- W empik go
Uciekinierka i ułan - ebook
Uciekinierka i ułan - ebook
Czasy kampanii napoleońskiej. Émilie de Berier, tajemnicza Francuzka, szantażowana przez politycznych wrogów z Polski, pragnie odzyskać porwaną córkę. Lekkoduch pułkownik Antoni Podolski, dziedzic rodzinnego majątku, szuka szpiega, który wykradł dokumenty francuskiemu generałowi. Jego i Émilie łączy wspólna podróż do Warszawy zajętej przez Wielką Armię Napoleona. Choć nie pałają do siebie sympatią, ich ścieżki nieustannie się krzyżują. Szukając pomocy u księcia Józefa Poniatowskiego, obydwoje zostają wplątani w wir wielkiej polityki. Tymczasem Warszawa odbita z rąk Rosjan bawi się na balach i hucznie świętuje przybycie Cesarza.
Czy tych dwoje może połączyć coś więcej? Czy mogą sobie pozwolić na uczucia? Czy pokonają wszystkie przeszkody, jakie na ich drodze postawi los?
Rozgrywki i intrygi na zapleczu wielkiej historii, afera szpiegowska i dwoje uwikłanych w nią młodych ludzi... Joanna Wtulich, autorka bestsellerowej „Trylogii lwowskiej”, tym razem wraca do swoich Czytelniczek i Czytelników z pełną rozmachu „Sagą napoleońską”!
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67084-70-3 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Marianna Podolska była kobietą, która ma wszystko pod kontrolą i drobiazgowym nadzorem. W całym dworze ani też w gospodarstwie nie mogło się wydarzyć nic bez jej wiedzy i aprobaty. Do codziennych rytuałów należało poranne wydawanie przez nią poleceń całej służbie, ustalanie jadłospisu oraz zapisywanie, co trzeba naprawić, jakie rzeczy należy wykonać bez zwłoki, a które w nawale obowiązków i spraw w tak olbrzymim majątku można odłożyć na później. Ta wysoka, zwinna kobieta o ciemnych włosach, w których pojawiać się zaczęły pierwsze pasma siwizny, twierdziła uparcie, że żadna ochmistrzyni, żaden najlepszy nawet zarządca nie jest w stanie dopilnować majątku tak jak sam właściciel. A że mąż, Wincenty Podolski, jeszcze w czasach insurekcji zaangażował się był w wielką politykę, całe gospodarstwo spadło na nią, co przyjęła z wyraźnym zadowoleniem i uczyniła z tego swoją życiową misję i powołanie. Nie zmieniło się to nawet po powrocie męża do domu. Nie mogąc zrealizować swoich władczych zapędów na innych polach, Marianna wyżywała się na służbie i nierzadko również na domownikach. A tych w Podolanach nie brakowało, choć i tak w porównaniu do innych dworów tu ich wcale nie było znowu tak wielu.
Podolska lubiła myśleć, że dzięki niej Podolany rozkwitły i przypominały samowystarczalny rajski ogród, w którym nigdy niczego nie braknie, a to za sprawą tak zorganizowanego gospodarstwa, ogrodów, warzywników, sadu i obejścia. Wszystko, cokolwiek się w gospodarstwie urodziło, było umiejętnie przetwarzane i przechowywane w piwniczce, w spiżarce lub zimową porą zakopcowane w ziemi.
Sobie też Marianna przypisywała zasługę, jaką niewątpliwie było umieszczenie syna w szkołach oraz zgromadzenie stosownego posagu dla córki. Zmęczona całodzienną krzątaniną wokół tysiąca drobnych spraw, marzyła przed snem o bogatym i utytułowanym zięciu, no i obowiązkowo o dobrze urodzonej, pięknej i posłusznej żonie dla ukochanego syna. Z tym że o ile mogła sobie wyobrazić tegoż zięcia, o tyle z synową szło dość opornie. W każdym razie żadna z okolicznych panien nie zyskała jej przychylności. Liczyła, że Antoni znajdzie w mieście kobietę swego życia, najlepiej utytułowaną, może nawet zagraniczną księżniczkę. Potem naturalnie przywiezie ją do matki, przedstawi i posłucha jej rady, jeżeli dziewczę okaże się słabego sortu. A już na czym jak na czym, ale na kobietach Marianna się znała. Uspokojona tą myślą, zasypiała snem, jakim zasypiają ludzie mający poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
Długo jednak nie było jej dane pospać w tę wietrzną, mokrą grudniową noc, kiedy wydawałoby się, że nic nie zakłóci snu domowników sytych oraz utrudzonych po dojadaniu bożonarodzeniowych przysmaków, do tego kołysanych szumem wiatru i deszczu, miarowo uderzającego w drewniane deszczułki dachowego gontu. Najpierw dało się słyszeć mlaskanie końskich kopyt w gruncie rozmiękłym od roztopów oraz opadów deszczu i śniegu, trwających nieustannie od tygodnia. Niemal natychmiast zawtórowało mu ujadanie psów myśliwskich Wincentego i rżenie konia, co zmusiło Mariannę Podolską do wygrzebania się spod nagrzanej pierzyny. Choć w kominku wciąż jeszcze żarzyły się kawały drewna, chłód zakradający się od okien i drzwi wywoływał dreszcze na rozgrzanym snem ciele gospodyni. Dlatego też po omacku narzuciła na siebie spoczywający na weznogach łóżka kontusik podbity futerkiem, a dopiero potem odszukała stojącą na stoliku obok świecę, którą zapaliła od rozdmuchanego naprędce w palenisku żaru.
Małżonek jej też już zdążył wstać, choć sen miewał mocny. Domyślała się, że skomlące i drapiące w drzwi psy obudziły swego pana. Jakoż i on sam ukazał się we drzwiach przestronnej dworskiej sieni, odziany w kontusz, którym się szczelnie otulił. Psy na zmianę popiskiwały, poszczekiwały i łasiły się do nóg gospodarza, mężczyzny słusznego wzrostu, w sobie tęgiego, choć nieco zgarbionego, jakby skulonego, o włosach szpakowatych, a wejrzeniu ciemnych oczu łagodnym.
– Cóż to, Marianno, za larum o nocnej porze? – zwrócił się do żony, na co ta parsknęła, ale odpowiedziała posłusznie:
– Jeździec jakowyś na podjeździe, mężu.
Osłaniając dłońmi świece, obydwoje ruszyli ku drzwiom wejściowym bogato rzeźbionym i szerokim, wychodzącym na ganek wsparty czterema kolumnami. Poruszenie dało się słyszeć w całym dworze. Służba dworska: kucharka Marta, Hanna i nawet Henio z Ignacym, starym sługą pana domu na czele, pojawiła się zaraz za plecami państwa. Psy kazano zamknąć w pokojach, a drzwi otwarto. Lodowaty podmuch wdarł się do wnętrza. Płomienie świec zadrgały nerwowo, ta trzymana przez Martę zgasła.
– Co waść za jeden? – zakrzyknął tubalnym głosem Wincenty, ale słowa porwał kolejny podmuch. Ruszono więc kupą ku wierzchowcowi, który rżał niespokojnie, smagany marznącym deszczem. Jęki wiatru zagłuszały okrzyki ludzi, a lodowaty deszcz siekł po twarzach, kiedy ściągano, jak się prędko okazało, ledwie przytomnego jeźdźca z utrudzonego, ubłoconego konia.
– Weź no, zaprowadź mi go do stajni – zakomenderował, przekrzykując wietrzysko Podolski.
Henio, kilkunastoletni chłopak pomagający we dworze, złapał wyczerpanego wierzchowca za cugle i posłusznie począł go ciągnąć ku zabudowaniom ukrytym w ciemnościach. Ignacy z dziedzicem i Hanną wnieśli przybysza, który słaniał się na nogach, do sieni, a kiedy całkiem zawisł na ich ramionach, położyli go na stole przeznaczonym do odkładania okryć wierzchnich. Marianna oświetlała im drogę i jednocześnie lustrowała odzienie nieznajomego. A ubrany był w płaszcz wojskowy, ciemny, długi do samej ziemi, teraz ciężki od wody i sztywny, bo zmarznięty na kość. Trudno było dojrzeć twarz przybysza, bo głowa jego zakutana była w równie mokry i ciemny kawał materiału, najwidoczniej dla ochrony przed zimnem. Pod płaszczem, który z niemałym trudem udało się odgiąć, łamiąc go w kilku miejscach, błysnęły złote guziki dekorujące granatową kurtkę munduru.
Marianna nakazała czym prędzej zdjąć mokrą odzież z wojaka, bo nikt nie miał wątpliwości, że oto mają przed sobą żołnierza Wielkiej Armii Napoleona, a potem przenieść go do pomieszczenia zajmowanego wcześniej przez Antoniego, syna Podolskich, który na święta nie wrócił do domu. Poinformował rodziców w obszernym liście, że sam Napoleon ruszył na wojnę z Prusami i Rosją, a on ma zamiar przyłączyć się co prędzej do tej zwycięskiej armii, która lada moment, jak się wszyscy spodziewali, wyprze Prusaków z terenów będących dawniej polskimi. Ponoć sam generał Dąbrowski był się wrócił z Włoch do Wielkopolski i w Polaków, zgnębionych przez pruskie rządy, wstąpiła nadzieja na rychłe odzyskanie niepodległości. Na fali tej wiary w dobre zamiary Napoleona względem naszych Antoni zaciągnął się do wojska, konkretnie do tworzonych w Warszawie oddziałów. Jako doskonałego jeźdźca przydzielono go do drugiego pułku ułanów. Dowódcy szafowali patentami oficerskimi i Antoni jako syn zamożnego szlachcica został kapitanem. Tym bardziej więc Marianna Podolska postawiła sobie za punkt honoru zadbać o strudzonego przybysza, widząc w nim swego ukochanego syna, który Bóg wie gdzie teraz przebywał i w intencji którego zanosiła codziennie modły do Najświętszej Panienki.
W słabym świetle świec nikt poza Marianną nie zwrócił uwagi na delikatne rysy twarzy przybysza. W pierwszej chwili uznała, że to chłopiec, dziecko prawie. Kiedy młodzieńca ułożono w rozesłanym łóżku, zaraz kucharka Marta nakazała Hani, drobnej dziewczynie zatrudnionej we dworze do pomocy, przynieść wygrzewadło, Ignacy zaś napędził Henia do palenia w kominku. Chłopak z niemałym trudem rozdmuchiwał żar przyniesiony z innego pomieszczenia. Pokój Antoniego wypełnił się gwarem i ludźmi. Do zebranych dołączyła okutana w kożuszek córka gospodarzy, szesnastoletnia Krysia. Ona również z ciekawością przyglądała się niespodziewanemu gościowi, który mimo szarpania, przenoszenia i rozbierania, nie odzyskał przytomności.
Kobiety odplątały białą chustkę spod szyi nieprzytomnego i zaczęły ściągać z niego przemoczoną odzież. Hania ciągnęła za buty, Marianna z pomocą Marty zdejmowała kurtkę munduru, a następnie młodzieńca uniesiono i zaczęto ściągać z niego płócienną koszulę.
– Jezusie, Maryjo i wszyscy święci pańscy! – wykrzyknęła Marta ponad gwar głosów dywagujących, kim jest gość i dlaczego się zabłąkał w okolice leżącego na uboczu dworu.
– Chryste – zawtórowała jej Marianna.
Kobiety ustały w mozolnym rozbieraniu chłopca i stały z opuszczonymi rękami, z oczami wybałuszonymi i ustami otwartymi z zaskoczenia.
– Co wy w takie modlitewne tony wpadłyście... – zaczął i urwał Wincenty Podolski, podszedłszy bliżej łóżka i leżącej na nim postaci oświetlonej bladym, rozedrganym światłem świecy. – Święty Boże! – dodał i zamilkł.
– Przebóg, toć to dziewuszka! – Ignacy wyrwał pochylonych nad łóżkiem z letargu.
Rzeczywiście, przybysz okazał się kobietą. Pod koszulą, okryte delikatną bielizną, wyraźnie rysowały się piersi, zaś włosy, choć długie, to modnie przycięte, poskręcane w pukle, wciąż zdradzały resztki misternego upięcia celem ukrycia ich pod kapeluszem.
Pierwsza rezon odzyskała Marianna.
– Mężu, same z Martą zajmiemy się gościem. Ignacy i Henio, wyjść. Zawołać mi tu chyżo Manię.
Męskie towarzystwo opuściło pomieszczenie, dzięki czemu zrobiło się spokojniej i jaśniej. Nieprzytomna została przebrana w koszulę Krysi, bo i posturą raczej przypominała kilkunastoletnie dziewczę niż kobietę. Blada, ciemnowłosa, o delikatnych rysach, niewielkim nosie i pełnych, teraz sinych z zimna wargach, co chwila targana dreszczami, spoczywała szczelnie okryta w świeżej pościeli. Jakoż i w pomieszczeniu czuć już było ciepło buchające od kominka, w którym strzelały szczapy.
– Biedne dziewczątko – utyskiwała Marta, wygładzając pierzynę. – Znać, że dobrze urodzone, a w taką komitywę popadło.
Rzeczywiście dłonie dziewczyny były jasne, miękkie, a paznokcie wypielęgnowane.
– Musiała skądeś uciec – kontynuowała Marta. – Wymarzła się biedaczka, aż ją telepie. Mało kto by się wygrzebał...
– Niechże już Marta da spokój. – Marianna przerwała utyskiwanie kucharki. Podskórnie czuła, że jeśli dziewczyna przetrzyma noc, to dojdzie do siebie, choć nie wyglądała najlepiej, a dreszcze coraz intensywniej nią szarpały. Podolska położyła chłodną dłoń na jej czole. Gorączka zdawała się rosnąć z minuty na minutę i zabarwiać blade dotąd policzki krwistym rumieńcem.
– Zadbamy, żeby przeżyła – rzekła z mocą po chwili milczenia i przystąpiła do wydawania dyspozycji. – Hania z Manią będą jej pilnowały do rana. Niech Marta przygotuje zimne okłady. Trzeba ją też poić. Nikt pod moim dachem nie umrze – podkreśliła Marianna, po czym zabrawszy ze sobą przestraszoną, na wpół śpiącą w fotelu przy kominku córkę, udała się na spoczynek. Jednak zanim zasnęła, odmówiła jeszcze pacierz. Na koniec poczyniła postanowienie, a raczej zawarła układ z Bogiem, że uratuje tę zbłąkaną duszę, zaś Pan Bóg łaskawy za to uchroni jej syna od nieszczęścia.
II
Po długiej nocy świt wyjrzał zza horyzontu równie niechętnie, co mieszkańcy dworu ze swoich posłań. Wiatr przestał zawodzić żałośnie w sadzie, a świat skuła lodowa powłoka zmarzniętego deszczu. Promienie wiszącego nisko słońca odbijały się i igrały na połyskliwych soplach uczepionych u dachu, oblodzonych gałęziach i utrwalonych mrozem koleinach błota na drodze wiodącej do rozległego majątku Podolskich.
Krysia wpatrywała się z zachwytem w widok za oknem, co chwila chuchając na szybę w oknie i przecierając ją rękawem koszuli. Pogoda od wielu dni nie nastrajała do spacerów. Nawet ubite ogrodowe ścieżki rozmiękły i brnęło się po nich trudno jak po polach tonących w błocie. Dziewczyna westchnęła tęsknie. Słońce i czyste niebo zwiastowały mróz, więc istniała nadzieja, że wkrótce będzie mogła choć na chwilę opuścić dwór, uciec od jego mieszkańców, od napominań matki i pomruków ojca, od lekcji z Leosią i głośno pokrzykującej na służbę Marty.
Obudziła ją krzątająca się przy kominku Mania, rozgrzebująca słabo już po nocy żarzące się resztki drewna. Ta pulchna dziewczyna o zaczerwienionych od zimna policzkach, okryta szczelnie dużą chustą, której rogi zawiązała w pasie, przypominała kopkę siana, tak była przysadzista i krągła, a wrażenie to jeszcze potęgowała kilkuwarstwowa spódnica. Sprawnie roznieciła ogień i dorzuciwszy kilka szczap, które przyniosła w koszu, z furkotem spódnic zniknęła za drzwiami.
Po niewielkim przechodnim pokoju, który zajmowała Krysia, zaraz rozeszło się przyjemne ciepło. Podszedłszy do kominka, dziewczyna ogrzała zmarznięte dłonie. Czekała, aż będzie mogła, gnana ciekawością i niezauważona, przemknąć przez amfiladę pokoi. Zanim to jednak mogło nastąpić, poprawiła warkocz oraz narzuciła na siebie zwykłą ciemną sukienkę odciętą pod piersiami, która może nie odwzorowywała najnowszych trendów i raczej słabo przypominała ubiory z albumów Leosi, ale miała tę zaletę, że była ciepła. Mimo to drobna szesnastolatka okryła się jeszcze olbrzymią wzorzystą chustą – prezentem od podziwianego i uwielbianego brata. Dopiero tak przygotowana wymknęła się z pokoju drugim wyjściem i, niezauważona przez nikogo, stanęła pod drzwiami, za którymi panowała cisza, co oznaczało, że mogła bez przeszkód tam wejść, nie ryzykując spotkania z matką czy kimkolwiek ze służby.
Drzwi skrzypnęły, kiedy dziewczyna wsunęła się do pomieszczenia tonącego nadal w półmroku. Nie odsunięto jeszcze zasłon, ale ogień w kominku płonął w najlepsze i było dość ciepło, mimo że pokój należący do Antoniego wcale nie był tak mały, jak ten zajmowany przez nią. Po męsku obwieszono go bronią, skórami zwierzęcymi i innymi trofeami z polowań, które przyprawiały Krysię o dreszcze. Dla niej były to po prostu krwawe symbole okrucieństwa, a nie potwierdzenie umiejętności brata i innych mężczyzn z rodziny.
Na palcach podeszła do łóżka, na którym w rogu pokoju spoczywała tajemnicza kobieta. Mimo półmroku Krysię zachwyciła uroda nieznajomej, pełne usteczka, rozrzucone na poduszce lśniące włosy, które teraz wilgotne były od potu. Nawet dłonie zaciśnięte na pościeli miała piękne, delikatne. Krysia przyjrzała się swoim jeszcze po dziecinnemu pulchnym palcom. Nigdy nie czuła się piękna, zwłaszcza że matka zachwycała się najczęściej Antonim, a przecież ona do brata nie była podobna ani odrobinę. I z postury, i z twarzy przypominała ojca, więc uznała, że nie może być ładna.
Kobieta jęknęła i poruszyła się, wyrywając Krysię z zamyślenia. Wciąż gorączkowała. Krysia chciała położyć jej na czole zimny okład. Rozejrzała się w poszukiwaniu płóciennych ścierek i naczynia z wodą, ale widać któraś z dziewcząt poszła je wymienić. Nie bardzo wiedząc, jak pomóc cierpiącej, przycupnęła na brzegu łóżka i dotknęła rozpalonej dłoni.
– Wszystko będzie dobrze, panienko – wyszeptała, chcąc okazać swoje wsparcie, i uścisnęła tę śliczną dłoń.
Nagle kobieta otworzyła oczy i spojrzała na Krysię, aż ta, przerażona, poderwała się z sercem dziko łomoczącym w piersiach. Podniosła drżącą dłoń i wbijając w Krysię rozgorączkowane, dzikie oczy, wychrypiała:
– Il est mort!
Jej oczy zaszły łzami, a nagły zryw widać wyzuł ją z resztek sił, bo oddychała ciężko przez chwilę, po czym zamknęła oczy i zapadła się w pościeli.
Krysia dopiero po kilku długich minutach, w trakcie których doszła do wniosku, że nieprzytomna musi być Francuzką, odważyła się nad nią nachylić, żeby sprawdzić, czy oddycha. Klatka piersiowa kobiety unosiła się ledwie zauważalnie, nierówno, ale to oznaczało, że żyje. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, po czym poderwała się jak spłoszony ptak, usłyszawszy gdzieś blisko głosy. Nie chciała, by ktokolwiek zastał ją w pokoju Antoniego, więc czym prędzej czmychnęła w kierunku drzwi prowadzących do bawialni, z nadzieją, że zdąży przemknąć do swojego pokoju. Na szczęście skryła się w sieni, zanim od strony kuchennych pomieszczeń nadeszły matka i Marta.
III
Zimno, a zaraz potem wrażenie, że płonie, że stoi w środku buzującego ognia, że spala się od wewnątrz, żeby po chwili pogrążyć się w snach, a może w rzeczywistości zbyt okrutnej, by chcieć do niej wracać. Bo czy warto wracać do świata, w którym jest się igraszką losu? W którym ktoś inny sprzedał cię jak rzecz, jak zabawkę, jak rasowego konia. W jednym z widów, kiedy już wyciągała ręce do przyzywającej ją matki, do uśmiechniętego ojca, poczuła, że coś ją jednak trzyma na tym zimnym, upapranym w błocie, przesiąkniętym wilgocią i przemarzniętym świecie. Ktoś ją przyzywa, chwyta za dłoń i odciąga od tego ciepłego i bezpiecznego miejsca u boku rodziców. Wróciła więc ze świadomością, że to nie koniec walki, a raczej dopiero jej początek.
Émilie otworzyła oczy siłą woli, bo powieki jej ciążyły i opadały. Słyszała głosy, ale ich nie rozumiała. Szorstki, raz dźwięczny, kiedy indziej podobny do gęgania język drażnił uszy, lecz wyraźnie pobrzmiewała w tej nieznanej melodii ulga i chyba coś na kształt radości. Pochylały się nad nią kobiece twarze, ogorzałe od słońca i mrozu, a raz nawet widziała anioła. Ciemnowłosego i przestraszonego, jednak emanowała od niego tak dobra energia, że musiał to być wysłannik z nieba. Pojawił się i zniknął, choć chciała mu wyjawić wszystko, czego się dopuściła, choć pragnęła rozgrzeszenia i wybaczenia.
Kiedy ponownie udało jej się otworzyć oczy, w ciemnościach rozjaśnianych żarzącym się gdzieś w głębi ogniem dostrzegła rogate łby i wycelowaną w siebie broń. Zasłużyła na piekło, na męki wieczne, ale nie umiała w sobie znaleźć żalu z powodu tego, co zrobiła. Nawet wtedy, gdy podejrzewała, że sam diabeł upomniał się o jej duszę. Ten, o którym opowieści snuła jej mamka w długie zimowe wieczory przy kominku. Owszem, zasłużyła na karę, lecz coś jej mówiło, że jeszcze nie teraz, że nie może się jej poddać.
I kolejne mgnienie, w trakcie którego anioł pytał, jak się czuje i czy czego jej nie trzeba, a potem kim jest. Próbowała powiedzieć, jak się nazywa, ale nie była pewna, czy z jej gardła rzeczywiście wydobył się jakikolwiek dźwięk, czy tylko wymyśliła sobie, że wypowiedziała na głos:
– Émilie de Bérier.
Potem była już tylko ciemność. Ile czasu w niej dryfowała, nie była pewna. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, całkiem przytomnie zarejestrowała szczegóły otoczenia, mimo że przez okna wpadało mdłe światło dnia. Musiał być albo wczesny poranek, albo zmierzch. Émilie spoczywała w pościeli, co prawda nie tak delikatnej jak ta, do której przywykła, jednak czystej i wygrzanej ciepłem jej ciała, co było miłą odmianą po niewygodach, w jakich spędziła ostatnie tygodnie.
Pomieszczenie przypominało gabinet myśliwski i zdecydowanie nosiło znamiona męskiego przybytku. Spróbowała się podnieść i wesprzeć na łokciach, żeby nieco poszerzyć pole widzenia, lecz zawroty głowy nie pozwoliły jej na zbyt wiele. Opadła na poduchy i oddychała ciężko. Była zbyt słaba, by usiąść, a co dopiero, by się bronić czy uciekać. Poza tym czuła wilczy głód, który szarpał jej wnętrzności. Zachciało jej się płakać pierwszy raz od dawna. Przełknęła jednak łzy, starając się zebrać resztki sił i znaleźć coś do jedzenia, kiedy nagle drzwi się otworzyły i stanęła w nich pulchna, zaczerwieniona na twarzy kobieta, raczej chłopka, sądząc po skromnym ubiorze.
Upuściła kosz z drewnem, krzyknęła coś i zniknęła, zostawiając szeroko otwarte drzwi, za którymi Émilie dostrzegła kolejne pomieszczenie, już nie tak męskie, bo na widocznym fragmencie ściany wisiały różnej wielkości obrazy i kolorowa makata.
Zaraz dały się słyszeć kroki i głosy, głównie kobiece. I w pomieszczeniu zaroiło się od ludzi. Prym wiodła kobieta wysoka, szczupła i zdecydowanie będąca kimś w rodzaju ochmistrzyni. Władczym głosem wydała kilka szeleszczących poleceń, w efekcie których część osób wybiegła w popłochu z pokoju. Potem, kompletnie zmieniwszy mimikę, pani podeszła do łóżka, na którym spoczywała Émilie i z przymilnym uśmiechem przemówiła do niej w tym dziwnym języku. Émilie chciała odpowiedzieć, ale głos odmówił jej posłuszeństwa, a w głowie się zakręciło. Przymknęła powieki.
Kobieta znowu zakrzyknęła, zaś po pokoju rozszedł się zapach jedzenia przy wtórze ściszonych rozmów. Kiedy Émilie otworzyła oczy, na pościeli spoczywała taca z parującym naczyniem, w którym obok kawałków mięsa i gęstego sosu znajdowała się pajda chleba pokryta czymś z wierzchu. Dziewczyna nie zauważyła sztućców. Ślina napłynęła jej do ust, aż przełknęła, jednak najpierw sięgnęła po kubek, żeby zwilżyć spierzchnięte wargi. Cokolwiek znajdowało się w środku, było słodkie, lekko cierpkie i rozgrzewało przyjemnie, choć nie przypominało wina. Ta dziwna kobieta uśmiechnęła się i powiedziała coś, a potem pokazała na jedzenie, więc Émilie zaczęła jeść. Może nie był to szczyt wykwintności, lecz mięso rwane palcami i chleb maczany w sosie smakowały jej jak nic dotąd. Przeżuwała dokładnie, choć miała ochotę łykać bez gryzienia. Nie wypadało jednak przy tej sztywnej, mimo że udającej życzliwość pani, i pod jej uważnym wzrokiem, zachowywać się prostacko.
Po kilku kęsach pojawił się w drzwiach postawny mężczyzna, a ochmistrzyni zerwała się z łóżka, na brzegu którego przysiadła. Émilie nie wyczuła w przybyszu tej samej władczości i pewności siebie, co u kobiety, ale domyśliła się po reakcji dwóch szczuplutkich i bladych dziewcząt z ciasnymi warkoczami upiętymi wokół głów, że to albo pan domu, albo ktoś, kto stanowił tu władzę. Powagi dodawały mu solidne wąsy, a i ubrany był dziwnie, bo nie po europejsku, chociaż materiały, z których wykonany był ten rodzaj sukni, który nosił, oraz wyszywany szeroki pas, wyglądały na drogie. Zresztą ta szczupła pani również nosiła się inaczej niż rodaczki Émilie. Co prawda suknię miała swobodną krojem, ale już na nią założyła obramowany futrem kubrak, podobny do tego, który miał na sobie mężczyzna.
Poza tym biły od niego życzliwość i ciepło, w których Émilie miała ochotę przycupnąć i się ogrzać, wbrew panicznemu strachowi nakazującemu ucieczkę z tej bezpiecznej przystani gdzieś na krańcu świata. Bo nie miała pojęcia, gdzie się znajduje i jak daleko jest od tego okropnego miejsca, z którego uciekła.