Uczniowie Cobaina - ebook
Uczniowie Cobaina - ebook
Dojrzewanie. Muzyczne fascynacje. Narkotyki. Humor. Alkohol. Nostalgia.
Uczniowie Cobaina to pełna dzikich przygód i humoru historia grupy nastolatków uwielbiających Johna Lennona i Kurta Cobaina. Razem przeżywają imprezy, zakładają zespoły rockowe i próbują osiągnąć sukces.
To również – a może przede wszystkim – poszukiwanie źródeł wyalienowania i bezradności w dzisiejszym świecie. Co czeka bohaterów, gdy karuzela młodości nieubłaganie się zatrzyma?
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-948856-1-8 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesienią kolorowi kumple wyruszają na trawiaste łąki na grzybobranie.
Jest dżdżyście, pochmurnie.
Trampki mam przemoczone. Grzybki zbieramy do pudełek i papierowych woreczków. Niektórzy zajadają się nimi od razu na łące. Ja z białym kumplem czekamy, aż będziemy u mnie w domu. Jest sobota. Dzień jakby stworzony do akcji.
Siedzimy u mnie w pokoju. Na stole pali się świeczka, z kubków paruje. Biały kumpel otwiera pudełko z grzybkami.
– Ile?
– Pięćdziesiąt – mówię.
Biały parska śmiechem i zaczyna odliczać. Grzyby wrzuca mi prosto do herbaty. Ja w tym czasie zwijam skręta. Z magnetofonu leci Pennyroyal tea Nirvany.
– Co jest? – pytam białego, który nagle cały zamiera.
– Zapomniałem, ile już wrzuciłem.
– Aha.
Spoglądamy na siebie i zaczynamy rechotać.
– Nie wiesz nawet mniej więcej?
– Albo czterdzieści, albo pięćdziesiąt.
– Na pewno czterdzieści – mówię.
– Też tak myślę.
Biały nabiera kolejną garść i wrzuca mi do herbaty.
Wytrzeszczam oczy.
Biały parska śmiechem.
– Ty mi też nie żałuj! – zachęca mnie.
Sięgam do pudełka. Wrzucam do jego kubka tyle grzybków, że prawie się z niego wysypują. Śmiejemy się jak wariaci.
Zostawiamy grzyby do zaparzenia. Żeby było szybciej, przykrywamy kubki pustymi pudełkami płyt.
Potem siorbiemy wrzący wywar i dyskretnie się nawzajem obserwujemy. Na dnie kubków leżą rozmoknięte łysiczki. Wyglądają jak ślimaki. Wygrzebujemy je łyżeczką i połykamy.
Zwijamy się stąd i idziemy do parku.
Czekając na grzybową fazę, dobrze jest czymś się zająć.
Zapalam jointa.
Po pół godziny zmieniam się w grzyb. Często tak mam. Siedzę na ławce i wydaje mi się, że jestem jedną z tych łysiczek, które rosną w trawie i czekają na swojego odkrywcę.
– Ta fajka w ogóle nie ciągnie – skarży się biały kumpel.
– To ją zapal.
– A, nie jest zapalona… – mówi zdziwiony.
– No.
Nagle biały pada na ziemię. Ryczy ze śmiechu. Zaczęło się. Padam obok niego, trzymam się za brzuch i nie mogę złapać tchu. Biały pochyla się nade mną, pokazuje na niezapaloną fajkę, a cała jego twarz to jeden wielki, zębaty wyszczerz. Krztusi się, a z nosa tryskają mu gile.
Idziemy do knajpy.
Nieoficjalna część lokalu, w której siadają głównie eksperymentatorzy, jest oddzielona zasłoną od części oficjalnej, zasiedlonej przez piwoszy. W części nieoficjalnej pali się jointy, je halucynki i pije wszystko, co się da – i czego się nie da – wypić. Sala pęka w szwach. Głosy ludzi zagłusza ostra muza. Trawę pali się tu jak szlugi. Widzę, że parę osób popija wywar z łysiczek. Z białym kumplem męczymy skręty, pijemy piwo i jesteśmy totalnie załatwieni.
Naprawdę totalnie załatwieni.
Aż tak bardzo, że muszę na chwilę położyć głowę na stole. W mózgu wiruje mi olbrzymi łańcuch. Ktoś szarpie mnie za ramię. Podnoszę głowę i widzę brata.
– W porządku? – pyta.
– Hm.
I kładę się z powrotem. Czuję, jak zaczyna mi wiotczeć ciało.
Ciśnienie w uszach.
Huk.
Zbliża się zgon.
Powoli prostuję nogi. Naprawdę powoli, bo zakręci mi się w głowie i padnę już tutaj. A muszę dotrzeć do kibla. Tam zamknę się w kabinie, wyrzucę to z siebie i znów będzie spoko. Przedzieram się przez tę ludzką masę.
– Ściągnij bucha – częstuje mnie ktoś.
– Jak wróce…
– Jesteś jakiś blady, idź na powietrze…
– Spoko, wiem.
Odsłaniam zasłonę.
Wszyscy tatusiowie i mamy wpatrują się we mnie. Bezgłośnie mruczę coś na kształt brywieczór i krok za krokiem przemierzam trasę obok baru. Najpierw ugina się pode mną lewa noga. Wyrównuję. Potem przez chwilę mam przed oczami mroczki. Zaczyna się robić groźnie. Spojrzenia tych ludzi kłują mnie jak noże. Wyciągam rękę. Zwolniony film. Wyciągam rękę. Otwieram dłoń. Prostuję palce. Dotykam klamki i …………… uderzenie …………… głowa …………… mi trzaska o beton …………… głos jakiegoś gościa …………… widzieliście, jak go złożyło …………… coś leci mi z nosa …………… krwawa ścieżka spływa po twarzy ………… nade mną stoi jakiś cień …………… pochyla się …………… czyjeś łapy chwytają mnie i stawiają na nogi …………… To brat. Przerzuca moją rękę wokół swoich ramion i prowadzi mnie do toalety. Rzucam się na umywalkę. Tryska ze mnie jak z węża ogrodowego. Są tam grzyby. Tylko grzyby. Cała góra połkniętych i jeszcze niestrawionych grzybów. Gdyby ktoś je zjadł, na pewno miałby jeszcze niezły odlot. Opłukuję twarz zimną wodą, a brat prowadzi mnie do kabiny. Bezwładnie padam na kolana i zanurzam głowę w muszli klozetowej. Brat stoi nade mną. Zapewniam go, że już w porządku. Naprawdę zaczyna mi przechodzić. Muszę tylko chwilę odpocząć. Brat kiwa głową i znika. Zamykam drzwi do kabiny. Z sali docierają tłumione głosy i okrzyki. Wygląda na to, że w telewizji jest mecz. Nagle hałas robi się głośniejszy – ktoś otwiera drzwi do kibla.
Ten ktoś opiera się o ścianę.
Potem słyszę, jak jego ciało osuwa się i pada na podłogę. Znów otwierają się drzwi, ktoś wbiega do kibla i krzyczy:
– Chodźcie mi pomóc, biały się tu złożył!
Ciągną białego kumpla do sąsiedniej kabiny i zamykają za nim drzwi. Biały wymiotuje. Czekam, aż przestanie. Potem pytam:
– To ty?
– Hm.
– Nieźle, co?
– No nieźle.
Śmiejemy się, obaj owinięci wokół swoich muszli, śmiejemy się…
Kiedy wracając na salę przechodzę obok umywalki, moich grzybów już w niej nie ma.
Śmieję się.
Na gigancie
Otwieram oczy jakieś pół godziny przed budzikiem. Z dołu słyszę tatę szykującego się na poranną zmianę. Wstaję z łóżka, z plecaka wyjmuję rzeczy do szkoły i wrzucam je na półkę. Z szafy wyciągam ubrania, które będą mi potrzebne. Resztę plecaka wypełniam książkami.
Biorę też gitarę, to oczywiste.
Pożyczyłem ją od wujka. Gibson z siedemdziesiątego drugiego. Na pożółkłej kartce w pudle wciąż widnieje cena, dziś śmiesznie niska.
Wyłączam budzik, już nie ma kogo budzić.
Siadam na łóżku i czekam. Słyszę, jak tata zapina kurtkę. Potem skrzypnięcie drzwi wejściowych.
Tata wyszedł.
Biorę szybko plecak i gitarę, schodzę na dół i idę do kuchni. W lodówce czeka na mnie drugie śniadanie, które mama przygotowała mi do szkoły. Ledwo mieści się w napchanym plecaku. Pieniądze na autobus leżą tam, gdzie zawsze. Wsuwam je do kieszeni. Potem szperam jeszcze w portfelu mamy. Biorę trzy stówy i jakieś drobne. Na korytarzu wkładam kurtkę i wiążę buty.
Sprawdzam kieszeń na piersi.
Koperta z listem jest na swoim miejscu.
Na dworze pada rzadki śnieg. Patrzę na termometr. Wskazuje pięć stopni poniżej zera. Zamykam drzwi i wrzucam list do skrzynki.
Tym razem nie staję na przystanku, ponieważ idę za miasto, gdzie ludzie z naszej dzielnicy mają działki i altanki.
Jedna z nich staje się moim tymczasowym domem. Klucze dał mi Sinobrody.
– Starzy tam w zimie nie chodzą – powiedział.
Oprócz Sinobrodego w akcję wtajemniczona została różowa kumpela.
– Przyniesiemy ci jakieś żarcie – obiecała.
– Dobra.
– Może jednak daj sobie z tym spokój? – spytała.
Pokręciłem głową, a różowa mnie objęła.
– Serio jesteś pokręcony – uśmiechnęła się.
– Żadna nowość.
Potem wyciągnąłem rękę, a Sinobrody dał mi klucz.
Szkoda, że nie mam czołówki. W tych okolicach nie ma lamp. Pod podeszwami skrzypie mi śnieg, czasem pęka lód na kałuży. Kiedy wreszcie docieram do altanki, zaczyna świtać. Po drodze nie spotkałem nikogo. W oddali widzę szosę i światła aut pędzących po niej w obie strony.
Otwieram altankę.
Jest maciupka, jakieś dziesięć metrów kwadratowych. Ma dwa pomieszczenia. Znam ją, nie jestem tu po raz pierwszy.
Przy łóżku stoi lampa, a na jednej z półek latarka. Włączam lampę i siadam. Z kieszeni wyciągam paczkę fajek i jedną zapalam. Patrzę na swój plecak i gitarę. Jest szósta rano. Tato właśnie zaczął pracę. Mama wstaje o ósmej. Zanim otworzy sklep, pójdzie z psem na spacer. Zajrzy do skrzynki i znajdzie mój list.
Przez cały dzień czytam i brzdękam na gitarze. Gram piosenki, które napisałem. Śpiewam cicho, chociaż słowa większości z nich powinny zostać wykrzyczane. Ale nie będę tu ryzykować. Jeszcze by mnie ktoś usłyszał.
Około wpół do trzeciej przychodzi różowa z Sinobrodym. Od razu zaczynam ich wypytywać, czy w mieście coś się dzieje. Oboje kręcą głowami. Na razie niczego nie zauważyli.
– Przyniosłem ci parówki – mówi Sinobrody.
Różowa kumpela daje mi kilka herbat ekspresowych i cukier. Do tego jeszcze dwie fajki. Siedzą ze mną kilka minut. Obiecują, że jutro wpadną o podobnej porze i znów coś mi przyniosą.
Ale wracają już za chwilę. Mówią, że spotkali moją matkę. Pytała ich, czy nie wiedzą, gdzie jestem. Różowa twierdzi, że mama była na skraju płaczu.
– Przecież płakała – mówi Sinobrody.
– Nie płakała.
– Jasne, że tak.
– Miała zaczerwienione oczy. Może wcześniej płakała. Ale kiedy rozmawiała z nami, to nie.
– Jesteś pewna?
– No chyba wiem, co widziałam…
Leżę na łóżku i obserwuję pożółkłą firankę w oknie. Myślę o mamie. Wyobrażam sobie, jak chodzi od jednego młodego człowieka do drugiego i pyta, czy mnie przypadkiem nie widział.
Wieczorem czytam przy latarce. Postanowiłem nie włączać lampy. Jestem opatulony w koce. Nie ma tu grzejnika, więc trzęsę się z zimna.
Zamykam książkę.
Wstaję z łóżka i podchodzę do okna.
Mam widok na szosę, od której prowadzi tu wąska ścieżka. Wprawdzie jest zaśnieżona, ale auto wjechałoby tu bez problemu.
Zawsze, kiedy widzę światła aut zwalniające przy drodze na działki, serce zaczyna mi bić mocniej. Ale nikt tu nie skręca. Zastanawiam się, czy wśród tych aut są jakieś radiowozy. Już musieli zacząć mnie szukać. Ilu ich jest? Ciągle chce mi się palić, ale zapasy szybko się kurczą. Muszę zacząć oszczędzać. Tych dwoje przyjdzie dopiero jutro po południu i kto wie, czy w ogóle przyniosą jakieś szlugi. Z tytoniem będzie ciężko. Z czasem mógłbym rzucić palenie. Skąd miałbym brać na to kasę? Trochę mam przy sobie. Dam im jutro, żeby kupili mi cały karton. No, świetny pomysł, karton. A oni już tu ze mną zostaną.
Na bank dokładnie tak by się to skończyło.
Do miasta iść nie mogę. Wszyscy się tu znają. Może już całe miasto wie, że zniknąłem.
Przypominam sobie słowa, które napisałem w liście pożegnalnym. Szczególnie te na końcu. Tekst kończy się słowami: Kochajcie się.
To takie przesłanie. To zdanie podkreśliłem dwa razy. Wydaje mi się naprawdę wzruszające. Ładnie to napisałem. Cały ten list mi się udał. Ale najbardziej właśnie to ostatnie zdanie.
Na pewno tato i mama byli wzruszeni.
Patrzę przez okno na drogę. Zapalonego papierosa trzymam w na wpół zamkniętej dłoni, żeby przypadkiem nikt jadący z prędkością stu kilometrów na godzinę nie dostrzegł czerwonego światełka w oknie.
Co jeśli akurat teraz przy oknie stoi też mama i tato? Tuż obok siebie. Obejmują się wokół ramion i myślą o moich ostatnich słowach. Patrzą na oświetloną, nocną ulicę, bo przecież możliwe, że na jej końcu nagle wyłoni się samotna postać z plecakiem na plecach i gitarą w ręce.
Drugiego dnia to samo: książki, gitara, szlugi, książki, szlugi, szlugi. Na stole leżą nietknięte woreczki herbaty i parówki. Dno słoika pokryte jest popiołem i petami. Kulę się pod kocem i patrzę w pustkę…
Przychodzi mi do głowy piosenka. Na strzępie kartki zapisuję poszczególne słowa i zdania. O mnie i o mojej ucieczce: Siedzę w altance w zaśnieżonej scenerii. Po okolicy co noc błąka się dziwny stwór. Nie wiem, jak wygląda, ponieważ zawsze, kiedy słyszę jego ciche kroki, opatulam się kocami i ze strachu przestaję oddychać. Właściwie nie jestem nawet pewien, czy jest to jakieś przerażające stworzenie, czy błądzący człowiek. I właśnie to powinien oddawać tekst. Niepewność, niepokój, panikę i kto wie, co jeszcze… Muzyka powinna być cicha i niejasna… Czy muzyka może być niejasna?
Po południu przychodzi różowa z Sinobrodym. Chciałem im najpierw zagrać główny riff swojej nowej piosenki, ale ostatecznie wolę posłuchać opowieści różowej. W szkole byli policjanci i wypytywali o mnie. Rozmawiali z różową, z Sinobrodym i jeszcze z kilkoma osobami.
– I co powiedzieliście?
– Ja nic – mówi Sinobrody. – Powiedziałem im, że nie wiem, gdzie możesz być.
Patrzę na różową kumpelę. Ona też trzymała język za zębami. Ale za to teraz błaga mnie, żebym wrócił do domu.
– Nie mogę – mówię.
– Dlaczego nie?
– Po prostu już nie da rady.
– Ale co chcesz zrobić? – pyta Sinobrody. – Tu możesz być najwyżej do wiosny. A co potem?
– Wyjadę i znajdę sobie jakąś pracę – mówię nieprzekonująco.
Różowa prosi Sinobrodego, żeby na chwilę zostawił nas samych. Zgadza się, ale niechętnie. Wkłada czapkę i wychodzi.
Różowa kumpela mnie dotyka. Według niej muszę wrócić i wszystko naprawić.
– Nie da się już tego naprawić.
– To przynajmniej to zatrzymaj.
Otwierają się drzwi i do altanki zagląda Sinobrody.
– Dajcie mi chociaż fajkę, jak mam sterczeć na mrozie – krzyczy do nas. Przyglądam się kolanom różowej kumpeli. Trzęsą się, a dłoń ma zimną jak lód.
W drodze do domu nikt mnie nie zatrzymał. Na głowie miałem kaptur i uważałem na patrole. Nie spotkałem ani jednego.
Dom jest pusty.
Zaglądam do sypialni rodziców. Łóżka są zaścielone, na szafkach nocnych tykają budziki.
Potem idę do swojego pokoju i chowam się pod kołdrę.
Słyszę ich.
Są przed domem.
Wstaję, podchodzę na skraj schodów i słucham. Rodzice informują policję, że wróciłem do domu. Można zakończyć poszukiwania. Jeden z policjantów mówi coś w stylu, że wszystko dobrze się skończyło. Tata coś do tego dodaje, ale nie słyszę co.
Będę musiał iść na psiarnię, żeby spisali ze mną protokół.
Wieczorem mama przynosi mi do pokoju talerz z kolacją. Nieznacznie unoszę głowę z poduszki. Mama odkłada talerz i stoi nade mną bez słowa. Wiem to, chociaż leżę twarzą do ściany.
– Na stole masz kolację.
– Dzięki – mówię.
– Może przyjdziesz potem do nas na dół? Oglądamy telewizję.
– Może przyjdę.
– Dobrze. Będziemy na dole.
W środku nocy wychodzę z pokoju i schodzę po schodach. Po cichu wkradam się do sypialni. Drzwi są otwarte. Ostrożnie zaglądam do środka.
Łóżko rodziców jest, poza dwiema zmiętymi kołdrami, puste. Przy oknie stoją dwie nieruchome postaci i obserwują oświetloną, nocną ulicę.
Stoją daleko od siebie. Tata ma na sobie piżamę, mama koszulę nocną. Nie mam pojęcia, na co patrzą.
Przecież tam nic nie ma!
Ogarnia mnie niepewność. Patrzę na te dwie postaci – swoich rodziców – i przeraża mnie myśl, że teraz obrócą się i spojrzą mi w twarz.
Ze strachem wycofuję się z sypialni i na nic nie czekam. Biegnę do swojego pokoju.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnejPrzewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
Ta powieść chwyta za gardło i trzyma do ostatniej strony!
Zmęczony metropolią Wiktor wyjeżdża z Pragi, by zostać kasztelanem morawskiego zamku. Pragnie odnaleźć wewnętrzną równowagę i zażegnać kryzys małżeński. Jednak wizja spokojnego życia wśród zabytkowych mebli i dzieł sztuki szybko odchodzi w zapomnienie. Na zamku czeka demony przeszłości.
MISTYCZNY PORNO-GASTRO THRILLER Z XIX-WIECZNEJ PRAGI
Nadchodzi nowy rok. Kiedy praski Orloj wybija północ, odkryta zostaje bestialska zbrodnia. Śledztwo w tej sprawie prowadzi ekscentryczny komisarz Durman. Czy jego nietypowe metody doprowadzą do ujęcia sprawcy? Jak powstrzymać mordercę, który zawsze o krok wyprzedza policję? I czym jest tajemnicze Ordo Novi Ordinis?
Pewien praski bankier z braku innego pomysłu kupuje synowi na Boże Narodzenie świnkę morską. Jak dalece to niewinne wydarzenie zmieni życie rodziny? Jakie sekrety skrywa bank narodowy? I czy przed kryzysem finansowym można schować się w beczce?
W żadnym innym utworze literatura czeska nie zbliżyła się do twórczości Franza Kafki tak bardzo, jak w Świnkach morskich. (Milan Exner)
Powracający w rodzinne morawskie góry praski dziennikarz dokonuje bilansu swojego życia.
Siekiera jest dowodem na to, że sytuacja człowieka w społeczeństwie i w rodzinie nie zmieniła się w przeciągu ostatniego półwiecza tak bardzo, jak zwykliśmy sądzić. Ta powieść wciąż jest niezwykle aktualna.
Zabawna powieść o kobietach i mężczyznach. Tę książkę kupił co setny Czech!
Ekożona stawia wiele aktualnych pytań: Czego oczekujemy od swoich partnerów? Jakie jest znaczenie porodu naturalnego? Co tak naprawdę oznacza życie w zgodzie z naturą i z samym sobą? Czy naturalny jest na przykład ogród? Albo małżeństwo?
Lucynka, Macoszka i ja to opowieść o sile przeszłości, o miłości do dziecka i tęsknocie za samym sobą. Ta książka – choć w dużej mierze oparta na prawdziwych wydarzeniach – zabiera czytelników do innego świata. Znacznie piękniejszego.
Czytelnik ma tu do czynienia z prozą niemal doskonałą. (Pavel Janoušek, „Tvar”)
Chcesz wygrać z Barceloną, a potem zostać mistrzem świata w piłce nożnej? Musisz być biednym rolnikiem i mieć jedenastu synów. Załóż drużynę piłkarską, a potem będzie już z górki. Rozgrywki ligowe, mistrzostwo kraju...
Książka mądra, z uśmiechem. Podróże, relacje z meczów, niekłamane emocje.
Świetna dla dzieci. Wciągająca dla dorosłych.