę, odkrył koszulę pierwszego i cofnął się nagle. Pierś mężczyzny była płaska jak deska obciągnięta suchą, żółtą, prawie przezroczystą skórą. Lecz co było więcej przerażające, to serce omal przezierające przez skórę. Widać je było jak nienaturalnie spłaszczoną, krwawą, karykaturalną ośmiornicę, która się wije, walcząc, bijąc i zamierając, rozszerzając się i kurcząc, płaszcząc i rosnąc, zamierając coraz wolniej, bijąc coraz ciszej, ciszej.

Drugi leżał na wznak i dyszał ciężko. Czoło jego było rozpalone jak cegła wyjęta z pieca.

Weszła Natasza, niosąc strzykawkę i ampułki. Doktor wziął narzędzia i szklany skarb, dając jej znak.

– Obejrzyjcie resztę chorych.

Podszedł do stolika, gdzie stała ostro świecąca lampa i leżały różne szpitalne drobiazgi. Usiadł, wyjął kilka maleńkich ampułek, przejrzał je pod światło, wyciągnął strzykawkę i igły.

Natasza tymczasem obchodziła po kolei łóżka. Tu poprawiła słomianą poduszkę, tam podciągnęła koc, gdzie indziej nalała wody do glinianego garnuszka stojącego na drucianym stoliku.

Jakiś chory prosił o kaczkę. Kaczka – było to szpitalne, użytkowe naczynie. Nie mógł wstać. Był tak słaby. Podźwignęła go ostrożnie, podsunęła mu naczynie i ułożyła z powrotem na łóżku. Inny, leżący obok, jęczał strasznie, potem mamrotał coś niezrozumiałego w gorączce. Znowu ktoś wzywał Nataszę. Filcowe podeszwy sunęły bezszelestnie po posadzce. Fomin skończył przeglądanie instrumentów i śledził jej ruchy.

Obeszła wszystkich i zatrzymała się koło młodego, nieznajomego Polaka, który stracił zaraz po kąpieli przytomność. Przestraszyła się nie na żarty. Chłopak, nieprzytomny dotychczas, wpatrywał się w nią czarnymi, błyszczącymi od gorączki oczami. Chciała w nagłym przestrachu zapytać o coś, lecz stała niemo. Przyglądała mu się, a jego oczy wbite w nią uporczywie pałały niesamowitym blaskiem. On sam też musiał być bardzo zdziwiony, usiłował przypomnieć sobie coś, jednak nie mógł i patrzył, aż ją przeszedł dreszcz.

– Skolko wriemia? – zapytał znienacka po rosyjsku.

Nie odpowiedziała, tak ją zaskoczył. Zapytał znowu:

– Która godzina?

Trochę ochłonąwszy, podeszła bliżej łóżka.

– Proszę nic nie mówić, o nic nie pytać, tylko leżeć spokojnie.

– Skolko wriemia tiepier’? – uparcie powtarzał.

– Trzecia godzina – powiedziała i pobiegła natychmiast do Fomina.

– Michaił Pawłowicz – mówiła szybko – ten czarny Polak odzyskał przytomność. Jakżeż się cieszę!

Spojrzał na nią.

– Nie ma się czego cieszyć. To chwilowe. Natasza, musicie mieć więcej spokoju w ocenie choroby. Takie nawroty jak ten zdarzają się czasem, potem przychodzi nowa fala gorączki, kryzys, upadek sił, serce nie wytrzymuje i…

Machnął żałośnie ręką.

– O niego boję się więcej niż o kogo innego. To bardzo niebezpieczny typ fizyczny ten młody człowiek!

– Doktorze, proszę, czy nie można by właśnie spróbować uratować go, choćby dla samego doświadczenia?

– Mam tu setki takich – powiedział zimno. – Dobrze, zmieniam zdanie. Jeśli chcecie, myślę, że warto go ratować za wszelką cenę!

– Jest zupełnie przytomny, tak mi się wydaje – szeptała.

– Nie! Mylicie się, Natasza, nie jest zupełnie przytomny, ale rzeczywiście jego postanowiłem uratować.

Słuchała z twarzą rozpromienioną jak nigdy jeszcze. Po raz pierwszy widziała młodego, zazwyczaj burkliwego i nieprzystępnego, opryskliwego i bez serca – jak mówiła o nim stara lekarka z ewidencji – moskiewskiego lekarza, gdy w jego głosie zadrgało ciepło i stanowczość. Widząc jej radość, uśmiechnął się wyrozumiale.

– Masz dobre serce. Ono cię zgubi. Zaświeć maszynkę, Natasza, zagotuj wodę, przesterylizuj strzykawkę i igły. Prędko!

Drżały jej ręce. Zapaliła podręczną maszynkę spirytusową stojącą na stole, nalała wody do emaliowanej miski i postawiła ją na płomieniu. Doktor podszedł tymczasem do chorego. Ujął go za puls, przyłożył potem słuchawkę do serca i słuchał. Biło nieregularnie, urywanym biciem. Walczyło z trucizną gorączki i nie chciało ustać. Chory leżał cicho. Oczy świeciły mu tym samym suchym blaskiem. Ukończywszy badanie, odsunął koc i obnażywszy chorego, przywołał Nataszę.

– Natasza, proszę się dobrze przyjrzeć prawdziwemu okazowi tyfusu plamistego. Można by go sfotografować jako przykład w kolorach i rozesłać do klinik dla nauki studentów.

Patrzyła szeroko otwartymi oczami.

– O, widzicie? Wiązanie linii liliowych, wiotkich cieni z kolorowanymi rozgałęzieniami wiodące od szyi do żołądka, rozplakatowane w zygzakach aż na biodra. Czerwono-błękitne, koralowe plamy na brzuchu, delikatne jak kiście bzu mapy plamiste, które można spotkać tylko tu u nas, w Rosji albo w centralnej Azji, w tak czystym, nienagannym wydaniu.

Przyglądała się z lękiem i ciekawością. Ciało mężczyzny przerażająco chude, obnażone jeszcze silniej przez ostre światło lampy, pokryte było straszliwymi, tyfoidalnymi znakami jak tajemniczym, różowym pismem. Wtem Fomin zauważył jeszcze coś innego.

– Natasza, proszę podnieść i przysunąć bliżej do światła jego prawą nogę.

Patrzył długo na brązowe, jakby wyżarte przez złośliwy liszaj, zgrubienia na skórze.

– Dosyć. Wystarczy.

Ułożyła chorego z powrotem. Przypadkowo dotknęła jego uda. Cofnęła rękę raptownie, gdyż było jak rozpalone żelazo.

– Hm, tak – mruknął do siebie Fomin – ślady niedawnego, przewlekłego szkorbutu. Tak, to w ogóle ciężki przypadek. Zobaczymy. Zobaczymy…

Chory być może zrozumiał coś z tej rozmowy, otworzył usta, chciał coś powiedzieć. Lecz zdołał tylko poruszyć lekko wargami.

Strzykawka i igły były już wysterylizowane.

– Czy to kamfora? – spytała.

– Tak. Nie mam nic innego. Mam wprawdzie cztery ampułki kofeiny, ale muszę je schować na później. Kamfora mu znakomicie teraz pomoże. Przy takim wyczerpaniu serca nawet świetnie. Zresztą jak i te wyjdą, to koniec mojej apteki!

Uśmiechnęła się smutnie, odpiłowując szklany łebek ampułki.

Powoli wciągnął żywiczny, ożywczy płyn do strzykawki i nachylił się nad chorym. Krąg lampy padał prosto na jego ramię. Zręcznym ruchem zwinęła Natasza rękaw koszuli, przeciągnęła skórę jodyną. Spirytus i zapach jodu ulotniły się momentalnie. Fomin szybko wbił igłę w suchą skórę, umiejscowił i nacisnął tłoczek. Ostry sok kamfory rozlał się w mięśniu. Zagrał iskrami w żyłach. Chory otworzył usta, chwycił oddech. Potem zaczął oddychać szybciej i głośniej. Jego pałające oczy złagodniały i zwilgotniały. Ciało się rozprężyło. Na wargach pojawił się uśmiech omal dziecinny.

Lekarz wyjął igłę i Natasza natychmiast zajodynowała nakłute miejsce. Odszedł zadowolony. Miły zapach jodu pulsował jeszcze w powietrzu. Odwrócił lampę, czekając na Nataszę.

Upłynęło kilkanaście, nie więcej jednak jak kilkadziesiąt sekund i wtedy stało się coś, czego się w ogóle obecnie nie spodziewała. Chory chwycił ją za rękę, przycisnął gorące wargi, aż ją przeszedł całą żar jego gorączki. Potem zapytał:

– Którego dzisiaj?

– Pierwszego lutego.

– A który to rok?

– Który rok? – powtórzyła.

– Tak – szepnął – który to rok?

– Pierwszego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku.

Popatrzył na nią smutnie, oczy mu pociemniały i znowu się jasno zapaliły. Jeszcze raz usiłował się podnieść. Opadł. Jakby zmalał na łóżku. Począł szeptać nieprzytomnie do siebie.

– Pierwszego lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Pierwszego… lutego… tysiąc dziewięćset… czterdziestego drugiego roku…

Ucichł potem i zapadł w febrę tyfusową.

Natasza i Fomin stali długo nad jego łóżkiem, słuchając chorych majaczeń i dręczących snów, które opowiadał a od których nie było teraz ucieczki, i w których nie było żadnego ratunku.Nota edytorska

Pierwsze wyimki z powieści Mariana Czuchnowskiego zaczęły się pojawiać latem 1947 roku w londyńskich „Wiadomościach”. Periodyk Grydzewskiego opublikował fragmenty Rozdziału III (nry 34/1947 i 45/1947), Rozdziału IV (nr 1/1948), Rozdziału VII (nry 7/1948 i 49/1948), Rozdziału VIII (nr 30/1948) oraz Rozdziału IX (nr 38/1948). Powieść ukazywała się następnie w odcinkach od marca do października 1949 roku w andersowskim „Orle Białym” (nry 11-40/1949). I wówczas nie ogłoszono jej jednak w całości. W wydaniu z 3 września (nr 36/1949) redakcja londyńskiego tygodnika poinformowała o opuszczeniu dwóch części utworu, Rozdziałów X i XI, zapewniając stanowczo, że: „Oba rozdziały nieogłoszone na łamach »Orła Białego« znajdą Czytelnicy razem z innymi w osobnym wydaniu książkowym tejże powieści, która ukaże się w Londynie jeszcze w tym roku, na Gwiazdkę”. Niestety, ostatecznie pominięto w tygodniku aż trzy części książki – Rozdziały X, XI i XII – zaś jako Rozdział XII wydrukowano zamykający powieść Rozdział XIII. Wbrew zapowiedziom redakcji pisma wydanie książkowe dzieła Czuchnowskiego nie ujrzało również światła dziennego „na Gwiazdkę” roku 1949, lecz dopiero dwa lata później – i to w formie urągającej elementarnym regułom typografii. Cały utwór stłoczono na zaledwie 151 stronach formatu 133x205 mm, po 58 wierszy na stronie, co samą lekturę książki czyniło zadaniem niezwykle uciążliwym.

Podstawą niniejszego wydania jest wspomniana właśnie pierwsza – i jedyna jak dotąd – pełna edycja powieści Czuchnowskiego: Tyfus, teraz słowiki. Powieść, Modern Writing Ltd., London 1951. Względem książkowego pierwodruku dokonano w tekście szeregu drobnych zmian modernizacyjnych: uwspółcześniono interpunkcję, a także pisownię wyrażeń przyimkowych, połączeń przyimkowych, przymiotników złożonych, zaprzeczonych imiesłowów przymiotnikowych i przysłówków. Końcówki -yj używane niekiedy w dopełniaczu liczby mnogiej rzeczowników zakończonych na -ja występującym po c, s, z zamieniono na -ji. Dla konsekwencji usunięto z tekstu nie tylko błędy zecerskie i korektorskie, ale również archaizmy fleksyjne, które mogłyby być dzisiaj odbierane jako pospolite błędy gramatyczne (typu: „szeptająca” miast „szepcząca”). Ujednolicono pisownię zaimków osobowych, przyimków złożonych i nazw geograficznych. Wtręty obcojęzyczne wyróżniono w tekście kursywą. Zapis słów i wyrażeń rosyjskojęzycznych dostosowano do obowiązującej obecnie normy transkrypcji z alfabetu rosyjskiego.

M.S.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: