- W empik go
Tylko twoimi oczami - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tylko twoimi oczami - ebook
Historia przejmującego spotkania na tle romantycznej scenerii Wenecji.
Alice prowadzi nudne życie w Teltow pod Berlinem. Wszystko się zmienia, gdy spontanicznie postanawia wyjechać do Wenecji. W dzień zajmuje się dziećmi państwa Scarpów i prowadzi ich dom, a nocami zwiedza fascynujące ją miasto. Podczas swoich wędrówek spotyka tajemniczego niewidomego mężczyznę, bogatego Amerykanina Tobię. Dzięki niemu jest zapraszana na wystawne bale i smakuje życia bogaczy. Wkrótce poznaje prawdziwą tożsamość nowego znajomego. Nie może jednak przewidzieć, że jej życie znajdzie się przez tę znajomość w niebezpieczeństwie.
Książka o spełnianiu marzeń, miłości i nowym życiu. Niemożliwe? W Wenecji wszystko jest możliwe!
Agnieszka Pohl, Obsesyjna Biblioteczka
Ta powieść urzekła mnie swoim klimatem. Może głównie dlatego, że kocham Włochy ponad wszystkie inne miejsca na ziemi. Tym bardziej cieszę się, że mogłam do nich wrócić w tak niezwykłej opowieści.
Sylwia Winnik, Czas na Książki
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65223-52-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
– Czy była już pani kiedyś w Wenecji?
Siedząca naprzeciw mnie w przedziale starsza pani przyglądała mi się z zaciekawieniem przez grube szkła okularów. Zamknęłam książkę. Dalsze czytanie nie miało sensu, gdyż pasażerka ta już od Verony próbowała nawiązać ze mną konwersację.
– Niestety nie. To będzie mój pierwszy raz.
– Pokocha ją pani! Ja byłam tam co najmniej dwadzieścia razy i nigdy nie mam dosyć. Musi pani wiedzieć – zbliżyła się do mnie w zaufaniu – że mój nieżyjący już mąż i ja zaręczyliśmy się w Wenecji. Bardziej romantyczne miasto chyba nie istnieje.
Drobiazgowo, zatracając się we wszelkich możliwych detalach, zaczęła opowiadać o swoim zmarłym mężu, swoich zaręczynach i podróżach odbytych w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Miałam wrażenie, że jej słowa mijają mnie niczym płaski monotonny krajobraz za oknem, podczas gdy ja wędrowałam w myślach do swojej mamy. Żal ścisnął mi gardło, kiedy wyobraziłam sobie, jak bardzo cieszyłaby się z tej podróży.
Mama przez wiele lat gromadziła w swoim notesie wszelkie artykuły o tym mieście. Zamawiała katalogi w biurach podróży, a w internecie czytywała opisy hoteli. Zawsze ze świadomością, że w końcowym stadium stwardnienia rozsianego obejście miasta z setkami mostów nie byłoby dla niej możliwe. Nie mówiąc już o tym, że naszych funduszy nie starczyłoby nawet na tani przelot z Berlina. Ale jej optymizm i nadzieja na szczęśliwy zwrot pozostawały niezachwiane, toteż leżąc wieczorami w naszym mieszkanku w Teltow, wyobrażałyśmy sobie, jak by to było płynąć w gondoli przez Canal Grande albo raczyć się aperitifem w Caffè Florian.
– Czy pani też tak to widzi?
Moja współpasażerka czekała na odpowiedź. Nie miałam pojęcia, o czym przed chwilą mówiła, a mimo to zdecydowałam się podzielić jej pogląd. Czy nie nauczyłam się, że najlepszym sposobem na przerwanie albo chociaż skrócenie niechcianej konwersacji był w większości przypadków umiarkowany sprzeciw?
– Oczywiście. Dokładnie tak samo. Ma pani całkowitą rację.
Jednak zupełnie nie doceniłam uporu mojej towarzyszki. Nie chciała tak po prostu zakończyć rozmowy.
– Długo będzie pani w Wenecji? – zagadnęła ponownie.
Odpowiadając jej, nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, a w moim głosie zabrzmiała duma.
– Będę pracowała przez pół roku u pewnej rodziny jako opiekunka do dzieci.
Skinęła głową z uznaniem, unosząc znacząco brwi.
– To wtedy pani sama stanie się wenecjanką! Tylko niech pani uważa i się nie zakocha, bo potem nie będzie się chciało pani wracać do rzeczywistości. Niektórym to się zdarza. Włosi to znani uwodziciele!
Uśmiechnęłam się. Jeśli było coś, czego nie zamierzałam robić w Wenecji, to się zakochiwać. Wiedziałam aż za dobrze, co może oznaczać romans z Włochem – mój ojciec poznał mamę, kiedy brała udział w kursie językowym w Rzymie. W ciągu czterech romantycznych dni uwiódł ją i zostawił w ciąży. Mama zawsze zaklinała się, że były to najszczęśliwsze dni w jej życiu. Jednak ja potrafiłam widzieć jedynie konsekwencje: dwudziestojednoletnia matka, która zamiast studiować i chodzić na dyskoteki, musiała zmagać się z pieluchami i dorywczą pracą tylko dlatego, że ojciec nie miał zamiaru łożyć na moje utrzymanie i zniknął gdzieś za granicą. Choćby było nie wiem jak romantycznie, mnie coś takiego nigdy się nie przytrafi. Przez najbliższe miesiące życie będzie mi upływać na zwiedzaniu muzeów, chłonięciu atmosfery i włóczeniu się po tym wyjątkowym mieście. Nareszcie będę mogła nawdychać się zapachów, o których marzyła moja mama, przyglądać się barwom południowego słońca odbijającego się od fasad pałaców i powierzchni wody, wsłuchiwać się w odgłosy barkasów oraz poczuć delikatny rytm wiosłowania gondolą. To wszystko jest już wystarczająco romantyczne, a gdybym rzeczywiście zapragnęła romansów, to zaspokojenie tej tęsknoty znajdę tam, gdzie do tej pory – w swoich książkach, a już na pewno nie z jakimś wenecjaninem, który mógłby mieć kobiet na pęczki.
– Nie sądzę, żebym była zainteresowana przygodą miłosną.
Grymas na jej twarzy zdradzał rozczarowanie.
– Chyba nie zamierza pani przegapić takiego doświadczenia? Pani jest młoda, powinna pani coś przeżyć! – Urażona moim jednoznacznym brakiem zainteresowania chwyciła się swojej walizki i wstała. – Za dziesięć minut będziemy na miejscu, a ja nie cierpię przeciskać się przez ten wąski peron. W Wenecji jest dworzec czołowy. Czy chciałaby pani już teraz przedostać się ze mną bardziej do przodu? Wtedy będzie pani szybciej.
– Nie, bardzo dziękuję, za to chętnie popatrzę na lagunę, kiedy będziemy wjeżdżali do miasta na moście.
Urażona na całego, że nie skorzystałam z jej rady, energicznym ruchem rozsunęła drzwi, żegnając się chłodnym: „Do widzenia i wszystkiego dobrego”.
Oparłam się wygodnie, z poczuciem ulgi, szczęśliwa, że nareszcie znów mogę zająć się podziwianiem widoków. Pociąg zatrzymał się w Mestre i ruszył dalej. Mym oczom ukazał się straszliwy widok terenów przemysłowych: maszty linii wysokiego napięcia, fabryki oraz zawrotna liczba torów kolejowych rozchodzących się we wszystkich kierunkach. W końcu pojawił się horyzont i można było dostrzec lagunę. Przybliżyłam twarz do okna, żeby lepiej widzieć.
Most rozciągał się nad wodą. Mogłam zobaczyć, jak pociąg, na którego końcu siedziałam, przejeżdżając nad szarym odmętem, zatacza lekki łuk. Mój wzrok wędrował nad powierzchnią wody, która znajdowała się teraz po obu stronach. Widać było niezliczoną ilość drewnianych pali oraz łodzie rybackie, które śpiesząc nieprzerwanie do niewidocznego celu, ciągnęły za sobą białą kipiel. Klocowate boje wytyczały w paru miejscach trasę dla większych statków, a ponad tym wszystkim rozciągało się bezkresne niebo, którego stalowoszary odcień, odbijając się w wodzie, zamazywał linię horyzontu.
Tylko gdzie się podziało to bogactwo barw, na które tak liczyłam? Gdzie ta szmaragdowa woda i zielone wyspy, o których pisały przewodniki turystyczne? Gdzie to lazurowe niebo, które wszyscy znajomi, którzy tu byli, opisywali mojej mamie? W tej beznadziejnej szarej scenerii zrobiło mi się smutno i zamiast zaznać szczęścia, poczułam się samotna. Przygnębiona patrzyłam przed siebie, wyczekując ze strachem, również miasto nie zrobi na mnie podobnie odpychającego wrażenia.
Z ciekawością wypatrywałam znajomych widoków znanych mi ze zdjęć w albumach i prospektach, aż wreszcie po lewej stronie – za ciągnącym się wzdłuż torów ponurym wiaduktem – moim oczom zaczęły ukazywać się wieże kościołów – a co jedna to wyższa. Zobaczyłam łodzie wypływające w wodne trasy oraz domy różnej wielkości, stojące na przemian i bez planu, które na tle bladego światła tego pierwszego marcowego dnia odznaczały się różnorodnością barw. Odetchnęłam z ulgą, że przynajmniej miasto nie zawiodło moich oczekiwań.
– A więc dojechałam!
Słowa te wydobyły się ze mnie, choć wcale nie miałam zamiaru wymawiać, a oczy napełniły mi się łzami – zbyt długo wyobrażałam sobie tę chwilę: ujrzenie Wenecji po raz pierwszy. A może to efekt zmęczenia, które mnie ogarnęło? Nie byłoby w tym nic dziwnego po przeszło pięciu godzinach spędzonych na twardym siedzeniu w pociągu ze świadomością, że niemal cały mój dobytek mieścił się w dwóch walizkach, które miałam nad głową, i oprócz całkiem obcej rodziny w Wenecji nie było nikogo, kto by naprawdę interesował się tym, gdzie jestem.
Wróciłam myślami do chwili, kiedy przed prawie trzema tygodniami w czasie przerwy na obiad przeglądałam w księgarni „Süddeutsche Zeitung” i natknęłam się na ogłoszenie rodziny Scarpów: „Rodzina z dwójką synów poszukuje od zaraz niemieckiej opiekunki do pracy w Wenecji”. Nie zastanawiając się ani chwili, czy to rozsądne, aby mając dwadzieścia cztery lata zamienić stałą – aczkolwiek słabo płatną – posadę w księgarni na pracę opiekunki, zdecydowałam się wysłać swoją ofertę.
Bo czy nie byłam dotychczas zawsze na tyle rozsądna, by nie pójść za przykładem mojej mamy? Matura, studia germanistyczne, a w końcu praca na stanowisku księgarki. Żadnych eskapad finansowych ani emocjonalnych i ciągle jeszcze to małe mieszkanko w Teltow. Życie składające się z pracy, czytania i marzeń na jawie w czasie dojazdów tramwajem. Niezbyt ekscytujące, lecz w miarę komfortowe, wolne od ryzyka i bolesnych niespodzianek. Od czasu śmierci mamy przed dwoma laty niczego nie zmieniłam, i jak dotąd taka była treść mojego życia. Wydawałam się sobie szczęśliwa. Wystarczyły jednak sekundy, aby to drobne ogłoszenie wytrąciło mnie z tego letargu, działając jak magnes. Gdy tylko wróciłam do domu, przygotowałam list razem z życiorysem, który nazajutrz rano z bijącym sercem zaniosłam na pocztę. Przez kilka dni nie odrywałam wzroku od swojej komórki i kilka razy dziennie zaglądałam do skrzynki na listy. W końcu dostałam krótkiego, lecz pełnego entuzjazmu maila, w którym rodzina Scarpów poprosiła mnie o jak najszybszą decyzję oraz informację, którym pociągiem do nich przyjadę, żeby mogli mnie odebrać z dworca Santa Lucia. W ciągu dwóch tygodni odnajęłam mieszkanie pewnej studentce, która z nami pracowała, wymogłam na szefie skrócony termin wypowiedzenia, a do dwóch walizek spakowałam tych parę rzeczy, które stanowiły dla mnie wartość. Mama, widząc mnie, byłaby nieźle ubawiona; stwierdziłaby zapewne, że nareszcie zaczynam robić coś ze swoim życiem.
Wyrwałam się nagle z rozmyślań. Pociąg dojechał do dworca, po czym gwałtownie się zatrzymał. Wytężając wszystkie siły, ściągnęłam ciężkie walizy z półki pod drzwi, a następnie wysiadłam z nimi na peronie. Rodzina, która miała mnie gościć, napisała, że będzie na mnie czekać na jego końcu, toteż czułam ulgę na myśl, że nie będę musiała sama taszczyć tego bagażu przez całą Wenecję.
Gdy w końcu dotarłam do przedniej części dworca, większość moich współpasażerów była już przy wyjściu, a tłum składający się z turystów, studentów, pracowników i innych podróżnych, którzy wysiedli z pociągu, zdążył się rozejść. Mój wzrok wędrował w stronę nielicznych osób, które widziałam jeszcze w swoim pobliżu: trzech zakonnic cieszących się z przybycia czwartej, chłopaka piszącego coś zapamiętale w swoim telefonie i dwóch młodych dziewczyn, które chichocząc, stały w kącie i zdawały się czekać na następny pociąg mający się zatrzymać na tym samym torze. Rodzina jeszcze się nie pojawiła.
Nerwowym ruchem wygrzebałam z kieszeni telefon i wybrałam numer do Scarpów. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka, prosząc o nagranie wiadomości. Posługując się językiem włoskim, którego lekcje mama wtłaczała mi do głowy z kaset w każde niedzielne popołudnie, wyjaśniłam najlepiej jak umiałam, że będę czekać na peronie. Rozłączyłam się i wyczerpana, ze wzrokiem utkwionym w ogromy zegar nad tablicą świetlną, przysiadłam na jednej z walizek. Wydawało mi się, że nawet wskazówka sekundowa okrążała tarczę w ślimaczym tempie. Wyjęłam z plecaka książkę, próbując zająć się czytaniem, lecz gdy tylko ktoś zbliżał się do peronu, odrywałam wzrok z nadzieją, że wreszcie ujrzę czyjąś sympatyczną twarz; kogoś, kto przeprosi za spóźnienie i zabierze mnie z tego miejsca. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Po przeszło godzinie postanowiłam odszukać w plecaku zapisany adres państwa Scarpów i samodzielnie wybrać się w drogę. Ogarnął mnie strach. Czyżby Scarpowie zmienili zdanie i zapomnieli mi powiedzieć, że znaleźli kogoś innego? A może to wszystko było tylko żartem?
Stopniowo zaczęła narastać we mnie panika i być może to ona sprawiła, że nakładem wszystkich sił udało mi się zawlec ciężki bagaż szerokimi schodami w dół do przystanku vaporetto. Wiele słyszałam o tych publicznych środkach komunikacji w postaci łodzi transportowych, będących czymś w rodzaju wodnych tramwajów, i często wyobrażałam sobie, jak się nimi płynie. Jednakże teraz nie byłam w stanie cieszyć się ani z vaporetto, ani z upragnionego od dawna widoku miasta. Nie zwracałam uwagi ani na ożywioną krzątaninę łodzi przybijających co chwilę do brzegu, ani na elegancję, z jaką gondole przycumowane do pali kołysały się delikatnie, ani na piękno pałaców stojących jeden przy drugim wzdłuż Canal Grande po mojej lewej stronie. Cała moja uwaga koncentrowała się wyłącznie na walizkach, omdlewających ramionach i punkcie sprzedaży biletów vaporetto.
W końcu dotarłam do budki koło przystani, ustawiłam się w kolejce i podsunęłam sprzedawcy adres rodziny, który – jak to w Wenecji – składał się tylko z dzielnicy oraz numeru, nie zawierał jednak nazwy ulicy. Nie mając specjalnie nadziei, zastanawiałam się, czy to mu wystarczy. Mężczyzna jednak popatrzył na mnie życzliwie, rozpoznał we mnie od razu cudzoziemkę, po czym bez wahania, lecz tak wolno, jak potrafił, odpowiedział mi w najprostszych słowach:
– Musi pani wsiąść do vaporetto linii nr 1, dopłynąć nim do San Angelo, a następnie przejść do Campo Santo Stefano. Tam o adres spyta się pani mężczyzny w barze Sport. On pokaże pani, który to jest dom.
Vaporetto linii nr 1, niski i hałaśliwy barkas, przybił do przystani trzy minuty później. Wyczerpana usiadłam na jednym z plastikowych krzeseł na rufie. Mimo zimowego chłodu włosy lepiły mi się do czoła i miałam wrażenie, że pod grubą kurtką spływają mi po plecach strużki potu. Nie tak wyobrażałam sobie swój przyjazd, ale przynajmniej zmęczenie i poczucie rezygnacji wypędziły ze mnie uczucie paniki. Tak więc niezależnie od tego, co mnie czeka, postanowiłam, że przynajmniej nacieszę się tą chwilą. Już nigdy więcej nie ujrzę Wenecji po raz pierwszy. Nie chciałam zepsuć tego wyjątkowego momentu złym humorem.
Widok, który mogłam wreszcie ogarnąć bez przeszkód wzdłuż Canal Grande, był imponujący: majestatyczne palazzi z bogato zdobionymi balkonami i fasadami zdawały się prześcigać w swej okazałości. Mijające nas gondole prowadzone były przez pewnych siebie mężczyzn z wprawą i bez widocznego wysiłku. Zwrotne taksówki motorowe pruły po powierzchni, ciągnąc za sobą ogon spienionej wody. Tramwaje vaporetto z głośnym rykiem silników przecinały kanał, by zatrzymać się przy którymś z pontonowych przystanków kołyszących się gwałtownie na falach wywołanych ruchem rozmaitych łodzi. Czekający na nie pasażerowie tłumili te huśtania ze spokojem i gracją, balansując swoim ciężarem w sposób prawie niedostrzegalny. To niesamowite widzieć, że wszystko tutaj jest takie piękne i w najwyższym stopniu eleganckie.
Powoli zaczęło się ściemniać, a w niektórych pałacach zapaliły się pierwsze światła. Dostrzegłam udrapowane zasłony, kosztowne malowidła na sufitach i ściany pokryte jedwabiem. Mimowolnie wyobraziłam sobie, jak mieszkałoby się w takim palazzo. Kim są ludzie, których stać na mieszkanie w takich domach? Czy są bardziej szczęśliwi niż ja tylko dlatego, że pławią się w takim luksusie i na co dzień mają taki widok? O czym jeszcze mogą marzyć ludzie, którzy chyba mają już wszystko? Przyłapałam się również na myśli, czy być może w czasie tych miesięcy jako opiekunka sama będę miała okazję wejść choć raz do takiego palazzo.
Przerwałam marzenia, kiedy mój vaporetto zaczął mijać się w wolnym tempie z łodzią w rodzaju promu, podobną do gondoli, którą grupa eleganckich ludzi przeprawiała się na drugi brzeg Canal Grande. Czyżby wracali z pracy? Mieli przy sobie teczki i plecaki, jakie zwykle noszą zwyczajni ludzie spieszący na co dzień do pracy. Jednakże na tle tej scenerii, przypominającej mi bardziej scenografię teatru niż miasto, sprawiali oni wrażenie surrealistyczne, zupełnie jakby byli w niewłaściwym miejscu. Pewna wytworna wenecjanka siedząca obok mnie zadrżała z zimna i podniosła do góry kołnierzyk futrzanego płaszcza, po czym znowu zajęła się mozolnym pisaniem czegoś w swoim telefonie, gdy tymczasem w wolnym tempie przepływaliśmy pod mostem Rialto. Nie mogłam wprost uwierzyć, że otaczające nas piękno nie robiło na niej żadnego wrażenia, i zdałam sobie sprawę, że gdy człowiek po jakimś czasie do niego przywyknie, obojętnieje na ten widok nawet pomimo jego wspaniałości.
Nasz statek dopłynął do San Angelo. Przeciągnęłam walizki w górę przez lądowy most w wąski zaułek, który był tak ciasny, że ledwie starczało miejsca, żebym mogła ciągnąć swój bagaż za sobą. Po niecałych pięciu minutach ziściła się moja najgorsza obawa i trafiłam na pierwszy ozdobny most. Wytężając wszystkie siły, wciągnęłam po schodach najpierw jedną, a potem drugą walizkę, aby kontynuować marsz po drugiej stronie mostu. W ciągu kolejnych dziesięciu minut powtórzyło się to jeszcze trzy razy, aż zaczęłam wątpić, czy na pewno wybrałam właściwą drogę. Westchnęłam na myśl, że miałabym się wrócić, ale w końcu odnalazłam się na jakimś dużym placu i przez lekką mgłę, która zaczęła już nadciągać, dostrzegłam bar Sport.
Przy akompaniamencie licznych dzwonków, wyczerpana weszłam do środka przez zaparowane drzwi, na których wisiały jeszcze liczne dekoracje zakończonego właśnie karnawału. Ręce dygotały mi po długotrwałym zmaganiu się z ciężarami.
– Przepraszam – wysapałam bez tchu oparta o kontuar. – Czy mogłabym pana o coś spytać?
Otyły barman odwrócił się niechętnie w moją stronę, lecz nic nie odpowiedział.
– Gdzie mogę znaleźć ten adres? – zapytałam, pokazując kartkę.
Mężczyzna natychmiast wskazał przez okno w stronę jednej z uliczek, pokazując na palcach, że chodzi o drugą, po czym wskazał kierunek w lewo. Miałam zapewne dojść tędy do drugiej uliczki odchodzącej w lewo i tam skręcić. Zaskoczona uświadomiłam sobie, że w tym mieście chyba nikt nie posługuje się planem miasta, a ja pamiętam jeszcze do teraz, jak bardzo staromodny i niepraktyczny wydawał mi się wtedy taki sposób opisywania drogi. Nie wiedziałam jeszcze, że w tym mieście wszelkie mapy na niewiele się zdają i często nadłożenie drogi prowadzi człowieka do celu szybciej lub po prostu lepiej.
Podziękowałam mu i już chciałam podnieść walizkę, aby przytargać ją do wyjścia, gdy nagle on, z własnej inicjatywy, postawił przede mną mały kieliszek, który napełnił białym winem.
– Na drogę.
Pokręciłam odmownie głową, ponieważ prawie nigdy nie piję alkoholu, lecz z wyrazu jego twarzy wyczytałam, że nie zgodziłby się na żaden mój sprzeciw. Opróżniłam więc kieliszek niemal łapczywymi haustami – i muszę przyznać, że w końcu poczułam się nieco lepiej.
– Ile płacę?
Pokręcił wzgardliwie głową, dając do zrozumienia, że to na koszt firmy. Mój wygląd musiał naprawdę wzbudzać litość.
Trzymając ponownie walizki w obolałych rękach, wyszłam z baru i po kilku minutach dotarłam do wysokiego budynku, którego jaskrawa fasada miała kolor ochry. Budynek, który wznosił się przede mną, w przeciwieństwie do sąsiednich, został odnowiony całkiem niedawno. Zmęczona oparłam się o ścianę domu i przy zdobionych drewnianych drzwiach znalazłam brązową tabliczkę domofonu z sześcioma przyciskami. Uradowana stwierdziłam, że w odróżnieniu od większości mieszkań przy jednym z przycisków wpisane było nazwisko Scarpów.
– Kto tam? – rozległ się głos w urządzeniu.
– Alice Breuer.
– Mój Boże!
Przeraźliwy głos, który to wykrzyknął, zamilkł, po czym rozległ się brzęczyk. Zdecydowanym ruchem pchnęłam drzwi. Przede mną znajdowały się wąskie schody, a sądząc po tabliczce domofonu, domyślałam się, że mieszkanie tej rodziny znajduje się na najwyższym, czwartym piętrze. Zamknęłam oczy, by zebrać wszystkie siły niezbędne do wtaszczenia walizek, kiedy usłyszałam, że ktoś zeskakuje na dół po schodach.
– Giorgio! Pomóż jej z bagażem! – zawołał z góry ten sam znajomy mi już kobiecy głos.
Ogarnęło mnie poczucie ulgi. Nie spodziewałam się bowiem, iż mogę oczekiwać, że ich syn pomoże mi wnieść bagaż, jeśli nie jestem im wcale potrzebna. Przede mną zjawił się wyrośnięty ciemnowłosy chłopak w wieku dwunastu lat i z uśmiechem wyciągnął do mnie rękę.
– Giorgio Scarpa.
Podałam mu rękę, przedstawiając się swoim imieniem.
Wspólnymi siłami wtaszczyliśmy pierwszą walizkę na czwarte piętro, gdzie przywitała mnie atrakcyjna kobieta nieco po trzydziestce, z trochę zbyt ostrym makijażem. Wyglądało na to, że przerwałam jej krótką sjestę, gdyż miała na sobie jedynie elegancki biały szlafrok z jedwabiu.
– Nazywam się Ilaria Scarpa. A to jest Frederico, mój młodszy syn – wskazała na małego chłopca, który zjawił się przy niej i wpatrywał we mnie wielkimi oczami.
Szturchnęła lekko w ramię swoje dziecko, które jak wynikało z korespondencji, miało mieć dziesięć lat, jednak wyglądało na znacznie młodsze. Frederico podał mi nieśmiało rękę i w tej samej chwili uciekł z bratem do pokoju, w którym był telewizor. Signora Scarpa zaś teatralnie wylewnym gestem podała mi swoją chudą dłoń.
– Proszę wybaczyć, ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że pani dzisiaj przyjeżdża, Allegra. Za dużo rzeczy dzieje się tu naraz. Najpierw karnawał, potem uroczystość otwarcia nowej części siedziby fundacji Fernandiego, a dziś wieczorem zaproszenie od szwajcarskiego konsula. W tym mieście po prostu nic się nie da załatwić – westchnęła głośno, przesuwając dłonią po rudych lokach. – Ja właściwie jestem z Mediolanu, i na parę dni dam sobie chyba spokój z zaproszeniami. W końcu w takim małym mieście jak Wenecja zaprasza się stale tych samych gości. Ten stres jest zupełnie niepotrzebny.
Z tymi słowami odwróciła się, nie dając mi okazji, żebym mogła skorygować moje imię, i pokazała mi ręką, żebym weszła do środka. Z wahaniem weszłam za nią do mieszkania i znalazłam się na korytarzu umeblowanym przypuszczalnie bardzo drogocennymi antykami, tak że ledwo można się było w nim przecisnąć. Po jego bokach znajdowało się wiele zamkniętych drzwi i w końcu dotarłyśmy do salonu. Wielkie obite kwiecistym materiałem kanapy z niedbale udrapowanymi poduszkami stały wokół nowoczesnego szklanego stołu, na którym królował wielki bukiet kwiatów. Ściany zdobiły oprawione w złote ramy obrazy Wenecji, a nad tym wszystkim zwieszał się olbrzymi żyrandol ze szkła murańskiego. Na widok tego przepychu aż zaniemówiłam.
Niedbałym ruchem ręki signora Scarpa poleciła mi zająć miejsce na jednym z trzech foteli, sama zaś opadła na kwiecistą kanapę.
– Zostawiłam jeszcze jedną walizkę przy drzwiach na dole – spróbowałam po cichu zaprotestować.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– A drzwi są zamknięte?
– Chyba tak.
– W takim razie nie ma powodu do obaw. Jesteśmy w Wenecji, a tu nic nie ginie – nawet przez pięćset lat – zachichotała.
W jej głosie pobrzmiewał przesadny spokój, przez co odniosłam wrażenie, że Wenecja w jej oczach musi mieć w sobie coś śmiesznego. Skoro sprawia wrażenie, że tak wiele jej się tutaj nie podoba, to dlaczego w ogóle tu mieszka?
– Mój mąż może ją przynieść. Niedługo wróci.
– Ale… – Pomyślałam o swoich pamiętnikach i zdjęciach, całym swoim dobytku i związanych z nim wspomnieniach. – Wolałabym ją od razu wnieść do góry – dodałam nieśmiało. – Mogłabym ją wtedy rozpakować.
Ponownie wzruszyła ramionami, lecz jej przyklejony uśmiech ustąpił teraz miejsca wyrazowi pogardliwego zdziwienia.
– W takim razie niech pani zrobi to, co dla pani jest takie pilne, i zawoła mnie, kiedy już będzie pani na górze.
Po tych słowach wstała. Widać było, że pod każdym względem stanowię dla niej kłopot – z powodu mojego przyjazdu, bagażu, zachowania. Wyszłam za nią z pokoju i uświadomiwszy sobie, że na pomoc Giorgia nie mam co liczyć, gdyż w pokoju obok zajęty był z bratem oglądaniem amerykańskiego serialu, sama ruszyłam na dół po drugą walizkę. Po dziesięciu minutach uporałam się wreszcie z całym bagażem i ponownie weszłam do mieszkania. Nigdzie jednak nie było pani domu.
– Signora Scarpa?
Mój głos odbijał się echem po domu. Po kilku chwilach, z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy, Ilaria Scarpa wyjrzała zza jednych z drzwi. Przebrała się i miała teraz na sobie jedwabną bluzkę w kolorze kremowym oraz odpowiednio dobraną mocno przylegającą spódnicę. Gestem dłoni z dużą liczbą ozdób na palcach, wyciągając jednocześnie z ust szpilkę do zatknięcia we włosach, dała mi niemy znak, żebym poszła za nią do następnego pokoju. Gdy tam weszłam, zorientowałam się, że jest to jadalnia. Osiem ozdobnych antycznych krzeseł ustawionych dookoła równie drogiego i starego stołu oświetlał z góry drugi murański żyrandol. Zastanawiałam się zdumiona, czy ta lampa nie jest przypadkiem większa niż cała moja kuchnia w Teltow.
Moja chlebodawczyni ponownie poleciła mi usiąść, sama zaś zajęła miejsce naprzeciwko.
– Naprawdę jest mi bardzo przykro, że nie byłam dzisiaj na dworcu, ale wie pani – westchnęła teatralnie – mam tak dużo zobowiązań towarzyskich, że niestety czasami mylą mi się daty albo zwyczajnie o czymś zapominam.
Skinęłam głową, lecz zdawało mi się, że nie oczekuje ode mnie żadnej reakcji.
– W zasadzie to mój mąż zajmuje się wydawaniem poleceń dziewczynom do pomocy. Niestety jeszcze nie wrócił, a ja muszę teraz gdzieś wyjść. Myślę jednak, że da sobie pani jakoś radę, Allegra. W końcu są tu jeszcze Giorgio i Frederico, na wypadek gdyby miała pani jakieś pytania.
– Mam na imię Alice, nie Allegra – sprostowałam ją delikatnie, bo już drugi raz przekręciła moje imię.
– Och, tak, przepraszam. Rzeczywiście, Alice. – Zbita z tropu przejechała dłonią po rudych włosach. – Tak więc, jak już mówiłam, mamy dużo obowiązków i mało czasu. Dlatego zdajemy się całkowicie na panią. Pełna odpowiedzialność! Rozumie pani?
Spojrzała na mnie protekcjonalnie swoimi wielkimi umalowanymi oczami, a ja nie miałam pewności, czy jej zdaniem mój włoski nie był zbyt dobry, bym mogła ją zrozumieć, czy też uważała mnie za tępą.
– Oczywiście, rozumiem. Może pani na mnie całkowicie polegać – odpowiedziałam pokornie.
Signora uśmiechnęła się.
– No to cudownie. To w takim razie mogłaby pani jeszcze dzisiaj w czymś pomóc? Chodzi o to, że muszę teraz koniecznie wyjść na jedną naprawdę ważną imprezę, a niestety nie znaleźliśmy opiekunki. W sumie to mój mąż zaofiarował się, że zostanie w domu, ale chyba mogłaby pani zacząć od razu? Chyba nie planuje pani już dzisiaj nigdzie wychodzić?
W sumie to nie tak wyobrażałam sobie swój pierwszy wieczór w Wenecji. Początkowo myślałam, że powłóczę się trochę uliczkami i może zjem gdzieś swoją pierwszą włoską pizzę, jednak signora dawała mi wzrokiem do zrozumienia, że odpowiedź odmowna w ogóle nie wchodzi w grę.
Z wymuszonym uśmiechem skinęłam głową.
– Oczywiście, chętnie zostanę.
– Jest pani skarbem!
Przyciągnęła mnie do siebie, chuchnęła dwa pocałunki w policzek, po czym wstała.
– Zatem widzimy się znowu jutro… Alice.
Zamierzała się właśnie pożegnać, nie udzieliwszy mi jakichkolwiek wskazówek.
– Czy mogłabym spytać, gdzie będę spała? – odważyłam się cicho odezwać. Dziwiłam się sama sobie, że tak spokojnie znoszę jej kompletny brak zainteresowania mną, moją podróżą i moim samopoczuciem.
Signora Scarpa klepnęła się dłonią w czoło.
– Ależ oczywiście! Przecież pani jeszcze w ogóle nie zna mieszkania!
Obuta w markowe szpilki od Louisa Vuittona, jakie dotychczas widziałam jedynie w amerykańskich serialach, podreptała przede mną na korytarz, nie przestając mówić.
– No więc tak. Apartament ma czternaście pokoi, z których dwanaście znajduje się na tym piętrze, a jeden jest na parterze, ale tam zasadniczo przechowujemy rupiecie. Jest jeszcze jeden pokój na poddaszu.
Podeszła do ciężkiej czerwonej kurtyny z jedwabiu, którą odchyliła, pokazując kręte drewniane schody z wytartymi wąskimi stopniami.
– Pokój dla dziewczyn jest na górze. – Spojrzała na zegarek. – Niestety muszę się już zbierać. Na pewno da pani sobie radę. Na razie.
Nie zaszczycając mnie ponownym spojrzeniem, odwróciła się i stukając obcasami, podeszła do szafy, z której wyłowiła futrzany szal. Następnie wzięła z kredensu skórzaną torebkę z mnóstwem złotych sprzączek i wyszła, zamykając mieszkanie na klucz. Parzyłam za nią, nie posiadając się ze zdumienia. I z taką kobietą mam spędzić następne pół roku? Wolno, bez entuzjazmu odchyliłam zasłonę i weszłam po schodach. Z tęsknotą pomyślałam o swoim przytulnym mieszkanku w Teltow, które przez całe życie było moim domem. Stopniowo nabierałam coraz większej pewności, że przyjazd do pracy w tym mieście był błędem.
Gdy zobaczyłam cienkie drzwi z dykty oddzielające mój pokój od schodów, tylko częściowo pomalowane na biało łuszczącą się farbą, nastawiłam się na widok zbieraniny starych zniszczonych mebli. Z zapartym tchem nacisnęłam klamkę.
Widok, który ukazał się moim oczom, był niesamowity. Spojrzałam pobieżnie na sfatygowane podwójne łóżko i szkaradny metalowy stolik z niepasującym pomarańczowym krzesłem, po czym zamarłam oszołomiona zapierającym dech widokiem, jaki roztaczał się za szerokim na trzy metry zakurzonym, panoramicznym oknem. U moich stóp leżała Wenecja. W zachwycie zorientowałam się, że w tej części domu znajdowało się zapewne kiedyś atelier. Ponad setkami dachów widać było aż Canale della Giudecca, kościół San Giorgio Maggiore, a nawet lagunę. Mimo nadciągającego zmierzchu dojrzałam łodzie, które z zielonymi i czerwonymi światełkami zbliżały się do miasta, oraz majestatyczny biały statek wycieczkowy, który podświetlony kolorowo wypływał w morze. Zauważyłam światła na wyspach i odległych statkach i widziałam, jak delikatne obłoki mgły niczym welon przysłaniają z wolna horyzont.
Ostrożnie zbliżyłam się do okna i stwierdziłam, że jedna jego część jest ruchoma, stanowiąc drzwi wychodzące na mały gdzieniegdzie zmurszały taras. W przewodnikach po Wenecji czytałam o takich konstrukcjach, zwanych altanami, które dawniej służyły dobrze sytuowanym damom jako miejsce do rozjaśniania włosów. Teraz sama znajdowałam się na jednej z takich – dość chybotliwych – konstrukcji, która zdawała się wspierać o dach raptem na kilku belkach. W normalnych okolicznościach, z ostrożności, wolałabym na nią nie wchodzić, lecz olśniona wspaniałym widokiem wyszłam na zewnątrz bez chwili wahania. Wiatr rozwiewał mi włosy. Wchłaniałam zapach miasta i morza i ledwie zdołałam się powstrzymać, żeby nie wyciągnąć rąk i nie poczuć się jak w scenie z „Titanica”. W tym mocno podwyższonym i odosobnionym miejscu miałam wrażenie, jakby cała Wenecja należała do mnie. Co mi tam po tym, czy pokój jest ładny, czy brzydki, albo że państwo Scarpowie są niemili, jeśli za to mogę napawać się takim widokiem!
Drżąca z zimna, lecz ogromie szczęśliwa weszłam z powrotem do pokoju i zaczęłam rozpakowywać plecak. Walizki z poziomu mieszkania przydźwigam później, o ile to się w ogóle uda przy tak wąskich schodach. Rozejrzałam się. Na pokrytej mursztardowożółtym linoleum podłodze oprócz łóżka, plastikowego krzesła i stołu upstrzonego dużą liczbą różnobarwnych plam stała również chybotliwa szafa z lat pięćdziesiątych. Ze ścian w niektórych miejscach zwieszała się tapeta, sufit zaś przystrajała lampa z zielonego szkła.
Trzęsąc się nadal z zimna, zauważyłam, że oprócz niewielkiego elektrycznego grzejnika przy drzwiach w pomieszczeniu nie było żadnego ogrzewania. Pocieszenie stanowiło jedynie to, że był już marzec, zatem mogłam mieć nadzieję na wyższe temperatury.
W tylnej części pomieszczenia odkryłam kolejne, tak samo niedokładnie pomalowane drzwi z dykty, które prowadziły do miniaturowej łazienki wyposażonej w toaletę i prysznic, przy czym prysznic składał się z odpływu w podłodze oraz cienkiej i wypłowiałej plastikowej zasłony. Papier toaletowy na czas kąpieli będzie trzeba odstawiać nieco dalej, żeby całkiem nie przemókł.
Mój wzrok padł na lustro wiszące nad umywalką. Odbijała się w nim młoda i szczupła kobieta, nieco blada, o trochę zbyt szeroko rozstawionych ciemnozielonych oczach oraz długich popielatych blond włosach. W przeciwieństwie do szykownych wenecjanek, które widziałam wcześniej w mieście, wyglądałam jak brzydkie kaczątko. Uśmiechnęłam się do swojego odbicia – chyba naprawdę nie grozi mi, że jakiś wenecjanin się mną zainteresuje. Kobieta z pociągu mogłaby się tego domyślić.
Załadowałam plecak do szafy i poszłam po resztę rzeczy. Kiedy targałam walizkę przez korytarz, chłopcy przez cały czas siedzieli przed telewizorem, gapiąc się na reality show. Właśnie chciałam ich spytać, co zjedliby na kolację, gdy usłyszałam za sobą czyjś głos. Odwróciłam się.
– Pani to pewnie signorina Breuer? – Wyciągnął do mnie rękę atrakcyjny dobiegający do pięćdziesiątki nieco szpakowaty brunet w kasztanowym szytym na miarę garniturze. – Nazywam się Luca Scarpa.
Z wdzięcznością odpowiedziałam na jego uprzejmy uśmiech i skinęłam głową.
– Czy wszystko już pani widziała? Pokój być może nie jest zbyt przytulny, ale za to altana! – Tu wyraził zachwyt zamaszystym gestem, który przypominał mi teatralność jego żony. – Ta altana to cudowne miejsce. Nie sądzi pani?
Moja opinia zdawała się go nie interesować, gdyż cały czas mówił bez ustanku.
– Jednak przede wszystkim niech pani pamięta o swojej pracy! Mamy bowiem pewne złe doświadczenia, a pani nie przyjechała tutaj po to, żeby podziwiać widoki.
Jego uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi surowości, i widziałam, że zakończył już swoją kurtuazyjną pogawędkę, zamierzając przejść do części oficjalnej.
– Jak pisałem już w swoim mailu, stawiamy dość wysokie wymagania naszym dziewczynom au pair. Bo w końcu oferujemy pani przecież także Wenecję.
Nie przestając mówić, dał mi ręką znak, abym poszła za nim do kuchni. Jak dotąd nie miałam jeszcze okazji, żeby odpowiedzieć mu chociaż jednym słowem.
– Oczekujemy, że będzie pani robić wszystkie zakupy. Do tego celu służy domowa portmonetka, którą skrupulatnie sprawdzamy. Znajdzie ją pani tutaj – pokazał mi kuchenną szufladę. – Wszystkie wydatki, na które zabraknie paragonów, potrącimy pani z wynagrodzenia. Poza tym oczekujemy, że do pani obowiązków należeć będzie sprzątanie domu i szykowanie posiłków dla dzieci. Moja żona i ja prawie nigdy nie jadamy w domu. Tak więc nie będzie to trudne, a może pani oczywiście jeść razem z dziećmi. Prosiłbym jednak, żeby w każdy poniedziałek przedstawiała mi pani listę dań, jakie planuje pani na bieżący tydzień. Mieliśmy już bowiem jedną dziewczynę, która codziennie smażyła same naleśniki. Chłopcy zaczęli się skarżyć dopiero po dwóch miesiącach, ale oczywiście oczekujemy więcej urozmaicenia i nieco zdrowszej diety.
Znowu dał mi znak, żebym poszła za nim, tym razem do pokoju chłopców.
– Będzie pani odpowiedzialna za zadania domowe Giorgia i Frederica – wskazał ręką ich obu. – Chciałbym, żeby każdego dnia odrabiała je pani z nimi sumiennie i starannie. To samo dotyczy nauki gry na fortepianie Giorgia i na wiolonczeli Frederica. Będzie ich pani tam zabierać, żeby byli punktualnie i nie wagarowali. Moja żona pokaże pani za pierwszym razem, gdzie mieszkają nauczyciele, i od tej pory to pani będzie ich tam przyprowadzała. I przede wszystkim musi pani oczywiście każdego dnia poćwiczyć z nimi przez co najmniej pół godziny. Konieczne jest, aby siedzieli wtedy obok pani. Czy gra pani na jakimś instrumencie?
– Niestety nie.
Moją mamę ledwie było stać na materiały szkolne, nie mówiąc już o drogich instrumentach i lekcjach muzyki.
Wzruszył obojętnie ramionami.
– No cóż, nie można w końcu mieć wszystkiego. – Wydawało się, że się zastanawia. – Poza tym to chyba wszystko na początek. Tutaj są klucze. – Podał mi pęk kluczy do rozmaitych starych zamków. – Skrzynka na listy, drzwi od domu, drzwi od mieszkania i jeden klucz do pakamery na dole, w której znajdują się torby i walizki.
Sprawiał wrażenie, jakby chciał już odejść, gdy nagle coś mu się jeszcze przypomniało.
– Aha, o mało nie zapomniałem. Oboje z żoną mamy wiele towarzyskich zobowiązań. Ja jestem notariuszem, a moja żona prezesem ważnej weneckiej fundacji. Oczekujemy od pani zajmowania się dziećmi, kiedy nas nie będzie w domu. Wieczorna opieka nad nimi stanowi nieodłączny element naszej umowy. Jedynym wolnym dniem będzie dla pani niedziela. Czy poza tym ma pani jeszcze jakieś pytania?
Stanęłam przed nim oszołomiona.
W mailach, które od nich dostawałam, nie było ani słowa na temat wielu rzeczy, które teraz wymienił. Lecz czy sprzeczanie się z nimi i skarżenie, że wysługują się dziewczynami, traktując je jak tanią służbę, mogło teraz w czymś pomóc? W końcu nie przyjechałam do Wenecji po to, żeby od razu stąd wracać. Zmusiłam się zatem, aby skupić swoje myśli na altanie i wspaniałym widoku. Co mi po tym, że nie wolno mi będzie wychodzić wieczorami. W końcu przecież będę mogła mieszkać w swoim wymarzonym mieście i je podziwiać. Czego chcieć więcej?
Nie pytając o nic, kiwnęłam głową i ze spuszczonym pokornie wzrokiem odparłam cicho:
– Nie. Myślę, że zakres zadań jest dla mnie jasny, signor. Może pan na mnie polegać.
– Czy była już pani kiedyś w Wenecji?
Siedząca naprzeciw mnie w przedziale starsza pani przyglądała mi się z zaciekawieniem przez grube szkła okularów. Zamknęłam książkę. Dalsze czytanie nie miało sensu, gdyż pasażerka ta już od Verony próbowała nawiązać ze mną konwersację.
– Niestety nie. To będzie mój pierwszy raz.
– Pokocha ją pani! Ja byłam tam co najmniej dwadzieścia razy i nigdy nie mam dosyć. Musi pani wiedzieć – zbliżyła się do mnie w zaufaniu – że mój nieżyjący już mąż i ja zaręczyliśmy się w Wenecji. Bardziej romantyczne miasto chyba nie istnieje.
Drobiazgowo, zatracając się we wszelkich możliwych detalach, zaczęła opowiadać o swoim zmarłym mężu, swoich zaręczynach i podróżach odbytych w ciągu ostatnich czterdziestu lat. Miałam wrażenie, że jej słowa mijają mnie niczym płaski monotonny krajobraz za oknem, podczas gdy ja wędrowałam w myślach do swojej mamy. Żal ścisnął mi gardło, kiedy wyobraziłam sobie, jak bardzo cieszyłaby się z tej podróży.
Mama przez wiele lat gromadziła w swoim notesie wszelkie artykuły o tym mieście. Zamawiała katalogi w biurach podróży, a w internecie czytywała opisy hoteli. Zawsze ze świadomością, że w końcowym stadium stwardnienia rozsianego obejście miasta z setkami mostów nie byłoby dla niej możliwe. Nie mówiąc już o tym, że naszych funduszy nie starczyłoby nawet na tani przelot z Berlina. Ale jej optymizm i nadzieja na szczęśliwy zwrot pozostawały niezachwiane, toteż leżąc wieczorami w naszym mieszkanku w Teltow, wyobrażałyśmy sobie, jak by to było płynąć w gondoli przez Canal Grande albo raczyć się aperitifem w Caffè Florian.
– Czy pani też tak to widzi?
Moja współpasażerka czekała na odpowiedź. Nie miałam pojęcia, o czym przed chwilą mówiła, a mimo to zdecydowałam się podzielić jej pogląd. Czy nie nauczyłam się, że najlepszym sposobem na przerwanie albo chociaż skrócenie niechcianej konwersacji był w większości przypadków umiarkowany sprzeciw?
– Oczywiście. Dokładnie tak samo. Ma pani całkowitą rację.
Jednak zupełnie nie doceniłam uporu mojej towarzyszki. Nie chciała tak po prostu zakończyć rozmowy.
– Długo będzie pani w Wenecji? – zagadnęła ponownie.
Odpowiadając jej, nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, a w moim głosie zabrzmiała duma.
– Będę pracowała przez pół roku u pewnej rodziny jako opiekunka do dzieci.
Skinęła głową z uznaniem, unosząc znacząco brwi.
– To wtedy pani sama stanie się wenecjanką! Tylko niech pani uważa i się nie zakocha, bo potem nie będzie się chciało pani wracać do rzeczywistości. Niektórym to się zdarza. Włosi to znani uwodziciele!
Uśmiechnęłam się. Jeśli było coś, czego nie zamierzałam robić w Wenecji, to się zakochiwać. Wiedziałam aż za dobrze, co może oznaczać romans z Włochem – mój ojciec poznał mamę, kiedy brała udział w kursie językowym w Rzymie. W ciągu czterech romantycznych dni uwiódł ją i zostawił w ciąży. Mama zawsze zaklinała się, że były to najszczęśliwsze dni w jej życiu. Jednak ja potrafiłam widzieć jedynie konsekwencje: dwudziestojednoletnia matka, która zamiast studiować i chodzić na dyskoteki, musiała zmagać się z pieluchami i dorywczą pracą tylko dlatego, że ojciec nie miał zamiaru łożyć na moje utrzymanie i zniknął gdzieś za granicą. Choćby było nie wiem jak romantycznie, mnie coś takiego nigdy się nie przytrafi. Przez najbliższe miesiące życie będzie mi upływać na zwiedzaniu muzeów, chłonięciu atmosfery i włóczeniu się po tym wyjątkowym mieście. Nareszcie będę mogła nawdychać się zapachów, o których marzyła moja mama, przyglądać się barwom południowego słońca odbijającego się od fasad pałaców i powierzchni wody, wsłuchiwać się w odgłosy barkasów oraz poczuć delikatny rytm wiosłowania gondolą. To wszystko jest już wystarczająco romantyczne, a gdybym rzeczywiście zapragnęła romansów, to zaspokojenie tej tęsknoty znajdę tam, gdzie do tej pory – w swoich książkach, a już na pewno nie z jakimś wenecjaninem, który mógłby mieć kobiet na pęczki.
– Nie sądzę, żebym była zainteresowana przygodą miłosną.
Grymas na jej twarzy zdradzał rozczarowanie.
– Chyba nie zamierza pani przegapić takiego doświadczenia? Pani jest młoda, powinna pani coś przeżyć! – Urażona moim jednoznacznym brakiem zainteresowania chwyciła się swojej walizki i wstała. – Za dziesięć minut będziemy na miejscu, a ja nie cierpię przeciskać się przez ten wąski peron. W Wenecji jest dworzec czołowy. Czy chciałaby pani już teraz przedostać się ze mną bardziej do przodu? Wtedy będzie pani szybciej.
– Nie, bardzo dziękuję, za to chętnie popatrzę na lagunę, kiedy będziemy wjeżdżali do miasta na moście.
Urażona na całego, że nie skorzystałam z jej rady, energicznym ruchem rozsunęła drzwi, żegnając się chłodnym: „Do widzenia i wszystkiego dobrego”.
Oparłam się wygodnie, z poczuciem ulgi, szczęśliwa, że nareszcie znów mogę zająć się podziwianiem widoków. Pociąg zatrzymał się w Mestre i ruszył dalej. Mym oczom ukazał się straszliwy widok terenów przemysłowych: maszty linii wysokiego napięcia, fabryki oraz zawrotna liczba torów kolejowych rozchodzących się we wszystkich kierunkach. W końcu pojawił się horyzont i można było dostrzec lagunę. Przybliżyłam twarz do okna, żeby lepiej widzieć.
Most rozciągał się nad wodą. Mogłam zobaczyć, jak pociąg, na którego końcu siedziałam, przejeżdżając nad szarym odmętem, zatacza lekki łuk. Mój wzrok wędrował nad powierzchnią wody, która znajdowała się teraz po obu stronach. Widać było niezliczoną ilość drewnianych pali oraz łodzie rybackie, które śpiesząc nieprzerwanie do niewidocznego celu, ciągnęły za sobą białą kipiel. Klocowate boje wytyczały w paru miejscach trasę dla większych statków, a ponad tym wszystkim rozciągało się bezkresne niebo, którego stalowoszary odcień, odbijając się w wodzie, zamazywał linię horyzontu.
Tylko gdzie się podziało to bogactwo barw, na które tak liczyłam? Gdzie ta szmaragdowa woda i zielone wyspy, o których pisały przewodniki turystyczne? Gdzie to lazurowe niebo, które wszyscy znajomi, którzy tu byli, opisywali mojej mamie? W tej beznadziejnej szarej scenerii zrobiło mi się smutno i zamiast zaznać szczęścia, poczułam się samotna. Przygnębiona patrzyłam przed siebie, wyczekując ze strachem, również miasto nie zrobi na mnie podobnie odpychającego wrażenia.
Z ciekawością wypatrywałam znajomych widoków znanych mi ze zdjęć w albumach i prospektach, aż wreszcie po lewej stronie – za ciągnącym się wzdłuż torów ponurym wiaduktem – moim oczom zaczęły ukazywać się wieże kościołów – a co jedna to wyższa. Zobaczyłam łodzie wypływające w wodne trasy oraz domy różnej wielkości, stojące na przemian i bez planu, które na tle bladego światła tego pierwszego marcowego dnia odznaczały się różnorodnością barw. Odetchnęłam z ulgą, że przynajmniej miasto nie zawiodło moich oczekiwań.
– A więc dojechałam!
Słowa te wydobyły się ze mnie, choć wcale nie miałam zamiaru wymawiać, a oczy napełniły mi się łzami – zbyt długo wyobrażałam sobie tę chwilę: ujrzenie Wenecji po raz pierwszy. A może to efekt zmęczenia, które mnie ogarnęło? Nie byłoby w tym nic dziwnego po przeszło pięciu godzinach spędzonych na twardym siedzeniu w pociągu ze świadomością, że niemal cały mój dobytek mieścił się w dwóch walizkach, które miałam nad głową, i oprócz całkiem obcej rodziny w Wenecji nie było nikogo, kto by naprawdę interesował się tym, gdzie jestem.
Wróciłam myślami do chwili, kiedy przed prawie trzema tygodniami w czasie przerwy na obiad przeglądałam w księgarni „Süddeutsche Zeitung” i natknęłam się na ogłoszenie rodziny Scarpów: „Rodzina z dwójką synów poszukuje od zaraz niemieckiej opiekunki do pracy w Wenecji”. Nie zastanawiając się ani chwili, czy to rozsądne, aby mając dwadzieścia cztery lata zamienić stałą – aczkolwiek słabo płatną – posadę w księgarni na pracę opiekunki, zdecydowałam się wysłać swoją ofertę.
Bo czy nie byłam dotychczas zawsze na tyle rozsądna, by nie pójść za przykładem mojej mamy? Matura, studia germanistyczne, a w końcu praca na stanowisku księgarki. Żadnych eskapad finansowych ani emocjonalnych i ciągle jeszcze to małe mieszkanko w Teltow. Życie składające się z pracy, czytania i marzeń na jawie w czasie dojazdów tramwajem. Niezbyt ekscytujące, lecz w miarę komfortowe, wolne od ryzyka i bolesnych niespodzianek. Od czasu śmierci mamy przed dwoma laty niczego nie zmieniłam, i jak dotąd taka była treść mojego życia. Wydawałam się sobie szczęśliwa. Wystarczyły jednak sekundy, aby to drobne ogłoszenie wytrąciło mnie z tego letargu, działając jak magnes. Gdy tylko wróciłam do domu, przygotowałam list razem z życiorysem, który nazajutrz rano z bijącym sercem zaniosłam na pocztę. Przez kilka dni nie odrywałam wzroku od swojej komórki i kilka razy dziennie zaglądałam do skrzynki na listy. W końcu dostałam krótkiego, lecz pełnego entuzjazmu maila, w którym rodzina Scarpów poprosiła mnie o jak najszybszą decyzję oraz informację, którym pociągiem do nich przyjadę, żeby mogli mnie odebrać z dworca Santa Lucia. W ciągu dwóch tygodni odnajęłam mieszkanie pewnej studentce, która z nami pracowała, wymogłam na szefie skrócony termin wypowiedzenia, a do dwóch walizek spakowałam tych parę rzeczy, które stanowiły dla mnie wartość. Mama, widząc mnie, byłaby nieźle ubawiona; stwierdziłaby zapewne, że nareszcie zaczynam robić coś ze swoim życiem.
Wyrwałam się nagle z rozmyślań. Pociąg dojechał do dworca, po czym gwałtownie się zatrzymał. Wytężając wszystkie siły, ściągnęłam ciężkie walizy z półki pod drzwi, a następnie wysiadłam z nimi na peronie. Rodzina, która miała mnie gościć, napisała, że będzie na mnie czekać na jego końcu, toteż czułam ulgę na myśl, że nie będę musiała sama taszczyć tego bagażu przez całą Wenecję.
Gdy w końcu dotarłam do przedniej części dworca, większość moich współpasażerów była już przy wyjściu, a tłum składający się z turystów, studentów, pracowników i innych podróżnych, którzy wysiedli z pociągu, zdążył się rozejść. Mój wzrok wędrował w stronę nielicznych osób, które widziałam jeszcze w swoim pobliżu: trzech zakonnic cieszących się z przybycia czwartej, chłopaka piszącego coś zapamiętale w swoim telefonie i dwóch młodych dziewczyn, które chichocząc, stały w kącie i zdawały się czekać na następny pociąg mający się zatrzymać na tym samym torze. Rodzina jeszcze się nie pojawiła.
Nerwowym ruchem wygrzebałam z kieszeni telefon i wybrałam numer do Scarpów. Po czterech sygnałach włączyła się automatyczna sekretarka, prosząc o nagranie wiadomości. Posługując się językiem włoskim, którego lekcje mama wtłaczała mi do głowy z kaset w każde niedzielne popołudnie, wyjaśniłam najlepiej jak umiałam, że będę czekać na peronie. Rozłączyłam się i wyczerpana, ze wzrokiem utkwionym w ogromy zegar nad tablicą świetlną, przysiadłam na jednej z walizek. Wydawało mi się, że nawet wskazówka sekundowa okrążała tarczę w ślimaczym tempie. Wyjęłam z plecaka książkę, próbując zająć się czytaniem, lecz gdy tylko ktoś zbliżał się do peronu, odrywałam wzrok z nadzieją, że wreszcie ujrzę czyjąś sympatyczną twarz; kogoś, kto przeprosi za spóźnienie i zabierze mnie z tego miejsca. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Po przeszło godzinie postanowiłam odszukać w plecaku zapisany adres państwa Scarpów i samodzielnie wybrać się w drogę. Ogarnął mnie strach. Czyżby Scarpowie zmienili zdanie i zapomnieli mi powiedzieć, że znaleźli kogoś innego? A może to wszystko było tylko żartem?
Stopniowo zaczęła narastać we mnie panika i być może to ona sprawiła, że nakładem wszystkich sił udało mi się zawlec ciężki bagaż szerokimi schodami w dół do przystanku vaporetto. Wiele słyszałam o tych publicznych środkach komunikacji w postaci łodzi transportowych, będących czymś w rodzaju wodnych tramwajów, i często wyobrażałam sobie, jak się nimi płynie. Jednakże teraz nie byłam w stanie cieszyć się ani z vaporetto, ani z upragnionego od dawna widoku miasta. Nie zwracałam uwagi ani na ożywioną krzątaninę łodzi przybijających co chwilę do brzegu, ani na elegancję, z jaką gondole przycumowane do pali kołysały się delikatnie, ani na piękno pałaców stojących jeden przy drugim wzdłuż Canal Grande po mojej lewej stronie. Cała moja uwaga koncentrowała się wyłącznie na walizkach, omdlewających ramionach i punkcie sprzedaży biletów vaporetto.
W końcu dotarłam do budki koło przystani, ustawiłam się w kolejce i podsunęłam sprzedawcy adres rodziny, który – jak to w Wenecji – składał się tylko z dzielnicy oraz numeru, nie zawierał jednak nazwy ulicy. Nie mając specjalnie nadziei, zastanawiałam się, czy to mu wystarczy. Mężczyzna jednak popatrzył na mnie życzliwie, rozpoznał we mnie od razu cudzoziemkę, po czym bez wahania, lecz tak wolno, jak potrafił, odpowiedział mi w najprostszych słowach:
– Musi pani wsiąść do vaporetto linii nr 1, dopłynąć nim do San Angelo, a następnie przejść do Campo Santo Stefano. Tam o adres spyta się pani mężczyzny w barze Sport. On pokaże pani, który to jest dom.
Vaporetto linii nr 1, niski i hałaśliwy barkas, przybił do przystani trzy minuty później. Wyczerpana usiadłam na jednym z plastikowych krzeseł na rufie. Mimo zimowego chłodu włosy lepiły mi się do czoła i miałam wrażenie, że pod grubą kurtką spływają mi po plecach strużki potu. Nie tak wyobrażałam sobie swój przyjazd, ale przynajmniej zmęczenie i poczucie rezygnacji wypędziły ze mnie uczucie paniki. Tak więc niezależnie od tego, co mnie czeka, postanowiłam, że przynajmniej nacieszę się tą chwilą. Już nigdy więcej nie ujrzę Wenecji po raz pierwszy. Nie chciałam zepsuć tego wyjątkowego momentu złym humorem.
Widok, który mogłam wreszcie ogarnąć bez przeszkód wzdłuż Canal Grande, był imponujący: majestatyczne palazzi z bogato zdobionymi balkonami i fasadami zdawały się prześcigać w swej okazałości. Mijające nas gondole prowadzone były przez pewnych siebie mężczyzn z wprawą i bez widocznego wysiłku. Zwrotne taksówki motorowe pruły po powierzchni, ciągnąc za sobą ogon spienionej wody. Tramwaje vaporetto z głośnym rykiem silników przecinały kanał, by zatrzymać się przy którymś z pontonowych przystanków kołyszących się gwałtownie na falach wywołanych ruchem rozmaitych łodzi. Czekający na nie pasażerowie tłumili te huśtania ze spokojem i gracją, balansując swoim ciężarem w sposób prawie niedostrzegalny. To niesamowite widzieć, że wszystko tutaj jest takie piękne i w najwyższym stopniu eleganckie.
Powoli zaczęło się ściemniać, a w niektórych pałacach zapaliły się pierwsze światła. Dostrzegłam udrapowane zasłony, kosztowne malowidła na sufitach i ściany pokryte jedwabiem. Mimowolnie wyobraziłam sobie, jak mieszkałoby się w takim palazzo. Kim są ludzie, których stać na mieszkanie w takich domach? Czy są bardziej szczęśliwi niż ja tylko dlatego, że pławią się w takim luksusie i na co dzień mają taki widok? O czym jeszcze mogą marzyć ludzie, którzy chyba mają już wszystko? Przyłapałam się również na myśli, czy być może w czasie tych miesięcy jako opiekunka sama będę miała okazję wejść choć raz do takiego palazzo.
Przerwałam marzenia, kiedy mój vaporetto zaczął mijać się w wolnym tempie z łodzią w rodzaju promu, podobną do gondoli, którą grupa eleganckich ludzi przeprawiała się na drugi brzeg Canal Grande. Czyżby wracali z pracy? Mieli przy sobie teczki i plecaki, jakie zwykle noszą zwyczajni ludzie spieszący na co dzień do pracy. Jednakże na tle tej scenerii, przypominającej mi bardziej scenografię teatru niż miasto, sprawiali oni wrażenie surrealistyczne, zupełnie jakby byli w niewłaściwym miejscu. Pewna wytworna wenecjanka siedząca obok mnie zadrżała z zimna i podniosła do góry kołnierzyk futrzanego płaszcza, po czym znowu zajęła się mozolnym pisaniem czegoś w swoim telefonie, gdy tymczasem w wolnym tempie przepływaliśmy pod mostem Rialto. Nie mogłam wprost uwierzyć, że otaczające nas piękno nie robiło na niej żadnego wrażenia, i zdałam sobie sprawę, że gdy człowiek po jakimś czasie do niego przywyknie, obojętnieje na ten widok nawet pomimo jego wspaniałości.
Nasz statek dopłynął do San Angelo. Przeciągnęłam walizki w górę przez lądowy most w wąski zaułek, który był tak ciasny, że ledwie starczało miejsca, żebym mogła ciągnąć swój bagaż za sobą. Po niecałych pięciu minutach ziściła się moja najgorsza obawa i trafiłam na pierwszy ozdobny most. Wytężając wszystkie siły, wciągnęłam po schodach najpierw jedną, a potem drugą walizkę, aby kontynuować marsz po drugiej stronie mostu. W ciągu kolejnych dziesięciu minut powtórzyło się to jeszcze trzy razy, aż zaczęłam wątpić, czy na pewno wybrałam właściwą drogę. Westchnęłam na myśl, że miałabym się wrócić, ale w końcu odnalazłam się na jakimś dużym placu i przez lekką mgłę, która zaczęła już nadciągać, dostrzegłam bar Sport.
Przy akompaniamencie licznych dzwonków, wyczerpana weszłam do środka przez zaparowane drzwi, na których wisiały jeszcze liczne dekoracje zakończonego właśnie karnawału. Ręce dygotały mi po długotrwałym zmaganiu się z ciężarami.
– Przepraszam – wysapałam bez tchu oparta o kontuar. – Czy mogłabym pana o coś spytać?
Otyły barman odwrócił się niechętnie w moją stronę, lecz nic nie odpowiedział.
– Gdzie mogę znaleźć ten adres? – zapytałam, pokazując kartkę.
Mężczyzna natychmiast wskazał przez okno w stronę jednej z uliczek, pokazując na palcach, że chodzi o drugą, po czym wskazał kierunek w lewo. Miałam zapewne dojść tędy do drugiej uliczki odchodzącej w lewo i tam skręcić. Zaskoczona uświadomiłam sobie, że w tym mieście chyba nikt nie posługuje się planem miasta, a ja pamiętam jeszcze do teraz, jak bardzo staromodny i niepraktyczny wydawał mi się wtedy taki sposób opisywania drogi. Nie wiedziałam jeszcze, że w tym mieście wszelkie mapy na niewiele się zdają i często nadłożenie drogi prowadzi człowieka do celu szybciej lub po prostu lepiej.
Podziękowałam mu i już chciałam podnieść walizkę, aby przytargać ją do wyjścia, gdy nagle on, z własnej inicjatywy, postawił przede mną mały kieliszek, który napełnił białym winem.
– Na drogę.
Pokręciłam odmownie głową, ponieważ prawie nigdy nie piję alkoholu, lecz z wyrazu jego twarzy wyczytałam, że nie zgodziłby się na żaden mój sprzeciw. Opróżniłam więc kieliszek niemal łapczywymi haustami – i muszę przyznać, że w końcu poczułam się nieco lepiej.
– Ile płacę?
Pokręcił wzgardliwie głową, dając do zrozumienia, że to na koszt firmy. Mój wygląd musiał naprawdę wzbudzać litość.
Trzymając ponownie walizki w obolałych rękach, wyszłam z baru i po kilku minutach dotarłam do wysokiego budynku, którego jaskrawa fasada miała kolor ochry. Budynek, który wznosił się przede mną, w przeciwieństwie do sąsiednich, został odnowiony całkiem niedawno. Zmęczona oparłam się o ścianę domu i przy zdobionych drewnianych drzwiach znalazłam brązową tabliczkę domofonu z sześcioma przyciskami. Uradowana stwierdziłam, że w odróżnieniu od większości mieszkań przy jednym z przycisków wpisane było nazwisko Scarpów.
– Kto tam? – rozległ się głos w urządzeniu.
– Alice Breuer.
– Mój Boże!
Przeraźliwy głos, który to wykrzyknął, zamilkł, po czym rozległ się brzęczyk. Zdecydowanym ruchem pchnęłam drzwi. Przede mną znajdowały się wąskie schody, a sądząc po tabliczce domofonu, domyślałam się, że mieszkanie tej rodziny znajduje się na najwyższym, czwartym piętrze. Zamknęłam oczy, by zebrać wszystkie siły niezbędne do wtaszczenia walizek, kiedy usłyszałam, że ktoś zeskakuje na dół po schodach.
– Giorgio! Pomóż jej z bagażem! – zawołał z góry ten sam znajomy mi już kobiecy głos.
Ogarnęło mnie poczucie ulgi. Nie spodziewałam się bowiem, iż mogę oczekiwać, że ich syn pomoże mi wnieść bagaż, jeśli nie jestem im wcale potrzebna. Przede mną zjawił się wyrośnięty ciemnowłosy chłopak w wieku dwunastu lat i z uśmiechem wyciągnął do mnie rękę.
– Giorgio Scarpa.
Podałam mu rękę, przedstawiając się swoim imieniem.
Wspólnymi siłami wtaszczyliśmy pierwszą walizkę na czwarte piętro, gdzie przywitała mnie atrakcyjna kobieta nieco po trzydziestce, z trochę zbyt ostrym makijażem. Wyglądało na to, że przerwałam jej krótką sjestę, gdyż miała na sobie jedynie elegancki biały szlafrok z jedwabiu.
– Nazywam się Ilaria Scarpa. A to jest Frederico, mój młodszy syn – wskazała na małego chłopca, który zjawił się przy niej i wpatrywał we mnie wielkimi oczami.
Szturchnęła lekko w ramię swoje dziecko, które jak wynikało z korespondencji, miało mieć dziesięć lat, jednak wyglądało na znacznie młodsze. Frederico podał mi nieśmiało rękę i w tej samej chwili uciekł z bratem do pokoju, w którym był telewizor. Signora Scarpa zaś teatralnie wylewnym gestem podała mi swoją chudą dłoń.
– Proszę wybaczyć, ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że pani dzisiaj przyjeżdża, Allegra. Za dużo rzeczy dzieje się tu naraz. Najpierw karnawał, potem uroczystość otwarcia nowej części siedziby fundacji Fernandiego, a dziś wieczorem zaproszenie od szwajcarskiego konsula. W tym mieście po prostu nic się nie da załatwić – westchnęła głośno, przesuwając dłonią po rudych lokach. – Ja właściwie jestem z Mediolanu, i na parę dni dam sobie chyba spokój z zaproszeniami. W końcu w takim małym mieście jak Wenecja zaprasza się stale tych samych gości. Ten stres jest zupełnie niepotrzebny.
Z tymi słowami odwróciła się, nie dając mi okazji, żebym mogła skorygować moje imię, i pokazała mi ręką, żebym weszła do środka. Z wahaniem weszłam za nią do mieszkania i znalazłam się na korytarzu umeblowanym przypuszczalnie bardzo drogocennymi antykami, tak że ledwo można się było w nim przecisnąć. Po jego bokach znajdowało się wiele zamkniętych drzwi i w końcu dotarłyśmy do salonu. Wielkie obite kwiecistym materiałem kanapy z niedbale udrapowanymi poduszkami stały wokół nowoczesnego szklanego stołu, na którym królował wielki bukiet kwiatów. Ściany zdobiły oprawione w złote ramy obrazy Wenecji, a nad tym wszystkim zwieszał się olbrzymi żyrandol ze szkła murańskiego. Na widok tego przepychu aż zaniemówiłam.
Niedbałym ruchem ręki signora Scarpa poleciła mi zająć miejsce na jednym z trzech foteli, sama zaś opadła na kwiecistą kanapę.
– Zostawiłam jeszcze jedną walizkę przy drzwiach na dole – spróbowałam po cichu zaprotestować.
Kobieta wzruszyła ramionami.
– A drzwi są zamknięte?
– Chyba tak.
– W takim razie nie ma powodu do obaw. Jesteśmy w Wenecji, a tu nic nie ginie – nawet przez pięćset lat – zachichotała.
W jej głosie pobrzmiewał przesadny spokój, przez co odniosłam wrażenie, że Wenecja w jej oczach musi mieć w sobie coś śmiesznego. Skoro sprawia wrażenie, że tak wiele jej się tutaj nie podoba, to dlaczego w ogóle tu mieszka?
– Mój mąż może ją przynieść. Niedługo wróci.
– Ale… – Pomyślałam o swoich pamiętnikach i zdjęciach, całym swoim dobytku i związanych z nim wspomnieniach. – Wolałabym ją od razu wnieść do góry – dodałam nieśmiało. – Mogłabym ją wtedy rozpakować.
Ponownie wzruszyła ramionami, lecz jej przyklejony uśmiech ustąpił teraz miejsca wyrazowi pogardliwego zdziwienia.
– W takim razie niech pani zrobi to, co dla pani jest takie pilne, i zawoła mnie, kiedy już będzie pani na górze.
Po tych słowach wstała. Widać było, że pod każdym względem stanowię dla niej kłopot – z powodu mojego przyjazdu, bagażu, zachowania. Wyszłam za nią z pokoju i uświadomiwszy sobie, że na pomoc Giorgia nie mam co liczyć, gdyż w pokoju obok zajęty był z bratem oglądaniem amerykańskiego serialu, sama ruszyłam na dół po drugą walizkę. Po dziesięciu minutach uporałam się wreszcie z całym bagażem i ponownie weszłam do mieszkania. Nigdzie jednak nie było pani domu.
– Signora Scarpa?
Mój głos odbijał się echem po domu. Po kilku chwilach, z wyrazem zniecierpliwienia na twarzy, Ilaria Scarpa wyjrzała zza jednych z drzwi. Przebrała się i miała teraz na sobie jedwabną bluzkę w kolorze kremowym oraz odpowiednio dobraną mocno przylegającą spódnicę. Gestem dłoni z dużą liczbą ozdób na palcach, wyciągając jednocześnie z ust szpilkę do zatknięcia we włosach, dała mi niemy znak, żebym poszła za nią do następnego pokoju. Gdy tam weszłam, zorientowałam się, że jest to jadalnia. Osiem ozdobnych antycznych krzeseł ustawionych dookoła równie drogiego i starego stołu oświetlał z góry drugi murański żyrandol. Zastanawiałam się zdumiona, czy ta lampa nie jest przypadkiem większa niż cała moja kuchnia w Teltow.
Moja chlebodawczyni ponownie poleciła mi usiąść, sama zaś zajęła miejsce naprzeciwko.
– Naprawdę jest mi bardzo przykro, że nie byłam dzisiaj na dworcu, ale wie pani – westchnęła teatralnie – mam tak dużo zobowiązań towarzyskich, że niestety czasami mylą mi się daty albo zwyczajnie o czymś zapominam.
Skinęłam głową, lecz zdawało mi się, że nie oczekuje ode mnie żadnej reakcji.
– W zasadzie to mój mąż zajmuje się wydawaniem poleceń dziewczynom do pomocy. Niestety jeszcze nie wrócił, a ja muszę teraz gdzieś wyjść. Myślę jednak, że da sobie pani jakoś radę, Allegra. W końcu są tu jeszcze Giorgio i Frederico, na wypadek gdyby miała pani jakieś pytania.
– Mam na imię Alice, nie Allegra – sprostowałam ją delikatnie, bo już drugi raz przekręciła moje imię.
– Och, tak, przepraszam. Rzeczywiście, Alice. – Zbita z tropu przejechała dłonią po rudych włosach. – Tak więc, jak już mówiłam, mamy dużo obowiązków i mało czasu. Dlatego zdajemy się całkowicie na panią. Pełna odpowiedzialność! Rozumie pani?
Spojrzała na mnie protekcjonalnie swoimi wielkimi umalowanymi oczami, a ja nie miałam pewności, czy jej zdaniem mój włoski nie był zbyt dobry, bym mogła ją zrozumieć, czy też uważała mnie za tępą.
– Oczywiście, rozumiem. Może pani na mnie całkowicie polegać – odpowiedziałam pokornie.
Signora uśmiechnęła się.
– No to cudownie. To w takim razie mogłaby pani jeszcze dzisiaj w czymś pomóc? Chodzi o to, że muszę teraz koniecznie wyjść na jedną naprawdę ważną imprezę, a niestety nie znaleźliśmy opiekunki. W sumie to mój mąż zaofiarował się, że zostanie w domu, ale chyba mogłaby pani zacząć od razu? Chyba nie planuje pani już dzisiaj nigdzie wychodzić?
W sumie to nie tak wyobrażałam sobie swój pierwszy wieczór w Wenecji. Początkowo myślałam, że powłóczę się trochę uliczkami i może zjem gdzieś swoją pierwszą włoską pizzę, jednak signora dawała mi wzrokiem do zrozumienia, że odpowiedź odmowna w ogóle nie wchodzi w grę.
Z wymuszonym uśmiechem skinęłam głową.
– Oczywiście, chętnie zostanę.
– Jest pani skarbem!
Przyciągnęła mnie do siebie, chuchnęła dwa pocałunki w policzek, po czym wstała.
– Zatem widzimy się znowu jutro… Alice.
Zamierzała się właśnie pożegnać, nie udzieliwszy mi jakichkolwiek wskazówek.
– Czy mogłabym spytać, gdzie będę spała? – odważyłam się cicho odezwać. Dziwiłam się sama sobie, że tak spokojnie znoszę jej kompletny brak zainteresowania mną, moją podróżą i moim samopoczuciem.
Signora Scarpa klepnęła się dłonią w czoło.
– Ależ oczywiście! Przecież pani jeszcze w ogóle nie zna mieszkania!
Obuta w markowe szpilki od Louisa Vuittona, jakie dotychczas widziałam jedynie w amerykańskich serialach, podreptała przede mną na korytarz, nie przestając mówić.
– No więc tak. Apartament ma czternaście pokoi, z których dwanaście znajduje się na tym piętrze, a jeden jest na parterze, ale tam zasadniczo przechowujemy rupiecie. Jest jeszcze jeden pokój na poddaszu.
Podeszła do ciężkiej czerwonej kurtyny z jedwabiu, którą odchyliła, pokazując kręte drewniane schody z wytartymi wąskimi stopniami.
– Pokój dla dziewczyn jest na górze. – Spojrzała na zegarek. – Niestety muszę się już zbierać. Na pewno da pani sobie radę. Na razie.
Nie zaszczycając mnie ponownym spojrzeniem, odwróciła się i stukając obcasami, podeszła do szafy, z której wyłowiła futrzany szal. Następnie wzięła z kredensu skórzaną torebkę z mnóstwem złotych sprzączek i wyszła, zamykając mieszkanie na klucz. Parzyłam za nią, nie posiadając się ze zdumienia. I z taką kobietą mam spędzić następne pół roku? Wolno, bez entuzjazmu odchyliłam zasłonę i weszłam po schodach. Z tęsknotą pomyślałam o swoim przytulnym mieszkanku w Teltow, które przez całe życie było moim domem. Stopniowo nabierałam coraz większej pewności, że przyjazd do pracy w tym mieście był błędem.
Gdy zobaczyłam cienkie drzwi z dykty oddzielające mój pokój od schodów, tylko częściowo pomalowane na biało łuszczącą się farbą, nastawiłam się na widok zbieraniny starych zniszczonych mebli. Z zapartym tchem nacisnęłam klamkę.
Widok, który ukazał się moim oczom, był niesamowity. Spojrzałam pobieżnie na sfatygowane podwójne łóżko i szkaradny metalowy stolik z niepasującym pomarańczowym krzesłem, po czym zamarłam oszołomiona zapierającym dech widokiem, jaki roztaczał się za szerokim na trzy metry zakurzonym, panoramicznym oknem. U moich stóp leżała Wenecja. W zachwycie zorientowałam się, że w tej części domu znajdowało się zapewne kiedyś atelier. Ponad setkami dachów widać było aż Canale della Giudecca, kościół San Giorgio Maggiore, a nawet lagunę. Mimo nadciągającego zmierzchu dojrzałam łodzie, które z zielonymi i czerwonymi światełkami zbliżały się do miasta, oraz majestatyczny biały statek wycieczkowy, który podświetlony kolorowo wypływał w morze. Zauważyłam światła na wyspach i odległych statkach i widziałam, jak delikatne obłoki mgły niczym welon przysłaniają z wolna horyzont.
Ostrożnie zbliżyłam się do okna i stwierdziłam, że jedna jego część jest ruchoma, stanowiąc drzwi wychodzące na mały gdzieniegdzie zmurszały taras. W przewodnikach po Wenecji czytałam o takich konstrukcjach, zwanych altanami, które dawniej służyły dobrze sytuowanym damom jako miejsce do rozjaśniania włosów. Teraz sama znajdowałam się na jednej z takich – dość chybotliwych – konstrukcji, która zdawała się wspierać o dach raptem na kilku belkach. W normalnych okolicznościach, z ostrożności, wolałabym na nią nie wchodzić, lecz olśniona wspaniałym widokiem wyszłam na zewnątrz bez chwili wahania. Wiatr rozwiewał mi włosy. Wchłaniałam zapach miasta i morza i ledwie zdołałam się powstrzymać, żeby nie wyciągnąć rąk i nie poczuć się jak w scenie z „Titanica”. W tym mocno podwyższonym i odosobnionym miejscu miałam wrażenie, jakby cała Wenecja należała do mnie. Co mi tam po tym, czy pokój jest ładny, czy brzydki, albo że państwo Scarpowie są niemili, jeśli za to mogę napawać się takim widokiem!
Drżąca z zimna, lecz ogromie szczęśliwa weszłam z powrotem do pokoju i zaczęłam rozpakowywać plecak. Walizki z poziomu mieszkania przydźwigam później, o ile to się w ogóle uda przy tak wąskich schodach. Rozejrzałam się. Na pokrytej mursztardowożółtym linoleum podłodze oprócz łóżka, plastikowego krzesła i stołu upstrzonego dużą liczbą różnobarwnych plam stała również chybotliwa szafa z lat pięćdziesiątych. Ze ścian w niektórych miejscach zwieszała się tapeta, sufit zaś przystrajała lampa z zielonego szkła.
Trzęsąc się nadal z zimna, zauważyłam, że oprócz niewielkiego elektrycznego grzejnika przy drzwiach w pomieszczeniu nie było żadnego ogrzewania. Pocieszenie stanowiło jedynie to, że był już marzec, zatem mogłam mieć nadzieję na wyższe temperatury.
W tylnej części pomieszczenia odkryłam kolejne, tak samo niedokładnie pomalowane drzwi z dykty, które prowadziły do miniaturowej łazienki wyposażonej w toaletę i prysznic, przy czym prysznic składał się z odpływu w podłodze oraz cienkiej i wypłowiałej plastikowej zasłony. Papier toaletowy na czas kąpieli będzie trzeba odstawiać nieco dalej, żeby całkiem nie przemókł.
Mój wzrok padł na lustro wiszące nad umywalką. Odbijała się w nim młoda i szczupła kobieta, nieco blada, o trochę zbyt szeroko rozstawionych ciemnozielonych oczach oraz długich popielatych blond włosach. W przeciwieństwie do szykownych wenecjanek, które widziałam wcześniej w mieście, wyglądałam jak brzydkie kaczątko. Uśmiechnęłam się do swojego odbicia – chyba naprawdę nie grozi mi, że jakiś wenecjanin się mną zainteresuje. Kobieta z pociągu mogłaby się tego domyślić.
Załadowałam plecak do szafy i poszłam po resztę rzeczy. Kiedy targałam walizkę przez korytarz, chłopcy przez cały czas siedzieli przed telewizorem, gapiąc się na reality show. Właśnie chciałam ich spytać, co zjedliby na kolację, gdy usłyszałam za sobą czyjś głos. Odwróciłam się.
– Pani to pewnie signorina Breuer? – Wyciągnął do mnie rękę atrakcyjny dobiegający do pięćdziesiątki nieco szpakowaty brunet w kasztanowym szytym na miarę garniturze. – Nazywam się Luca Scarpa.
Z wdzięcznością odpowiedziałam na jego uprzejmy uśmiech i skinęłam głową.
– Czy wszystko już pani widziała? Pokój być może nie jest zbyt przytulny, ale za to altana! – Tu wyraził zachwyt zamaszystym gestem, który przypominał mi teatralność jego żony. – Ta altana to cudowne miejsce. Nie sądzi pani?
Moja opinia zdawała się go nie interesować, gdyż cały czas mówił bez ustanku.
– Jednak przede wszystkim niech pani pamięta o swojej pracy! Mamy bowiem pewne złe doświadczenia, a pani nie przyjechała tutaj po to, żeby podziwiać widoki.
Jego uśmiech ustąpił miejsca wyrazowi surowości, i widziałam, że zakończył już swoją kurtuazyjną pogawędkę, zamierzając przejść do części oficjalnej.
– Jak pisałem już w swoim mailu, stawiamy dość wysokie wymagania naszym dziewczynom au pair. Bo w końcu oferujemy pani przecież także Wenecję.
Nie przestając mówić, dał mi ręką znak, abym poszła za nim do kuchni. Jak dotąd nie miałam jeszcze okazji, żeby odpowiedzieć mu chociaż jednym słowem.
– Oczekujemy, że będzie pani robić wszystkie zakupy. Do tego celu służy domowa portmonetka, którą skrupulatnie sprawdzamy. Znajdzie ją pani tutaj – pokazał mi kuchenną szufladę. – Wszystkie wydatki, na które zabraknie paragonów, potrącimy pani z wynagrodzenia. Poza tym oczekujemy, że do pani obowiązków należeć będzie sprzątanie domu i szykowanie posiłków dla dzieci. Moja żona i ja prawie nigdy nie jadamy w domu. Tak więc nie będzie to trudne, a może pani oczywiście jeść razem z dziećmi. Prosiłbym jednak, żeby w każdy poniedziałek przedstawiała mi pani listę dań, jakie planuje pani na bieżący tydzień. Mieliśmy już bowiem jedną dziewczynę, która codziennie smażyła same naleśniki. Chłopcy zaczęli się skarżyć dopiero po dwóch miesiącach, ale oczywiście oczekujemy więcej urozmaicenia i nieco zdrowszej diety.
Znowu dał mi znak, żebym poszła za nim, tym razem do pokoju chłopców.
– Będzie pani odpowiedzialna za zadania domowe Giorgia i Frederica – wskazał ręką ich obu. – Chciałbym, żeby każdego dnia odrabiała je pani z nimi sumiennie i starannie. To samo dotyczy nauki gry na fortepianie Giorgia i na wiolonczeli Frederica. Będzie ich pani tam zabierać, żeby byli punktualnie i nie wagarowali. Moja żona pokaże pani za pierwszym razem, gdzie mieszkają nauczyciele, i od tej pory to pani będzie ich tam przyprowadzała. I przede wszystkim musi pani oczywiście każdego dnia poćwiczyć z nimi przez co najmniej pół godziny. Konieczne jest, aby siedzieli wtedy obok pani. Czy gra pani na jakimś instrumencie?
– Niestety nie.
Moją mamę ledwie było stać na materiały szkolne, nie mówiąc już o drogich instrumentach i lekcjach muzyki.
Wzruszył obojętnie ramionami.
– No cóż, nie można w końcu mieć wszystkiego. – Wydawało się, że się zastanawia. – Poza tym to chyba wszystko na początek. Tutaj są klucze. – Podał mi pęk kluczy do rozmaitych starych zamków. – Skrzynka na listy, drzwi od domu, drzwi od mieszkania i jeden klucz do pakamery na dole, w której znajdują się torby i walizki.
Sprawiał wrażenie, jakby chciał już odejść, gdy nagle coś mu się jeszcze przypomniało.
– Aha, o mało nie zapomniałem. Oboje z żoną mamy wiele towarzyskich zobowiązań. Ja jestem notariuszem, a moja żona prezesem ważnej weneckiej fundacji. Oczekujemy od pani zajmowania się dziećmi, kiedy nas nie będzie w domu. Wieczorna opieka nad nimi stanowi nieodłączny element naszej umowy. Jedynym wolnym dniem będzie dla pani niedziela. Czy poza tym ma pani jeszcze jakieś pytania?
Stanęłam przed nim oszołomiona.
W mailach, które od nich dostawałam, nie było ani słowa na temat wielu rzeczy, które teraz wymienił. Lecz czy sprzeczanie się z nimi i skarżenie, że wysługują się dziewczynami, traktując je jak tanią służbę, mogło teraz w czymś pomóc? W końcu nie przyjechałam do Wenecji po to, żeby od razu stąd wracać. Zmusiłam się zatem, aby skupić swoje myśli na altanie i wspaniałym widoku. Co mi po tym, że nie wolno mi będzie wychodzić wieczorami. W końcu przecież będę mogła mieszkać w swoim wymarzonym mieście i je podziwiać. Czego chcieć więcej?
Nie pytając o nic, kiwnęłam głową i ze spuszczonym pokornie wzrokiem odparłam cicho:
– Nie. Myślę, że zakres zadań jest dla mnie jasny, signor. Może pan na mnie polegać.
więcej..