Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ukłon świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ukłon świata - ebook

Ukłon świata to opowieść o odwadze bycia sobą, miłości i odkrywaniu sensu życia. Co sprawiło, że młoda, pełna perspektyw studentka opuściła ojczyznę i wyruszyła w świat? Czego szukała? O czym marzyła? Co przypieczętowało jej decyzję? Niemcy, Wielka Brytania, Indie i Wietnam będą cichymi świadkami historii, którą zapoczątkowała odwaga, a dopełniła potęga prawdziwej miłości. W pogoni za upragnionym ukłonem świata bohaterka poznaje wartość uważnego życia tu i teraz, a także siłę płynącą ze znajomości samej siebie. Tłem pełnej humoru, wzruszeń i zwrotów akcji powieści jest toksyczny związek, a momentem przełomowym pojawienie się urokliwego Pakistańczyka uwikłanego w aranżowane małżeństwo. Czy szalona miłość będzie w stanie przezwyciężyć wielowiekową tradycję? Jak wiele jesteśmy w stanie poświęcić, by osiągnąć szczęście?

„Ukłon świata” czyta się jak osobisty pamiętnik najlepszej przyjaciółki, pisany atramentem z jej uczuć. W ciszy zaglądasz jej przez ramię, kiedy ta pisze i dzięki temu przeżywasz z nią wszystko, czego doświadcza. Zanim się zorientujesz, stajesz się częścią tej opowieści – podróżujesz, podejmujesz decyzje i stawiasz czoła ich skutkom. Świat potrzebuje takich historii – pełnych odwagi, autentycznych i niosących nadzieję.

Bartosz Soczówka @bliskiespotkania

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: brak
ISBN: 978-83-969434-1-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Szłam Świętokrzyską, nucąc pod nosem słowa piosenki: „Dwudziestolatkom zawsze w pas się kłania świat, cały świat”1, i nic mi się nie zgadzało. Miałam dwadzieścia dwa lata, więc dlaczego mnie się nie kłaniał? Nie dał się nabrać? Spostrzegł, że byłam młodym ciałem o posiwiałej duszy? Rzeczywiście, zbyt zażyłe obcowanie ze starożytnymi Grekami i Rzymianami przestało mi służyć. Studia zaczęły wyciskać ze mnie ostatnie soki, mdlił mnie zapach przedwojennych gramatyk i słowników, nad którymi codziennie ślęczałam godzinami w uczelnianej bibliotece. I po co to wszystko? – wzdychałam rozgoryczona, czując, jak życie przepływa mi przez palce. Wzbierająca złość na rzeczywistość oraz towarzyszące jej uczucie wewnętrznej pustki mimowolnie przepoczwarzały mnie w gderliwą malkontentkę. Choć intensywne studiowanie filologii klasycznej niewątpliwie przyczyniło się do tego wypalenia, podejrzewałam, że sama też nie byłam bez winy.

Nagle w drodze na uniwersytet owładnęło mną niepohamowane pragnienie odnalezienia enigmatycznego ukłonu świata z piosenki, doświadczenia bezwarunkowej radości życia dwudziestolatków. Jednak głębokie, wręcz cycerońskie poczucie obowiązku powstrzymywało mnie przed natychmiastową dezercją z uczelni. Zaprzepaszczenie trzech lat studiów nie wchodziło w grę.

Gdy tak na próżno głowiłam się nad jakimś rozsądnym rozwiązaniem, w połowie roku akademickiego z hukiem otworzyło się wyjście ewakuacyjne. W związku z reformą przygotowującą Polskę do członkostwa w Unii Europejskiej moje jednolite studia magisterskie zostały, bez uprzedzenia, podzielone na dwustopniowe. Wprowadzenie licencjatu pozwoliło mi odejść z uniwersytetu z tarczą.

W przypływie buntu przeciw największym greckim filozofom wychwalającym między innymi niewolnictwo, ksenofobię i totalitaryzm pracę licencjacką poświęciłam sofistom – starożytnym oświeceniowcom, gorliwie zwalczającym wszelkie przejawy dogmatyzmu i dyskryminacji. Niezwłocznie po ukończeniu studiów, natchniona wolnomyślicielskim duchem sofistów, rozpoczęłam wewnętrzną rewolucję. Zamierzałam zrewidować swój dotychczasowy światopogląd, by stworzyć pogodniejszą wersję samej siebie. Zlekceważywszy łacińską przestrogę, że podróże są raczej ucieczką od problemów niż metodą na ich rozwiązywanie, udałam się w nieznane.2

Z Brighton do Getyngi przyjechał rowerem. Darren miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, rude włosy, mięśnie, które czasy swojej świetności miały już za sobą, oraz tatuaże, sprawiające wrażenie dzieł dość amatorskich, jakby wykonanych gdzieś naprędce. Najbardziej pociągało mnie w nim to, że w niczym nie przypominał filologa. Poznaliśmy się na wakacyjnym kursie niemieckiego, a po kilku dniach zamieszkaliśmy razem w jego akademiku. Gdybym interesowała się wtedy astrologią, wiedziałabym, że związek faceta Skorpiona z kobietą Baranem zwiastuje konflikt. Tym bardziej że wiele nas różniło: byłam trzynaście lat młodsza, sześćdziesiąt pięć kilo lżejsza i nieco ponad trzydzieści centymetrów niższa. Nic nigdy nie było dla mnie proste ani jednoznaczne, w każdej najbłahszej sytuacji doszukiwałam się podtekstów. Dla Darrena z kolei wszystko było czarno-białe. Ogromną zaletą tego poznawczego daltonizmu był życiowy pragmatyzm, którego mi tak bardzo brakowało. Wadą – apodyktyczne przekonanie o własnej nieomylności.

Dość szybko pojęłam, że żyłam w trójkącie: Darren, ja oraz jego wiecznie nienasycona kochanka Cannabis. Codziennie rano, zanim zdążył całkowicie otworzyć oczy, rozespany Darren po omacku sięgał po fajkę wodną, bongo. A potem palił przez cały dzień, aż do zaśnięcia. Bez zapasu jointów nie ruszał się z domu, ponieważ bez znieczulenia nie był w stanie znieść rzeczywistości. Gdy miał marihuanę u boku, stawał się beztroski, zabawny i czarujący, pod jej nieobecność przeistaczał się w cholerycznego despotę. Ze względu na mój młody wiek trzydziestopięcioletni Darren sądził, że bez trudu ulepi mnie na swoją modłę, niczym laleczkę z wosku. Dopiero gdy po kilku tygodniach nagabywań nie tylko nie zaraziłam się jego miłością do Cannabis, lecz także – co gorsza – ani razu nie zapaliłam, dotarło do niego, że trafiła kosa na kamień. Obydwoje byliśmy tak samo uparci i przekonani o słuszności własnych racji.

Moje poczucie moralnej wyższości było bezpodstawne, też byłam uzależniona, tylko że od literatury. A konkretnie od Stanisława Ignacego Witkiewicza. Miałam około czternastu lat, gdy mama nieopatrznie zapoznała mnie z jego twórczością. Nie przewidziała wtedy, jak płynne w nastoletnim umyśle mogą okazać się granice między literaturą a rzeczywistością. Podczas gdy inne podlotki obklejały swoje pokoje podobiznami współczesnych aktorów i piosenkarzy, moje ściany były ozdobione fotokopiami czarno-białych zdjęć Witkacego. Wpatrując się w hipnotyzujące Witkacowskie spojrzenie, marzyłam o podróży w czasie, by dołączyć do grona jego demonicznych kochanek. Staś (jak zwykłam o nim mawiać) odgrywał rolę mojego przewodnika po literaturze, filozofii, sztuce, muzyce i co najważniejsze – życiu. Ukształtował mój światopogląd oraz sposób nawiązywania relacji międzyludzkich. Ponieważ mało kto umiał sprostać moim wyśrubowanym wymaganiom, wolny czas spędzałam z nosem w książkach, z moją jedyną przyjaciółką lub na samotnych spacerach z psem. Z pogardy dla nudnej epoki, w której niestety przyszło mi żyć, oraz w akcie desperackiej ucieczki przed rzeczywistością po maturze poszłam na filologię klasyczną. Rodzice przyjęli ten niepraktyczny wybór z niekłamanym entuzjazmem, ponieważ uważali, że uniwersytet to nie zawodówka, więc studiować powinno się z czystego zamiłowania do wiedzy, a nie z chęci zdobycia intratnego zawodu.

– Wszechstronne humanistyczne wykształcenie otworzy ci drzwi do pracy w wielu branżach – zapewniał mnie idealistycznie tata.

Przez ponad dwa lata studia pochłaniały mnie do tego stopnia, że poza przelotnymi, głównie wakacyjnymi, romansami nie miałam czasu ani ochoty na poważniejsze związki. Nie ulegało wątpliwości, że moja dziwaczna fascynacja Darrenem wzięła się z jego licznych podobieństw do Witkacego. Wzrost, świdrujące spojrzenie oraz rysy twarzy Anglika do złudzenia przypominały Stasia. Obaj mieli skłonność do przeróżnych używek i paskudnie traktowali kobiety. Najprawdopodobniej wspomniane analogie były również źródłem mojej niewytłumaczalnej wyrozumiałości dla Darrenowskich humorów i nałogów. Co nie znaczy, że początkowo nie próbowałam wykorzystywać nadarzających się ku temu okazji, by nakłonić go do zerwania z Cannabis. Kiedy wypłata jego pierwszego stypendium się opóźniała i próbował pożyczyć ode mnie pieniądze na zakup trawy, stanowczo odmówiłam.

– Udowodnij, że zioło nie uzależnia! – Rzuciłam rękawicę.

Podniósł ją. Przez następne kilka dni nie spał, nie miał apetytu, zalewał się potem, był o wiele bardziej rozkojarzony i wybuchowy. Najpierw obserwowałam te jego męczarnie z nieskrywaną satysfakcją, sądząc, że po tym wszystkim na pewno przyzna się do nałogu. Ale on tylko uparcie powtarzał, że to ja byłam wszystkiemu winna, bo go stresowałam. Wreszcie po tygodniu odwyku dla świętego spokoju zgodziłam się go poratować.

Jak na szanujące się miasteczko uniwersyteckie przystało, w Getyndze nie brakowało dilerów. Poza tym Darren jak magnes przyciągał do siebie typów spod ciemnej gwiazdy. Pewnego wieczoru pojechaliśmy rowerami na moje pierwsze spotkanie z handlarzem ziołem. W ciasnym, zadymionym pokoiku gnieździło się trzech studentów filozofii, utrzymujących się z różnych podejrzanych interesów. Oprócz sprzedawcy substancji psychoaktywnych mieszkali tu także paser i członek gangu złodziei rowerów. Ten ostatni zainteresował Darrena.

– Chodź rzucić okiem na mój rower – zaproponował.

Wyszliśmy we trójkę przed budynek.

– Powiedz kumplom, żeby go nie ruszali, dobra? – poprosił Darren.

– Całkiem imponujący sprzęt – przyznał rabuś, wyjmując z kieszeni niewielką czarną naklejkę z białą grafiką Gęsiareczki, symbolu Getyngi.

Dziewczyna z rysunku różniła się od swojego pomnikowego pierwowzoru tym, że zamiast gęsi pod pachą trzymała jedną czarną owcę. Złodziej nakleił Gęsiareczkę na kierownicę i oświadczył, że od tej pory rower znajduje się pod ochroną gangu.

– Masz może drugą dla mojej dziewczyny? – zapytał Darren.

– Ten nie nada się nawet na części – odrzekł chłopak, spoglądając sceptycznie na mój rower, który przed przywiezieniem do Getyngi spędził długie lata w warszawskiej piwnicy. – Ale jeśli ci na tym zależy, masz. – Chłopak nonszalancko podał mi naklejkę.

Wróciliśmy do dusznego pokoju. Jonas, wychudzony chłoptaś o bujnych, tłustych lokach, wyciągnął dużą plastikową torbę wypchaną ziołem, na której widok oczy Darrena rozbłysły pożądaniem. Rzuciłam mu lodowate spojrzenie, wciąż nie pojmując, dlaczego te chwasty aż tak go jarały.

– Daj mi kwiaty w całości, nie chcę żadnych okruchów – warknął podenerwowany Darren, gdy powąchał podaną mu przez dilera próbkę. – Jeśli trawa okaże się dobra, będę twoim stałym klientem.

Szpaner – przeleciało mi przez myśl, gdy filozof wyciągnął staroświecką wagę, a następnie na jednej szali położył niewielką ilość marihuany, na drugiej odważnik.

– Osiemdziesiąt euro – wycenił po niemiecku.

Stwierdziwszy, że na pewno się przejęzyczył, wręczyłam mu osiemnaście. Jak za taką odrobinkę to i tak zdzierstwo – pomyślałam wkurzona, ale filozof in spe, zamiast wziąć pieniądze, patrzył na mnie z niedowierzającym rozbawieniem.

– Nie wydurniaj się! – syknął mi do ucha rozwścieczony Darren. Nerwowym ruchem wyrwał mi z ręki resztę banknotów, żeby dopłacić resztę. – Wybacz, stary, ona żyje we własnym świecie – zwrócił się do dilera, usiłując wytłumaczyć popełnioną przeze mnie gafę. – Za dużo czyta, książki pomieszały jej we łbie.

Banda żałosnych ignorantów – oceniłam, a wszystkie myśli odmalowywały się natychmiast na mojej twarzy. W odróżnieniu od was nie potrzebuję wspomagaczy, żeby oderwać się od rzeczywistości.

– Intrygująca z was para!

Po chwili pełnej konsternacji ciszy diler parsknął i odprowadził nas do wyjścia.3

Migrena towarzyszyła mi od dziecka. Ataki rozpoczynały się zawsze tymi samymi objawami, pojawiającymi się jednak w różnej kolejności. Drętwienie prawej ręki, nosa i języka zwykle poprzedzał światłowstręt. Błyszczące odblaski przedostawały się do środka oczami, by następnie bezlitośnie wbijać się w mózg. Równocześnie nasilała się nadwrażliwość na dźwięk. Obrzydliwie zdeformowane odgłosy prowadzonych wokół rozmów doprowadzały mnie do mdłości. Nie rozumiałam niczego, co do mnie mówiono, a sparaliżowany język uniemożliwiał komunikację. Gdy uwięzione w głowie słowa próbowały wydostać się na zewnątrz, wychodził z tego niedorzeczny bełkot. Traciłam kontrolę nad własnym ciałem. Osoby po raz pierwszy stykające się z migreną myślały, że postradałam rozum. A to był dopiero początek, po którym następowały specjalne efekty wizualne. Z początku mała, ledwie zauważalna, lśniąca plamka olbrzymiała w pulsującego potwora, który jak czarna dziura pożerał otaczającą mnie rzeczywistość. Dopiero kiedy błyszcząca, falująca zasłona całkowicie odbierała mi wzrok, pojawiał się gwóźdź programu – pulsująco-świdrujący ból głowy. Mózgowe naczynia krwionośne pląsające w upiornym układzie tanecznym na przemian kurczyły się i rozszerzały do granic wytrzymałości. Maksymalny skurcz, maksymalny rozkurcz, skurcz, rozkurcz, skurcz, rozkurcz… Bestialskie pulsowanie torturowało mnie godzinami. Choć od ucisku pękała cała łepetyna, to jednak ból zawsze koncentrował się po lewej stronie.

Skoro medycyna konwencjonalna rozkładała bezradnie ręce, rodzice od dzieciństwa ratowali mnie metodami domowymi. Kładli mnie do łóżka w zaciemnionym pokoju, z głową i oczami mocno obwiązanymi ręcznikiem. Ucisk pomagał ulżyć zmaltretowanym skroniom i chronił oczy przed resztkami wdzierającego się przez żaluzje i zasłony światła. Mama, lekarka i entuzjastka akupunktury, nakłuwając odpowiednie punkty, próbowała usprawnić przepływ życiowej energii. Tata natomiast przynosił mi środki przeciwbólowe i kawę wzmocnioną pięćdziesiątką swojego ulubionego koniaku marki Hennessy, żeby podnieść mi ciśnienie. Czasem coś pomagało i spłoszona migrena znikała przedwcześnie. Przeważnie jednak dręczyła mnie całą dobę, a czasem dłużej. Ponoć niektórzy mistycy w czasie migren doznawali objawień. Jako zagorzała ateistka nie miałam na to szans, co nie znaczy, że nie zdarzały mi się inne wizyty…

***

Darren wciąż odsypiał poprzedni wieczór, podczas którego wypił i wypalił więcej niż zwykle. Pomimo otwartego na oścież okna nie umiałam wywietrzyć trawiastego zaduchu, przypominającego mieszankę stęchlizny i potu. Mdliło mnie od migreny i kiepsko widziałam. Świat rozmywał się w srebrzyście lśniącej plamie.

– Zamknij okno. – Usłyszałam zniekształcony głos dochodzący z kąta pokoju. – Świeże powietrze mnie wykańcza.

Wytężyłam niewidzący wzrok, coś ruszało się pod biurkiem. Zbliżywszy się w jego stronę, dostrzegłam głowę pokrytą grubymi, wypielęgnowanymi dredami. Współczesna wersja starożytnej Meduzy? – pomyślałam, z trudem zamykając okno zdrętwiałą ręką.

Kobieta o rubensowskich kształtach wygramoliła się spod biurka. Ciemnozielona suknia umiejętnie uwydatniała jej ponętne kształty, dorodny biust kipiał z dekoltu.

– Dlaczego mnie nienawidzisz? – mruknęła z wyrzutem.

– Nie znam cię – odpowiedziałam chyba telepatycznie, bo skołowaciały język odmówił współpracy.

– Od trzech miesięcy jesteśmy współlokatorkami! – oburzyła się.

– Cannabis?! – wykrzyknęłam z niedowierzaniem.

– Doszły mnie słuchy, że szukasz ukłonu świata z piosenki o dwudziestolatkach – zaczęła przyjaźniej. – Sztachnij się, a sprawię, że w mgnieniu oka świat będzie bił ci pokłony, jak Persowie przed Aleksandrem Wielkim – powiedziała i sięgnęła po bongo Darrena, które niemal przewróciła.

– Uważaj, fajtłapo! – ryknęłam. – Przecież wiesz, jak to gówno śmierdzi, kiedy rozleje się na dywan.

O kurde! – pomyślałam przerażona. Zachowałam się jak Darren!

– Aqua cannabica ci śmierdzi?! – fuknęła. – Nie podobają ci się perfumy, którymi od tysięcy lat kuszę swych wielbicieli? Jeśli nie lubisz palić, napijmy się bhang lassi2. Masz jogurt lub mleko? – zapytała namolnie, a światło z otwieranej przez nią lodówki dźgnęło mnie w oczy.

– Odpuść sobie. – Zatrzasnęłam drzwiczki.

– Beze mnie nigdy nie odnajdziesz ukłonu świata, suko! – syknęła jak żmija. – Radość i beztroska lekkość bytu, o których marzysz, przejdą ci koło nosa.

– Wolę ponieść porażkę, niż zadowolić się ersatzem – stwierdziłam obojętnie.

Darren też zawsze obrzucał mnie epitetami, gdy zaczynało brakować mu argumentów.

– Straciłam wątek… O czym rozmawiałyśmy? – zapytała rozkojarzona Cannabis. – Nie mam na nic siły, umieram z głodu. Przekąsisz coś? – Nie czekając na odpowiedź, pstryknęła palcami, a wtedy pojawiła się kobieta z tacą pełną ciasteczek, czekoladek i batoników. – Poznaj Łakomstwo, moją dworkę. – Przedstawiwszy ją, Cannabis zaczęła się obżerać. – Te ciasteczka smakują najlepiej po trzy zagryzione czekoladką! – Mlaskała z zadowoleniem, a mnie na sam widok jedzenia żołądek skręcał się od migreny.

– Jak duży jest twój dwór? – zapytałam z zainteresowaniem.

– Przeogromny – odrzekła wesoło Cannabis, która po przekąsce była w doskonałym humorze. – Zapoznam cię ze wszystkimi – zaproponowała.

I wtedy pojawili się usiłująca coś sobie przypomnieć Amnezja, zniewalająca Schizofrenia i przystojny młodzieniec Hypnos. Gdy Siódme Poty trysnęły nieprzyjemnie woniejącym strumieniem na Nadpobudliwość, ta w napadzie szału przywaliła w zęby trzęsącemu się ze śmiechu Rechotowi.

– A więc to prawda, że wywołujesz schizofrenię?! – zapytałam podenerwowana.

– Też mi coś! – wtrąciła prześmiewczo Schizofrenia. – Jestem zbyt potężna, żeby mogła mnie ujarzmić! Zajmuję się wyłącznie przypadkami, które mają do mnie wrodzoną skłonność. Nie wiem, czy wiesz, ale Darren wyssał mnie z mlekiem matki. – Schizofrenia uśmiechnęła się złowieszczo. – Biedaczka połowę życia spędziła w psychiatrykach. Ostatnio musiałam trochę przyhamować, żeby nadgorliwi lekarze nie wykończyli jej elektrowstrząsami. – Skrzywiła się z obrzydzeniem.

– Kto jeszcze ci służy, Cannabis? – zaczepiłam ją, by zmienić niepokojący temat.

– Spójrz tylko. – Pokazała na łóżko, gdzie Odprężenie leżało przytulone do Darrena. – Zapal sobie. – Podsunęła mi skręta. – Zatrzymasz gonitwę myśli, rozluźnisz się i staniesz się radosna.

Rozległ się huk, okno otworzyło się na oścież.

– Nie daj jej się zbałamucić! Należysz wyłącznie do mnie! – zapiszczał fruwający pod sufitem pastelowy Witkacy. Wyglądał, jakby wyskoczył z autoportretu.

– Wiedziałam, że kiedyś docenisz moje wdzięki! – wykrzyknęła rozochocona Cannabis.

– Przykro mi, Marysiu, ale jak sama wiesz, nie ma między nami chemii – stwierdził ozięble Witkacy. – Lecz nasz romans, ty moja wierna kochanico – pocałował mnie – nigdy nie wygaśnie.

– „Nie ma chemii” – przedrzeźniała Witkacego rozwścieczona Cannabis. – Skąd ta pewność, skoro tej samej nocy zdradziłeś mnie z Kokainą, Morfiną i Peyotlem?!

– Moja droga Marysieńko, wiedz, że nic nie nudzi mnie tak, jak wybuchy zazdrości! – Zniesmaczony Witkacy odwrócił się do niej plecami. – Jak przypasował ci mój prezencik? – zapytał mnie rozpromieniony. – Podesłałem ci tego angielskiego draba, żebyś doświadczyła dziwności istnienia. – Witkacy objął mnie czule. – Chyba zadziałało, bo żrecie się jak pies z kotem, zupełnie jak ja z moją najukochańszą Nineczką! – cieszył się jak dziecko. – Schlebia mi, że od razu dostrzegłaś nasze uderzające podobieństwo. – Mówiąc to, położył się obok chrapiącego na łóżku Darrena.

Spojrzałam na nich zaintrygowana. Witkacy był trochę niższy, znacznie szczuplejszy, miał też inny kolor włosów i fryzurę, ale poza tym wyglądali jak bracia.

– Wybacz, jestem tak zakokainowany, że niemalże zapomniałem o dzisiejszej schadzce z mymi całuśnymi góraleczkami! – Witkacy się poderwał. – „Całuję twe potworne usta z wielkim przywiązaniem”3. – Cmoknął mnie i wyleciał oknem.

– Pieprzony erotoman! – odezwała się zżerana zazdrością Cannabis.

– Rozważałaś może zerwanie z Darrenem? – zaproponowałam znienacka.

– Darren jest mój! – wrzasnęła. – Ciesz się, że się nim z tobą dzielę, bo na ogół robię z nich wszystkich impotentów!

– Uważaj, bo jak ci… – Wywijałam zdrętwiałymi od migreny rękoma, żeby dać jej w tę przebrzydłą mordę. Chybiłam.

– Czyli jeszcze mu staje? – zarechotała prześmiewczo. – Naciesz się, niewiele czasu mu zostało – zaśmiała się szyderczo i zniknęła razem ze swą świtą.

Jedynie Odprężenie, przytulone do Darrena, nadal spało w najlepsze. Położyłam się obok nich, wzięłam środki przeciwbólowe i zasnęłam.

Obudził mnie obrzydliwy smród.

– Ja pierdolę! – wrzasnął Darren, łapiąc się za głowę. – Znowu rozlałem wodę z bongo na dywan.

Aqua cannabica ci śmierdzi? – pomyślałam z przekąsem.4

Eksperymentowałam z dorosłością. Wyprowadziłam się od rodziców, wyjechałam za granicę i zamieszkałam z nieznajomym facetem. Oprócz tego zmiana środka transportu wznieciła odzieżową rewolucję. Wykreowany przez rower styl spowodował, że bluzy, trampki i pobrudzone smarem dżinsy tańczyły zwycięsko w rytmie karmanioli, a stylowe sukieneczki smętnie zawisły w szafie. Dowodzący przewrotem Darren przebrał mnie na swoje podobieństwo. Gdy stanęłam przed nim z plecakiem, w niebieskim kasku i rowerowych rękawiczkach, wykrzyknął: „Wreszcie przestałaś wyglądać jak moja babcia!”. Równocześnie przechodziłam także wewnętrzną metamorfozę, moja przedwcześnie postarzała dusza młodniała z każdym dniem. Coraz częściej uśmiechałam się bez powodu. Chłonęłam rzeczywistość jak szczeniak, który wyszedł na swój pierwszy spacer po lesie. Podekscytowana ogromem nowych bodźców odruchowo merdałam ogonem. Nieznane dźwięki, zapachy i widoki wywoływały mą nieopisaną radość.

Pomimo licznych zmian jedna, kluczowa rzecz pozostawała niezmienna – nadal większość czasu spędzałam na nauce. Po zakończeniu wakacyjnego kursu niemieckiego, na który wybrałam się całkowicie spontanicznie, naukę kontynuowałam w Instytucie Goethego, mieszczącym się w pięknej przedwojennej willi na jednym z getyńskich wzgórz. Od poniedziałku do piątku przez cztery godziny dziennie uczestniczyłam w zajęciach, by wiosną podejść do egzaminu będącego przepustką do studiów na niemieckich uniwersytetach. Łacina, a zwłaszcza greka pomagały mi w przyswajaniu tajników niemieckiej gramatyki, więc nie zrażało mnie to, że byłam dopiero na poziomie średniozaawansowanym.

W Instytucie Goethego spotkałam wiele niespokojnych duchów, które jak ja trafiły do Getyngi w poszukiwaniu nowej ścieżki życiowej. Jedni, choć dopiero raczkowali w niemieckim, pragnęli zostać tłumaczami przysięgłymi, inni przedsiębiorcami. Ale większość przyjechała do Niemiec zwabiona możliwością zdobycia bezpłatnego wyższego wykształcenia. Na przerwach w instytutowych korytarzach rozbrzmiewał niemiecki przyozdobiony akcentami ze wszystkich stron świata. Przebywanie w tak pozytywnie naładowanym otoczeniu dodawało mi zapału. Moim jedynym problemem było to, że wciąż jeszcze nie zdecydowałam się na nowy kierunek studiów. Często nachodziły mnie poważne wątpliwości, czy dalsza edukacja ma w ogóle jakiś sens. Czy konieczność dalszej nauki na uniwersytecie nie wynikała bardziej z chęci sprostania oczekiwaniom rodziców niż z wewnętrznej potrzeby? Nie pojmowałam, w jaki sposób tytuł magistra miałby pomóc mi w odnalezieniu ukłonu świata, radości życia dwudziestolatków z piosenki?

Darren miał diametralnie inne podejście do nauki. Poszedł na studia, dopiero gdy zauważył, że brytyjskie uniwersytety „chętnie rozdają kasę”. Ze względu na duże doświadczenie praktyczne, mimo braku matury, został przyjęty na Wydział Ochrony Środowiska na uniwersytecie w Północnej Walii. Wykładowcy najwyraźniej docenili fakt, że Darren przez kilka ładnych lat dbał o drzewa w brightońskich parkach. Do jego głównych obowiązków należało obcinanie obeschniętych konarów piłą łańcuchową. W pracy Darren najbardziej cenił sobie przerwy na jointa w koronach drzew, gdzie nikt nie zakłócał mu spokoju. Popalając, wsłuchiwał się w ptasi świergot. Zwierzęce znajomości cenił sobie ponad ludzkie, akurat pod tym względem doskonale się rozumieliśmy. Wkrótce po rozpoczęciu studiów Darren zauważył, że dyslektycy cieszyli się na uczelni sporymi przywilejami, więc w try miga skombinował sobie odpowiednie papiery. Jego wątpliwa trudność w nauce spowodowała, że Darrenowi przydzielono asystenta do robienia notatek (którego zwykł pieszczotliwie nazywać „swoim małym niewolnikiem”) oraz laptop z programem zamieniającym mowę na tekst. Ponadto przysługiwała mu możliwość dwukrotnego podchodzenia do egzaminów, na których skończenie dostawał dwa razy więcej czasu niż inni studenci.

Jeszcze na pierwszym roku, gdy jego ówczesna partnerka Fiona urodziła córeczkę, Darren oprócz zwykłej studenckiej zapomogi zaczął otrzymywać także uniwersytecki zasiłek rodzinny. Pochłonięty przygotowaniami do wyjazdu na roczną wymianę studencką do Niemiec Darren „zapomniał” powiadomić uczelnianą administrację o tym, że Fiona w międzyczasie od niego odeszła. Dlatego w Getyndze został zakwaterowany w akademiku dla rodzin, gdzie dostał mały, lecz wygodny pokój z łazienką i aneksem kuchennym. Jego oszustwo zostało uwiarygodnione dzięki zamieszkaniu ze mną, ponieważ wszyscy brali mnie za Fionę. Świat Darrena dzielił się na dwie kategorie – opłacalne i nieopłacalne. Niewykluczone, że jako skuteczna zasłona dymna zostałam zakwalifikowana do tej pierwszej. Wyrozumiała inkluzywność brytyjskiego systemu edukacyjnego do tego stopnia rozpuściła Darrena, że na Wydziale Ochrony Środowiska w Getyndze również pojawiał się jedynie sporadycznie, w celu zabezpieczenia źródła przychodów ze stypendium oraz przysługujących mu zasiłków. Jako zawodowy hochsztapler specjalizował się w lokalizowaniu i zgarnianiu „niczyich pieniędzy”, do których między innymi zaliczał zasiłki, stypendia, odszkodowania i pożyczki. Na próby pociągnięcia go do odpowiedzialności ze strony instytucji finansowych za niespłacanie długów odpowiadał: „Podajcie mnie do sądu”, wiedząc, że tego nie zrobią, bo proces byłby zbyt długi i kosztowny. Darren czuł się ofiarą, a wyłudzane pieniądze traktował jako odszkodowanie za nieszczęśliwe dzieciństwo.

Kiedyś, gdy po kolejnych zajęciach z niemieckiego wróciłam do akademika, Darren tańczył po pokoju, wyśpiewując swoje motto życiowe:

– „W życiu liczy się tylko jedno: spore kwoty na koncie bankowym. A skoro pieniądze nie rosną na drzewach, trzeba obrobić kilka kieszeni”4.

Kropka w kropkę jak Fagin w musicalu Oliver! demonstrował ukradkowe wyciąganie portfela z kieszeni.

– Molu! – wrzasnął podekscytowany na mój widok.

Przezwał mnie molem książkowym, żeby oswoić się ze „szkodliwym upodobaniem do psucia sobie oczu”, jak określał moje zamiłowanie do literatury.

– Po raz kolejny zhakowałem systemem! Dostałem dziesięć tysięcy funtów odszkodowania za stłuczkę! Ka-ching! – wykrzyknął, udając kasjera otwierającego sklepową kasę. – Najśmieszniejsze jest to, że sam spowodowałem wypadek, ale przechodnie stanęli po mojej stronie, bo jechałem motocyklem, a tamten gość samochodem – zarechotał. – Nie mogłem przegapić nadarzającej się okazji, więc w przychodni tak wiarygodnie odegrałem wyuczone wcześniej objawy urazu kręgosłupa szyjnego, że lekarz szybciutko zrobił właściwe rozpoznanie. Gdy szedłem do radiologa, pocieszał mnie, żebym się nie przejmował wynikiem rentgena, bo tego typu urazów często nie widać na zdjęciach. Doktorek miał rację, na zdjęciu rzeczywiście nic nie wyszło. – Darren pękał ze śmiechu. – Ponad rok temu złożyłem wniosek o odszkodowanie do firmy ubezpieczeniowej, wlokło się to w nieskończoność, ale jak widzisz, opłacało się cierpliwie czekać! – Zakończywszy opowiadanie, jeszcze głośniej wyciągnął falsetem: – „A skoro pieniądze nie rosną na drzewach, trzeba obrobić kilka kieszeni!” Zastrzyk gotówki pozwoli mi wreszcie polecieć do Anglii po samochód – dodał. – Przed wyjazdem do Getyngi zostawiłem wysłużonego vauxhalla cavaliera pod opieką kumpla, któremu wynająłem swoje mieszkanie w Brighton.

Wiedząc, że dla Darrena jedyną motywacją do działania była marihuana, spojrzałam na niego bykiem.

– No i co się tak gapisz? Idzie zima. Chyba nie chcesz odmrozić sobie tyłka na rowerze?!

– Towar od filozofa jest kiepski? – zapytałam po chwili dłuższego milczenia.

– Drogie badziewie, jak sama już wtedy trafnie zauważyłaś. – Roześmiał się na wspomnienie mojego zachowania u dilera. – W drodze powrotnej z Brighton zrobię zaopatrzenie w Amsterdamie. Jak myślisz, niby po co przyjechałem na studia właśnie do Getyngi?

– Zawsze myślałam, że zwabiły cię tu bogate gatunkowo drzewostany – rzuciłam sarkastycznie.

– Ze wszystkich opcji oferowanych przez Orgasmusa – tak prześmiewczo nazywał swój program wymian studenckich – Getynga znajdowała się najbliżej Amsterdamu – rechotał. – Czterysta pięćdziesiąt kilometrów niemieckimi autostradami pokonuje się lotem błyskawicy! Wszystko rozkminiłem! – Ucieszony puknął się w czoło.

***

Kłóciliśmy się codziennie i o wszystko, ale pieniądze były jedną z najczęstszych przyczyn. Choć za czynsz, rachunki i jedzenie płaciliśmy po połowie, Darren ciągle oskarżał mnie o sknerstwo i naciągactwo. Denerwowało go, że trzymałam się ściśle zaplanowanego budżetu, bo on, jeśli akurat miał trochę więcej kasy, szastał nią tak bezmyślnie, że wkrótce brakowało mu na dwie najważniejsze rzeczy – trawę i alkohol. Nie pożyczałam mu, bo utrzymywałam się z niewielkiego spadku po babci oraz pieniędzy od rodziców – nie chciałam narażać ich na zbyt duże koszty.

Jako jedynaczka żyjąca z rodzicami na przyjacielskiej stopie do momentu spotkania Darrena nie miałam dużej praktyki w prowadzeniu kłótni. Co prawda od czasu do czasu nasze gorące polemiki z tatą wymykały się nieco spod kontroli, jednak spory te prowadziły do konstruktywnych wniosków i w końcu zawsze dochodziliśmy do porozumienia. Z Darrenem było inaczej. Odnosiłam wrażenie, że celowo wyszukiwał błahych powodów do konfrontacji, by rozładować swoje napięcie. A może po prostu kłócił się z nudów? Komunikowaliśmy się w jego rodzimym języku, więc początkowo miał nade mną przewagę, ale ponieważ nigdy niczego nie robiłam na pół gwizdka, szybko nadrobiłam zaległości. Wkrótce odwdzięczałam się już tak soczystymi inwektywami, że podczas jednej z kłótni Darren pochwalił mnie, mówiąc: „Gdybyś odezwała się tak na brightońskiej budowie, wszystkim robolom z wrażenia opadłyby szczeny”. Za młodu dorywczo parał się murarstwem, więc pewnie wiedział, co mówił.

Czasem już zupełnie nie wiedziałam, co o nim myśleć. Kiedy miał dobry nastój, był pomocny i troskliwy, czym sprawiał wrażenie, jakby zależało mu na tym, żeby między nami dobrze się układało. A po chwili wpadał w szał, rzucał obelgami i niszczył swoje rzeczy, zaczynając od prezentów, które dostał ode mnie. Albo kazał mi oddawać wszystko, co od niego dostałam, albo wypominał mi, ile za co zapłacił, chcąc chyba w ten sposób wzbudzić moją wdzięczność.

Zmęczona wiecznymi, bezsensownymi scysjami próbowałam się wyprowadzać, ale wtedy Darren mnie powstrzymywał, stając w drzwiach. Blokowanie wyjścia swoimi gabarytami uważał za doskonały żart. Ja odbierałam to jako obrzydliwe ograniczanie mojej wolności osobistej. Dlatego pewnego razu, kiedy akurat nie było go w domu, spakowałam manatki i przeniosłam się do hostelu. Przez cały dzień i noc bombardował mnie telefonami i wiadomościami. Obiecywał, że zerwie z Cannabis, przestanie pić, awanturować się o byle co i zacznie regularnie chodzić na uniwersytet. Przez pierwsze miesiące, dopóki nie zauważyłam, że potrafił na zawołanie zalewać się krokodylimi łzami, udawało mu się brać mnie na litość. Gdy wreszcie pojęłam, że ściemniał, i mu to oznajmiłam, chętnie podzielił się tajnikami swojego kunsztu aktorskiego:

– Banalnie prosta sztuczka. Po prostu przypominam sobie sceny z dzieciństwa i na myśl o starszych braciach podduszających mnie poduszką albo matce lejącej mnie pasem łzy same napływają mi do oczu.

Moja pierwsza próba wyprowadzki go przestraszyła, pojął, że kiedyś naprawdę mogę się wynieść i nie wrócić. Aby temu zapobiec, wymyślił sposób na to, żeby w razie potrzeby mógł skłonić mnie do powrotu lub chociaż do negocjacji – po każdej większej awanturze chował kilka rzeczy, które miały dla mnie wartość sentymentalną, na przykład pióro wieczne, prezent od rodziców po zdanej maturze, lub złote kolczyki z szafirem, będące pamiątką po babci.

Mimo że nie miałam żadnych złudzeń co do Darrena, przykuta ciekawością nie umiałam odejść. Życie u jego boku przypominało serial sensacyjny – nie chciałam przegapić kolejnego odcinka.5

Kilka tygodni po przywiezieniu samochodu z Brighton, kiedy zapasy trawy znowu zaczynały topnieć, Darren zabrał się do szczegółowego planowania naszego pierwszego wspólnego wyjazdu do Amsterdamu. Uważnie analizował programy dokumentalne o niemieckich celnikach. Notował, kogo, gdzie i o jakiej porze przeważnie zatrzymywali. Odpowiedzi na standardowe pytania służb celnych ćwiczyliśmy po niemiecku z podziałem na role. Mnie rzecz jasna zawsze przypadała rola celniczki. Dzięki temu, że towarzyszyłam Darrenowi „na wycieczce”, przełamywał stereotyp samotnego mężczyzny, który podczas podróży na pewno szmugluje trawę – byłam więc ważnym elementem mistyfikacji.

Zgrywając porządnego obywatela, Darren w białej koszuli, krawacie i marynarce wsiadał za kierownicę wypucowanego vauxhalla. Długie rękawy zakrywały jego niedbale wykonane tatuaże – trupią czachę ze skrzyżowanymi piszczelami pokrywającą większość lewego ramienia oraz bransoletę z drutu kolczastego opasającą prawe przedramię. Podejrzewałam, że jakiś kumpel uczył się na nim sztuki tatuażu. Muzyka także stanowiła ważny element kamuflażu. Skoro ulubieńcy Darrena, Black Sabbath i Bob Marley, zdecydowanie odpadali, sięgnęliśmy do mojej płytoteki, i tym sposobem Fryderyk Chopin, Beethoven i Mozart dołączyli do spisku. Wagner nie załapał się na przejażdżkę, gdyż po wysłuchaniu kawałka uwertury do Latającego Holendra Darren ocenił ją jako jazgot dla pomyleńców.

Po przyjeździe do Amsterdamu, ziemi obiecanej Darrena, poszliśmy do coffee shopu. Wieloletnia przyjaźń z jego właścicielem gwarantowała pierwszorzędne zioło w uczciwej cenie. Rozsiadłszy się w wytartym skórzanym fotelu, Darren degustował różne odmiany marihuany. Liczyły się aromat, smak i – przede wszystkim – efekt. Po dwudziestu latach nałogowego palenia Darrena interesowały wyłącznie najsilniejsze amsterdamskie skuny, czyli marihuana o najwyższej zawartości THC, często dodatkowo wzmocniona chemicznie. Po pół roku mieszkania w oparach stałam się biernym palaczem, który po samym zapachu umiał odróżnić dobre konopie od podłego zielska.

– Dużo o tobie słyszałem – zagadnął mnie naszpikowany kolczykami facet po sześćdziesiątce.

Spojrzałam na niego zdziwiona.

– Johnny, właściciel tej speluny – przedstawił się, energicznie ściskając mi dłoń. – Znamy się z Darrenem jak łyse konie. Jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy Darren po raz pierwszy zwiał z domu, obaj pracowaliśmy tu jako barmani. Ten coffee shop był dla niego namiastką szczęśliwego domu rodzinnego, którego nigdy nie miał w Brighton. Wiem, że z tym swoim wybuchowym charakterkiem potrafi być nie do zniesienia, ale w głębi serca to dobry chłopak. Daj mu szansę… – Johnny zawiesił na chwilę głos, spoglądając mi badawczo w oczy – …nie miał w życiu łatwo.

– Nie dość, że Darren cały czas użala się nad sobą, to jeszcze ciebie przysłał do pomocy? – zapytałam, rozglądając się po zadymionym pomieszczeniu.

– Jest na zapleczu – odpowiedział Johnny. – Wysłałem go tam, żeby wypróbował nowy, zajebisty towar zarezerwowany wyłącznie dla VIP-ów, więc na razie możemy w spokoju obrabiać mu dupę. – Zaśmiał się.

– Wiem, że matka Darrena przez całe jego dzieciństwo napuszczała na niego dwóch starszych braci, którym nigdy nie brakowało pomysłów na wyszukane tortury. Sama nie była lepsza i maltretowała Darrena, ile wlezie. A jak miała ataki schizofrenii, chowała się z nim w schowku pod schodami, żeby nie porwali ich Marsjanie. Podobno czasem nie wychodzili stamtąd godzinami.

– Zawsze marzyła o córeczce – powiedział Johnny. – Nigdy nie wybaczyła Darrenowi, że nie urodził się dziewczynką, i zawsze obwiniała go za wszystkie swoje życiowe niepowodzenia, łącznie z chorobą.

– A ojciec miał wszystko w dupie?

– Bardzo możliwe, że o niczym nie wiedział. Pracował w policji i prawie nigdy nie było go w domu.

– Darren jest synkiem gliniarza?! – Usłyszawszy tę rewelację, nie mogłam powstrzymać śmiechu. – Stąd ta jego awersja do mundurowych?

Johnny chciał coś odpowiedzieć, ale ugryzł się w język i po krótkiej chwili wahania zmienił temat:

– Spotkałaś go w trudnym momencie, zżera go tęsknota za córeczką Eryką. Mówił ci pewnie, że kiedy jego eks, Fiona, wpadła w depresję poporodową, przez pierwsze pół roku sam zajmował się niemowlakiem. Kiedyś przywiózł Erykę do Amsterdamu, żeby mi ją przedstawić. Była jego oczkiem w głowie – wspominał z nostalgią Johnny. – A teraz, wyobraź sobie, Fiona próbuje nie tylko pozbawić Darrena praw rodzicielskich, ale również zabronić mu wszelkich kontaktów z córką! – dokończył podniesionym głosem.

– Wcale się nie dziwię, na jej miejscu też za wszelką cenę starałabym się ochronić córkę przed świrem – stwierdziłam.

– Darren to wrażliwy facet… – zaczął. – Bez znieczulania trawą i alkoholem na pewno by się załamał. Czy nie mogłabyś potraktować go bardziej wyrozumiale?

– Wiem, że gdzieś tam pod skorupą skrywa miękkie serce – zgodziłam się. – Ale umie też być zimny i bezduszny. Nie będę mu matkować, musi sam wziąć się w garść. Jeśli pójdzie na odwyk, z chęcią go wesprę. – Uderzył mnie komizm słów wypowiedzianych do właściciela coffee shopu.

– Nie wiem, czy uda mu się zerwać z nałogiem, ale on naprawdę próbuje się dla ciebie zmienić… – usiłował mnie przekonać.

– Ej, stary, chcesz mi odbić dziewczynę?! – Nie wiadomo kiedy, stanął przy nas Darren. – On jest dla mnie jak ojciec, molu – powiedział, poklepując Johnny’ego po przyjacielsku po ramieniu.

Chyba raczej jak ojciec chrzestny – pomyślałam.

– Jutro rano wpadnę po towar. – Darren pożegnał się z Johnnym.

Dopiero po wizycie w coffee shopie zostawiliśmy bagaż w hotelu, a potem poszliśmy na przechadzkę. Po drodze mijało nas mnóstwo rowerów, będących tu, podobnie jak w Getyndze, popularnym środkiem transportu. Tu też biorą na części – pomyślałam, widząc przypiętą do latarni ramę, jedyną pozostałość po kolarzówce. Za dnia Amsterdam wydawał się bezpieczny, pominąwszy zakapturzonych nieznajomych, co rusz pytających: „Koka, kryształ, grzybki?”.

– Spierdalaj! – Darren zdecydowanym ruchem, bez wysiłku, odsuwał dilerów na bok jak manekiny. – Dranie, naciągają narkoturystów na kiepski towar!

– Johnny wspominał, że poznaliście się, gdy nawiałeś z domu – zagaiłam znienacka. Korzystając z dobrego humoru Darrena, chciałam wyciągnąć z niego więcej szczegółów.

– Nie z domu, tylko ze szkoły dla trudnej młodzieży – uściślił pogodnie. – Kiedy skończyłem trzynaście lat, stałem się na tyle wysoki i potężny, że ani matka, ani bracia nie mogli się dłużej nade mną znęcać. A gdy kilka razy, w samoobronie – podkreślił – poturbowałem braci, matka przekonała ojca, żeby wysłać mnie do ośrodka wychowawczego. Powiedziała mu, że byłem nieobliczalny i agresywny, choć przecież tylko się broniłem.

– Oddali cię do poprawczaka?

– Wolę nazywać ten zakład szkołą specjalną z internatem. – Uśmiechnął się gorzko. – Matka chciała się mnie pozbyć z domu, a tata chyba wierzył, że pobyt w ośrodku sprowadzi mnie na właściwą drogę. Przestanę kraść, przeklinać, pić i wreszcie zmobilizuję się do nauki. Stało się odwrotnie. Skumplowałem się z dzieciakami mającymi znacznie większe problemy niż ja. Podpatrzyłem u nich kilka psychopatycznych zachowań, dzięki którym, jeśli sytuacja tego wymagała, mogłem z łatwością przekonać psychologów, że cierpię na poważne zaburzenia. – Roześmiał się z satysfakcją. – Spierdalaj! – rzucił, odsuwając kolejnego napastliwego dilera handlującego kwasem i herą.

– Mogę to sobie wyobrazić – powiedziałam z nutą zrozumienia. – Rodzice, próbując zapewnić mi jak najlepsze wykształcenie, posłali mnie do jednej z pierwszych prywatnych szkół w Polsce powstałych po upadku komunizmu. Nawet nie podejrzewali, że oprócz zdyscyplinowanej młodzieży spotkam tam także dzieciaki z bogatych, lecz nierzadko dysfunkcyjnych rodzin, rozładowujące stres alkoholem, narkotykami i seksem. Zmiana szkoły sprawiła, że w wieku dziesięciu lat straciłam złudzenia, pojmując, że życie nie jest wcale tak piękne i beztroskie, jak mi się wcześniej wydawało. Byłam jednak zbyt uparta, by ulec presji rówieśników, i zamiast chodzić na szalone imprezy, wybrałam towarzystwo książek, stając się…

– Outsiderem! – wykrzyknął rozpromieniony Darren. – Widzisz, molu, wcale nie jesteśmy aż tak różni, jak ci się zdaje.

Zatopieni we własnych światach, żyjemy na pozór razem, lecz w rzeczywistości osobno – pomyślałam. Co za popaprany związek.

Żeby nie popsuć miłej atmosfery, nie podzieliłam się z Darrenem tymi przemyśleniami.

– Po dwóch latach znudziło mnie towarzystwo świrów, więc z dwoma nieco normalniejszymi kumplami zwialiśmy z ośrodka – powrócił do swej opowieści Darren, przerywając krótką chwilę milczenia. – Ukradzionym mini morrisem dojechaliśmy do Harwich, a potem ukryci w ciężarówce załadowanej materiałami budowlanymi dotarliśmy promem do Holandii. Nielegalne przekraczanie granic jest zajebiste, musisz kiedyś spróbować. – Zachichotał jak nastolatek. – Przez kilka tygodni spaliśmy na ulicy, ale pewnego pechowego dnia kumple zostali złapani i deportowani. Za bardzo rzucali się w oczy, ja ze względu na wzrost i posturę wyglądałem znacznie doroślej, więc udało mi się złapać robotę barmana w coffee shopie, i tak poznałem Johnny’ego. Przez prawie dwa lata żyłem jak w raju… – Rozmarzył się na to wspomnienie. – Kto wie, może gdybym tamtego feralnego dnia nie próbował opylić swojego paszportu, żyłbym w Amsterdamie do dziś. Niestety, jak zwykle byłem spłukany, a brytyjskie dokumenty chodziły w doskonałej cenie i nie udało mi się oprzeć pokusie. Gdy dobijałem targu z jakimś podejrzanym typkiem, pojawiły się gliny. Facet zwiał z moim paszportem, a mnie aresztowali i deportowali. Na Wyspach udało mi się wywinąć, byłem nieletni, ale matka powiedziała, że w domu nie mam już czego szukać. Nie wiedząc, co dalej ze sobą począć, pojechałem do ciotki, bliźniaczki matki, do Australii. Prawie rok prowadziłem beztroski żywot kowboja, pędzając bydło po australijskich stepach. Po zakończeniu kontraktu, kiedy akurat pomieszkiwałem u ciotki, zjawił się z wizytą mój starszy brat. Pokłóciliśmy się, zaczęła się bójka, rozprułem mu nożem pół ramienia i znowu zostałem deportowany. Ale o tym, co było potem, pogadamy innym razem. – Darren lubił przerwać swe opowieści niczym Szeherezada.

Podczas przechadzki odwiedzaliśmy coffee shopy, Darren popalał trawę w bongo, a ja popijałam piwo. Ku mojej rozpaczy okazało się, że w Holandii, podobnie jak w Anglii, nie umieli lać piwa. Jeśli przez nieuwagę barmana w szklance pojawiła się odrobina piany, usuwano ją patykiem, o fachowo nalanym kufelku amstela mogłam tylko pomarzyć.

– Sąsiadują z Niemcami, a nie wiedzą, jak obchodzić się z tym szlachetnym trunkiem! – lamentowałam. – Cóż za barbarzyństwo!

– Im większa piana, tym mniej piwa, każdy głupi to wie – skwitował Darren. – Pij i nie marudź! Po czwartym kuflu piana stanie ci się obojętna.

Po zmroku amsterdamskie uliczki zaludniały się turystami poszukującymi mocniejszych wrażeń. Mieszkańcy miasta stronili od dzielnic, w których dilerzy i prostytutki zastawiali sidła na przyjezdnych. Do De Wallen, dzielnicy czerwonych latarni, dotarliśmy grubo po północy. Darren chciał, bym doświadczyła tutejszej atmosfery. Niektóre prostytutki wyginały się ponętnie w szkarłatnie rozświetlonych oknach, inne wodziły zblazowanym wzrokiem za przechodniami. Gdy jedna wysłała Darrenowi całusa, ten w odpowiedzi wyśpiewał na całe gardło: „Och, moja Lola, la-la-la-la, Lola”. A wtedy jak na zawołanie dołączył do niego chórek podpitych Angoli. W odpowiedzi na zaczepkę wijąca się na rurze Lola pokazała im środkowy palec.

– Raz jako młokos prawie się nabrałem. Dopiero w ostatniej chwili pokapowałem się, że to facet, i zwiałem. – Skrzywił się na to wspomnienie, po którym dodał, że czas wracać do hotelu. – O tej porze zaczynają wybuchać burdy uliczne, szkoda byłoby zepsuć taki przyjemny wieczór przypadkowym mordobiciem – argumentował.PRZYPISY KOŃCOWE

1 W. Pastuszyński, Dwudziestolatki, 1964, wyk. M. Kossowski i Czerwono-Czarni.

2 Napój zrobiony z pasty konopnej, przypraw oraz mleka lub jogurtu.

3 Tak Witkacy żegnał się w listach ze swoją żoną. S.I. Witkiewicz, Listy do żony, Warszawa 2009.

4 You’ve got to pick a pocket or two, piosenka z musicalu Oliver! z 1968 r., reż. Carol Reed, tekst oryginalny: In this life, one thing counts, In the bank, large amounts. I’m afraid these don’t grow on trees, You’ve got to pick-a-pocket or two) .
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: