Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Uśmiech szczęścia. Opowieść portowa. A Smile of Fortune. Harbour Story - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uśmiech szczęścia. Opowieść portowa. A Smile of Fortune. Harbour Story - ebook

Joseph Conrad – „Uśmiech szczęścia. Opowieść portowa”. Dwujęzyczne wydanie polsko-angielskie. W egzotycznej scenerii, gdzie oceaniczne fale spotykają się z gęstą roślinnością, młody kapitan szuka chwili wytchnienia po długiej żegludze. Zamiast spokoju, natrafia jednak na intrygujące wydarzenia i skomplikowane relacje międzyludzkie, które wywracają jego świat do góry nogami. „Uśmiech szczęścia. Opowieść portowa” to nie tylko pełna napięcia historia, ale także wnikliwa refleksja nad ludzkimi pragnieniami i ich często nieprzewidywalnym spełnieniem. Joseph Conrad, znany z mistrzowskiego budowania psychologicznych portretów i tworzenia sugestywnych opisów, zabiera czytelników w podróż do świata, gdzie nic nie jest oczywiste. Książka ta jest idealnym wyborem dla tych, którzy poszukują literatury pełnej emocji, głębokich myśli i nieoczekiwanych zwrotów akcji. To opowieść, która zaprasza do zastanowienia się nad złożonością ludzkiej natury i iluzją szczęścia, która nie zawsze wygląda tak, jak byśmy tego oczekiwali.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-665-1
Rozmiar pliku: 220 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

UŚMIECH SZCZĘŚCIA

OPOWIEŚĆ PORTOWA

Już od samego wschodu słońca stałem, zapatrzony w dal. Okręt cicho sunął po gładkiej wodzie. Pilno mi było po sześćdziesięciodniowej podróży wylądować na tej urodzajnej i pięknej wyspie podzwrotnikowej. Entuzjastyczniejsi z jej mieszkańców mówią o niej z upodobaniem, jako o „Perle Oceanu“. Owszem, nazywajmy ją Perłą“. To dobre imię. Perła, z której sączy się na świat dużo słodyczy.

Chcę wam tylko przez to powiedzieć, że rośnie tam najprzedniejsza trzcina cukrowa. Dla niej i z niej żyje cała ludność tej Perły. Cukier jest dla niej, że się tak wyrażę, chlebem powszednim. I ja przybywałem tutaj po ładunek cukru, w nadziei, że krescencja się udała i że frachty będą wysokie.

Burns, mój starszy oficer, rozpoznał ląd najpierwej, i niebawem zachwyciła mię błękitna, strzelista jego zjawa, nieomal przezrocza na tle jasnych niebios, czysta emanacja, ciało astralne wyspy jakiejś, powstające zdaleka na moje przywitanie. Rzadki to fenomen — widok owej Perły z odległości mil sześćdziesięciu. Czyżby doprawdy miało mię spotkać na tej wyspie coś tak wyjątkowo szczęsnego, jak ta przepiękna rozmarzająca wizja, którą tylko niewielu żeglarzom, wybrańcom zdarzyło się ujrzeć.

Lecz z radosnem uczuciem, żem odbył kurs, łączyła się okropna myśl o interesach. Niepokoiłem się o skuteczne ich załatwienie i chciałem też usprawiedliwić pochlebną szerokość danych mi przez mego armatora zleceń, ujętych w szlachetną formułę: „Pozostawiamy panu użycie okrętu tak, jak pan to uzna za najlepsze...” W ten sposób cały świat był mi oddany na widownię dla wykazania moich zdolności, które jednak nie wydawały mi się większemi od łepka szpilki.

Tymczasem wiatr ustał, i Burns zaczął robić nieprzyjemne uwagi o moim zwykłym braku szczęścia. Widać, że jego oddanie dla mnie pobudza go do krytycznych dogadywań przy każdej sposobności. Nie traktowałbym wszakże pobłażliwie jego humorów, gdyby nie ta okoliczność fatalna że onego czasu pielęgnowałem go w rozpaczliwej morskiej chorobie. Wydarłszy go, że tak powiem, z objęć śmierci, byłoby mi głupio wyrzucać takiego sprawnego oficera. Ale czasami pragnąłem, żeby się podał sam do dymisji.

Za późno było na lądowanie, i musieliśmy kotwicować za przystanią aż do jutra. Nastała noc przykra i bez wypoczynku. Nie znając tej obcej dla nas obu rejdy, i Burns i ja przebyliśmy nieomal cały czas na pokładzie. Skręty chmur staczały się z porfirowych skał, u podnóża których leżeliśmy. Zerwał się wiatr i huczał wśród obnażonych rej, wydając srogi poryk z przygrywką żałosnych jęczeń. Szczęście to dla nas, żeśmy zdążyli spuścić kotwicę przed zapadnięciem zmroku — powiadam. Mielibyśmy paskudną trwożną noc, kołacząc się pod żaglami za portem. Ale mój starszy oficer nie był tem przejednany.

— Pan nazywa to szczęściem, proszę pana! Tak — nasze zwykłe szczęście. Ten rodzaj szczęścia nie ma już, Bogu dzięki, od siebie gorszego.

Tak burczał wśród tych czarnych godzin, ja zaś przeżuwałem swój zasób filozofji. Ach, ależ była to jątrząca, mozolna, nie kończąca się noc — ten postój na kotwicy tuż u owego ciemnego wybrzeża. Naokoło okrętu słychać było warkot wzburzonej wody. Od czasu do czasu dzika dma wichury z jakiegoś skalnego żlebu w górach wyszarpywała z lin naszego takelunku rozdzierająco płaczliwy ton, jakby zawodzenie potępieńczej duszy.Rozdział I.

O godzinie wpół do ósmej rano, gdy wreszcie okręt zawinął do portu i gdy przycumowano go na odległości jednego rzutu kamieniem z wybrzeża, mój zapas filozoficznego spokoju prawie już się wyczerpał. Śpieszyłem się nagwałt z ubraniem, gdy steward wlazł mi do kajuty, niosąc na ręku mój poranny garnitur.

Byłem głodny, strudzony, przygnębiony, wplątany głową w świeżą koszulę, której zbytek krochmalu nadał irytującą sztywność; zgrzytnąłem, żeby się co tchu zwijał z śniadaniem. Chciałem co prędzej być na brzegu.

— Słucham, panie kapitanie. Gotowe na ósmą, panie kapitanie. Tam oczekuje jeden z lądu i życzy sobie rozmówić się, panie kapitanie.

Zaciekawiła mnie ta niezdarnie wyrecytowana wiadomość. Nagwałt szarpnąłem koszulą i wynurzyłem głowę z wytrzeszczonemi oczyma.

— Tak rano! — wrzasnąłem: — Co za jeden? Czego chce?

Przybywając z morza na ląd, człowiek musi podejmować egzystencję w nadzwyczaj nieunormowanych stosunkach. Najdrobniejszy wypadek narazie uderza nowością. Tak wczesna wizyta to wielka niespodzianka dla mnie; ale nie widziałem stąd racji, żeby mój steward miał aż tak wyjątkowo ogłupiałą minę.

— Czy nie spytałeś o nazwisko? — indagowałem surowym tonem.

— Nosi nazwisko Jacobus, zdaje się — bąkał zawstydzony.

— Pan Jacobus! — zawołałem, bardziej niż kiedykolwiek zdziwiony, ale już w całkiem innym humorze. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego odrazu?

Lecz ten gamoń już się wymknął. Przez otwarte na chwilę drzwi mignęła mi wysoka, dorodna postać mężczyzny, stojącego w kabinie bufetowej, przy stole, na którym już leżał obrus — obrus „portowy“, nieskazitelnie czysty i olśniewająco biały. Jak dotąd — wszystko w porządku.

Poprzez zamknięte drzwi krzyknąłem uprzejmie, że ubieram się i że za chwilę będę mu służył. W odpowiedzi doleciało mię zapewnienie gościa, wypowiedziane niskim, spokojnym półgłosem, że niema się co śpieszyć. Jego czas należy do mnie. Ośmiela się przypuszczać, że niebawem poczęstuję go szklanką herbaty.

— Obawiam się, że będziesz pan miał skąpe śniadanie — krzyczałem usprawiedliwiająco. — Byliśmy sześćdziesiąt dni na morzu, wie pan.

— Doskonale, kapitanie — odrzekł mi na to łagodnym, śmiejącym się tonem. Te wyrazy, to brzmienie głosu, ten przelotnie ujrzany zarys pana w bufecie: wszystko to miało cechę jakiejś niespodzianki, tchnęło czemś zacisznie spokojnem, pomyślnem. Niemniej jednak nie mogłem jeszcze ochłonąć ze zdziwienia. Czyżby to miało oznaczać jakiś czarny zamach na moją naiwność kupiecką?

Ach, że też te sprawy handlowe muszą psuć najpiękniejsze życie pod słońcem! Dlaczego morze służyć ma tylko na użytek handlu — jak również i wojny? Poco na niem zabijać i kupczyć dla samolubnych celów, tak w gruncie rzeczy małoważnych. Byłoby daleko piękniej żeglować ot tak sobie, do tej lub owej przystani, z kawałkiem lądu dla rozprostowania nóg, dla nabycia paru książek i dla chwilowego odświeżenia kuchni. Lecz żyjąc w tym świecie mniej lub więcej zabójczym i rozpaczliwie handlarskim, jest, oczywiście, moim obowiązkiem jak najzręczniej to wyzyskać.

List mego armatora, jak już powiedziałem, zostawił memu uznaniu rozporządzenie się okrętem w sposób, jaki będę uważał za najlepszy. Lecz w liście tym było postscriptum mniej więcej w takich słowach:

„Bynajmniej nie chcąc uszczuplać Pańskiej swobody działania, piszemy przez odchodzący pocztowiec do kilku naszych przyjaciół handlowych, którzy tam mogą Panu być w czemś pomocni. Zwłaszcza życzylibyśmy sobie, aby Pan zgłosił się do p. Jacobusa, znacznego kupca i przedsiębiorcy. Jeżeli Pan się z nim zetknie, potrafi on zapewne dać Panu wskazówki co do zyskownego zatrudnienia okrętu“.

Zetknąć się z nim! Faktem jest, że znaczna ta osobistość była tu, na pokładzie, prosząc o szklankę herbaty. A ponieważ życie nie jest baśnią, zastanowiło mię nieprawdopodobieństwo tego zdarzenia. Czyżbym odkrył czarodziejski jakiś zakątek ziemi, gdzie bogaci kupcy śpieszą co sił na pokład okrętu, wprzód jeszcze, zanim go na dobre przycumowano? Byłaż to biała magja, czy może tylko jaki czarny podstęp, używany w kupiectwie? Nasunęło mi się wkońcu podejrzenie (gdym zawiązywał krawat), żem się przesłyszał co do nazwiska. Myślałem często o znakomitym panu Jacobusie podczas kursu, i może słuch mój został oszukany jakiemś dalekiem podobieństwem brzmienia... Steward mógł był powiedzieć Antrobus — lub może Jackson.

Lecz gdym wyszedł ze swego gabinetu z urzędowo pytającem „Pan Jacobus?“, spotkało mię w odpowiedzi spokojne „Tak“, wypowiedziane z łagodnym uśmiechem. To „Tak“ było rzucone jakby od niechcenia. Widać nie robił sobie wiele z faktu, że to on właśnie jest panem Jacobusem. Przyjąłem do wiadomości jego rysopis: duża bladawa twarz, rzadkie włosy na czubku głowy, tak samo rzadkie bokobrody, o jakimś wyblakłym, nieokreślonym kolorze, ciężkie powieki. Grube, dobrotliwe wargi, o ile ich nie otwierał, robiły wrażenie jakby sklejonych. Mdły uśmiech. Powolny, cichy człowiek. Wymieniłem nazwiska dwu moich oficerów, którzy właśnie zeszli na śniadanie; czemu jednak milcząca postawa Burnsa jakby zaakcentowywała hamowane oburzenie, nie mogłem zrozumieć.

Gdyśmy siadali naokoło stołu, doleciały mych uszu oderwane wyrazy jakiejś sprzeczki na schodach. Ktoś obcy najwidoczniej chciał zejść, by rozmówić się ze mną, a steward sprzeciwiał się temu.

— Pan nie może się z nim widzieć.

— Dlaczego ja nie mogę?

— Kapitan zajęty śniadaniem, mówię panu. Zaraz udaje się na ląd, i może się pan zwrócić do niego na pokładzie.

— To nieładnie! Pan wpuszczasz — —

— To nie moja rzecz.

— O tak, pańska. Każdy powinien mieć takie same szanse. Pan wpuszczasz tam tego jegomościa — —

Reszty nie dosłyszałem. Uskuteczniwszy zwycięsko odparcie owej osoby, steward zeszedł do nas. Nie mogę powiedzieć, że miał rumieńce — był to mulat — lecz wyglądał na podchmielonego. Podawał półmiski i stał przy kredensie z miną speszonej obojętności, którą zwykł był przybierać, kiedy coś przemędrkował i bał się wskutek tego wpaść w tarapaty. Pogardliwy wyraz, z jakim Burns wodził oczyma od niego ku mnie, był nadzwyczajny. Co ukąsiło znów mego starszego oficera, nie mogłem się domyśleć.

Gdy milczy kapitan, nikt nie zabiera głosu; jest to zwyczaj, przyjęty na okrętach. A ja nie odzywałem się poprostu dlatego, że oniemiałem wobec wspaniałości przyjęcia. Przygotowany zastać zwykłe morskie śniadanie, ujrzałem ucztę, składającą się z lądowych prowjantów: jaj, kiełbas, masła, najwyraźniej pochodzącego nie z duńskiej puszki, kotletów baranich i nawet z półmiska ziemniaków. Od trzech tygodni nie oglądałem prawdziwego, żywego kartofla. Przypatrywałem im się z zajęciem, a pan Jacobus objawiał mi się jako człowiek ludzki, domator i nawet cokolwiek odgadywacz myśli.

— Skosztuj-no pan ich, panie kapitanie — zachęcał mię przyjaznym półgłosem: — wyborne.

— Wyglądają na to — przyznałem. — Rosną na tej wyspie, przypuszczam.

— O, nie, sprowadzone. Gdyby tu rosły, byłyby kosztowniejsze.

Martwiła mię ta głupia rozmowa. Byłyż to dyskusyjne kwestje dla znacznego i bogatego kupca? Znajdowałem, że prostota, z jaką się u mnie rozgościł, miała w sobie coś pociągającego; ale o czem tu mówić z człowiekiem, niespodzianie do was przychodzącym po sześćdziesięciu i jednym dniu podróży morskiej, z jakiejś całkiem nieznanej wam mieściny na wyspie, której się nigdy przedtem nie widziało? Jakież (poza cukrem) były kwestje palące tej okruszyny ziemi, jej plotki, jej tematy konwersacyjne. Wciągnąć go odrazu do rozmowy o interesach byłoby prawie nieprzyzwoicie, lub nawet gorzej: niepolitycznie. Wszystko, co narazie mogłem zrobić, to było trzymanie się starego, wyżłobionego korytka.

— Czy tu drogi prowiant naogół? — spytałem, bolejąc wewnętrznie nad jałowością swych myśli.

— Tegobym nie powiedział — odrzekł spokojnie, w ten swój powściągliwy sposób, jak gdyby oszczędzający tchu i uchylający się od mówienia pod sugestją.

Nie chciałby się wypowiadać jaśniej, ale nie wykręcał się od przedmiotu rozmowy. Spoglądając na stół z intencją zupełnej wstrzemięźliwości (nie chciał nic jeść, choć go częstowałem), wszedł w detale co do artykułów spożywczych. Wołowinę sprowadza się po większej części z Madagaskaru; baranina, oczywiście, rzadka i cokolwiek za droga, lecz dobre jest mięso koźle.

— Czy to z koźlego mięsa te kotlety? — zawołałem czem prędzej, wskazując na jeden z półmisków.

Stojący u kredensu w sentymentalnej pozie, steward zrobił nagły ruch.

— Nie, proszę pana, jak Boga kocham, to prawdziwa baranina!

Burns, załatwiwszy czynność śniadaniową z oznakami zniecierpliwienia, jak gdyby zrozpaczony swym przymusowym udziałem w jakiemś potwornem błazeństwie, wymamrotał krótką formułę przeproszenia i wyszedł na pokład. Wkrótce potem drugi oficer usunął z kajuty swą gładką, czerwoną fizjognomję. Z apetytem sztubaka, jako że był po dwu miesiącach kuchni morskiej, oddał on cześć temu bankietowi. Ale ja nie. Trąciła ta uczta jakimś wybrykiem. Lecz w każdym razie było czynem godnym uwagi to tak szybkie jej wystawienie. Winszowałem stewardowi jego zręczności tonem cokolwiek złowróżbnym. Uśmiechnął się błagalnie i czarnemi przebiegłemi oczyma błysnął w kierunku gościa w sposób jakiś taki, że nie wiedziałem, co o tem myśleć.

Gość szeptem poprosił o drugą filiżankę herbaty i ascetycznie ogryzał kawałek twardego morskiego suchara. Nie wiem, czy ostatecznie spożył go choć cal kwadratowy; lecz tymczasem, jak gdyby niechcący, dał mi pełne obliczenie stanu żniw cukrowych, tutejszych domów handlowych i frachtowego rynku. Cała ta gawęda była przesiana napomknieniami co do osób, równającemi się niedomówionym przestrogom, ale jego blada, mięsista twarz zachowywała jednostajny, bez błysku, wyraz, jak gdyby nie poczuwała się do łączności ze swoim głosem. Możecie sobie wyobrazić, jak nastawiałem uszu. Każde słowo było cenne. Mój pogląd na wartość przyjaźni handlowej uległ zmianie na jej korzyść. Podał mi nazwy wszystkich gotowych do najęcia okrętów, wraz z oznaczeniem ich pojemności i z nazwiskami komendantów. Od tego, co stanowiło jeszcze informację handlową, zeszedł na plotki portowe. Hilda w sposób niewytłumaczony zgubiła swe popiersie (figurę (płaskorzeźbę), zdobiącą przód okrętu i umieszczoną bezpośrednio pod dziobakiem) w zatoce Bengalskiej, i kapitan jej niezmiernie jest tą stratą przejęty. On i okręt podeszli w lata razem, i stary gentleman wyobraził sobie, że ten dziwny wypadek jest zwiastunem jego własnego rozpadnięcia się. Stella doświadczyła okropnej pogody koło Przylądka: woda zalała pokład i zmyła za burtę starszego oficera. Zaledwie na kilka godzin przed zawinięciem do portu zmarło dziecko. Biedny kapitan H — — i żona jego byli złamani. Gdyby zdążyli byli przywieźć je do portu za życia, to prawdopodobnie możnaby je było uratować; lecz przez ostatni coś tydzień nie mieli wiatru, lekkie wietrzyki, i... dziecko mają chować dziś popołudniu. Przypuszcza, że będę na pogrzebie — — —

Wzdrygnąłem się.

— Czy uważa pan to za moją powinność? — spytałem.

Uważał stanowczo, że tak. Będzie to przyjęte z wielkiem uznaniem. Wszyscy kapitanowie w przystani wezmą udział. Biedny pan H — —, całkiem zwalony z nóg. Dostatecznie ciężki cios dla H — — w ogólności.

— A pan, panie kapitanie — przypuszczam, że pan nieżonaty?

— Nie, nie jestem żonaty — odpowiedziałem: — ani żonaty, ani nawet zaręczony.

W duchu dziękowałem swym gwiazdom i, podczas gdy on uśmiechał się w zamyśleniu, jak gdyby rojąc o czemś, wyraziłem mu swą wdzięczność za wizytę i za ciekawe informacje handlowe, których mi był łaskaw udzielić. Lecz nie powiedziałem nic o swojem zdziwieniu.

— Oczywiście, rzecz postanowiona, że będę u pana w tych dniach bezwarunkowo — zakończyłem.

Spojrzał ku mnie z pod wzniesionych powiek, niby wyraziście, ale raczej jakby usiłując przybrać wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem.

— Stosownie do zleceń mego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Jego list otrzymał pan niezawodnie?

Tym razem, prócz wzniesienia powiek, podniósł w dodatku brwi, lecz bez żadnego szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mię wtedy jego zupełna niewzruszoność.

— A! Zapewne pan ma na myśli mego brata.

Teraz ja miałem powiedzieć „A!“. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej ponad grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność...

Sięgnął powolnie do bocznej kieszeni.

— Mój brat to wcale inna osoba. Ale mię tu dobrze znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne — —

Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus — tamten był Ernest — kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowjant solony i świeży, oleje, farby, powrozy, żagle etc. etc. Zawiera umowy na dostawę żywności okrętom po cenach umiarkowanych.

— Nigdy nie słyszałem o panu — rzekłem porywczo.

Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go.

— Będzie pan zadowolony — wyziewał spokojnie.

Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak oszukiwałem się sam — jeśli wogóle było tu jakie oszukaństwo. Lecz znów, do kaduka, ta czelność w zaproszeniu mię na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mię myśl: przecież sprowadzenie tych wszystkich artykułów spożywczych jest sobie dla tego jegomości metodą kupiecką. Rzekłem:

— Musiał pan dziś wstać nader wcześnie.

Przyznał się z prostotą, że był na wybrzeżu przed godziną szóstą, oczekując na wejście mego okrętu do przystani. Czułem teraz, że nie odczepię się od niego w żaden sposób.

— Jeśli pan myśli, że będziemy żyli na tej stopie — rzekłem, obrzucając stół gniewnem spojrzeniem, — to pan się grubo myli.

— Będzie wszystko w porządku, kapitanie. Ja to doskonale rozumiem.

Nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Byłem niezadowolony, lecz nie mogłem się bardzo na niego ciskać. Udzielił mi sporo wiadomości pożytecznych — i oprócz tego był bratem owego bogatego kupca. Wyglądało to dość osobliwie.

Wstałem od stołu i krótko a węzłowato powiedziałem, że teraz muszę udać się na brzeg. W tej chwili zaofiarował mi korzystanie ze swej łódki na cały czas mojego pobytu w porcie. — Używam jej tylko nominalnie. Mój człowiek cały dzień jest przy schodkach na ląd. Wystarczy dać gwizdek w razie, gdy panu potrzebne czółno.

I zatrzymując się przed każdemi drzwiami, by mię puścić przodem, w rezultacie uprowadzał mię pod swoją strażą. Gdyśmy przechodzili pomost, jacyś dwaj obszarpańcy zbliżyli się i w grobowem milczeniu podali mi swe karty handlowe, które wziąłem, nic nie mówiąc, pod jego ciężkiem, z pod oka, spojrzeniem. Nieużyteczna i posępna ceremonja. Byli to faktorzy innych przekupniów okrętowych, a ten cichy za mną człowiek ignorował ich istnienie.

Rozstaliśmy się na wybrzeżu, gdy już wyraził mi swą niezachwianą ufność, że często będzie mię oglądał w swojej „składnicy“. Ma tam dla kapitanów palarnię z gazetami i z pudełkiem „wcale znośnych cygar“. Pożegnałem go dość nieetykietalnie.

Moi dostawcy przyjęli mię ze zwykłą fachową serdecznością, lecz w ich obliczeniach stan rynku ładunkowego bynajmniej nie przedstawiał się tak korzystnie, jak ze słów tego niewłaściwego Jacobusa mogłem był oczekiwać. Naturalnie, że skłonny byłem teraz polegać raczej na jego wersji. Zamykając za sobą drzwi prywatnego oddziału biura, pomyślałem sobie: „Hm... Porcja kłamstw. Dyplomacja kupiecka. Oto jakiego rodzaju rzeczy ma się człowiek spodziewać po powrocie z morza. Chcą mi skontraktować okręt poniżej cen rynku“.

W dużym zewnętrznym oddziale, zastawionym biurkami, wstał od stołu i zatrzymał mię, bawiąc uprzejmą rozmową, szef kancelarji — wysoka, szczupła, wygolona postać, w nieskazitelnie białej odzieży, z krótko ostrzyżoną, czarną głową, mieniącą się tu i owdzie srebrnym połyskiem. Niezmiernie będą uszczęśliwieni, mogąc mi czemśkolwiek wygodzić. Czy nie zajdę znów popołudniu? Co? Wybieram się na pogrzeb? O tak, biedny kapitan H — —

Na chwilę usympatycznił swą długą twarz wyrazem bolejącym, że robocza siła tego świata zmiejszyła się o to dziecko, które zachorowało podczas burzy i umarło wskutek zbytniej ciszy morskiej, poczem obnażył zęby w rekinowym uśmiechu — o ile rekin ma zęby sztuczne — i zapytał mię, czy już zrobiłem jaki układzik co do bytności okrętu w porcie.

— Tak, z Jacobusem — odrzekłem obojętnie. — Wiem, że to brat pana Ernesta Jacobusa, którego mi zarekomendowali moi właściciele.

Bez wielkiego zmartwienia dałem mu uczuć, że nie jestem całkowicie zdany na łaskę i niełaskę jego firmy. Zacisnął wąskie usta z wyrazem powątpiewania.

— Co? — zawołałem — czy nie jest bratem?

— O, tak... Nie mówią do siebie przez jedenaście lat — dodał po chwili znacząco.

— Doprawdy! O cóż im poszło?

— Och, o nic! O nic takiego, o czemby warto wspominać — rzekł z przesadnym protestem. — Ma dość znaczne przedsiębiorstwo. Najlepszy dostawca tutejszy, niewątpliwie. Interes, niema co mówić, zupełnie porządny, ale tu ważną rzeczą jest też charakter osobisty, czyż nie? Sługa, panie kapitanie.

Drobnym kroczkiem odszedł do swego pulpitu. Bawił mię. Podobny był do starej panny, starej panny biuralistki, urażonej przez jakąś niestosowność. Byłaż to niestosowność handlowa? Niestosowność handlowa to rzecz, którą trzeba brać na serjo, ponieważ godzi w twoją kieszeń. A może on tylko jest skrupulatem co do obyczajności i niepodoba mu się to, że Jacobus sam pełni funkcję własnego ajenta. Lecz znowu co kraj — to obyczaj. W skupieniu ludzkiem, tak odosobnionem i tak wyłącznie handlowem, istnieje własna miara godeł socjalnych.A SMILE OF FORTUNE

HARBOUR STORY

Ever since the sun rose I had been looking ahead. The ship glided gently in smooth water. After a sixty days’ passage I was anxious to make my landfall, a fertile and beautiful island of the tropics. The more enthusiastic of its inhabitants delight in describing it as the “Pearl of the Ocean.” Well, let us call it the “Pearl.” It’s a good name. A pearl distilling much sweetness upon the world.

This is only a way of telling you that first-rate sugar-cane is grown there. All the population of the Pearl lives for it and by it. Sugar is their daily bread, as it were. And I was coming to them for a cargo of sugar in the hope of the crop having been good and of the freights being high.

Mr. Burns, my chief mate, made out the land first; and very soon I became entranced by this blue, pinnacled apparition, almost transparent against the light of the sky, a mere emanation, the astral body of an island risen to greet me from afar. It is a rare phenomenon, such a sight of the Pearl at sixty miles off. And I wondered half seriously whether it was a good omen, whether what would meet me in that island would be as luckily exceptional as this beautiful, dreamlike vision so very few seamen have been privileged to behold.

But horrid thoughts of business interfered with my enjoyment of an accomplished passage. I was anxious for success and I wished, too, to do justice to the flattering latitude of my owners’ instructions contained in one noble phrase: “We leave it to you to do the best you can with the ship.” . . . All the world being thus given me for a stage, my abilities appeared to me no bigger than a pinhead.

Meantime the wind dropped, and Mr. Burns began to make disagreeable remarks about my usual bad luck. I believe it was his devotion for me which made him critically outspoken on every occasion. All the same, I would not have put up with his humours if it had not been my lot at one time to nurse him through a desperate illness at sea. After snatching him out of the jaws of death, so to speak, it would have been absurd to throw away such an efficient officer. But sometimes I wished he would dismiss himself.

We were late in closing in with the land, and had to anchor outside the harbour till next day. An unpleasant and unrestful night followed. In this roadstead, strange to us both, Burns and I remained on deck almost all the time. Clouds swirled down the porphyry crags under which we lay. The rising wind made a great bullying noise amongst the naked spars, with interludes of sad moaning. I remarked that we had been in luck to fetch the anchorage before dark. It would have been a nasty, anxious night to hang off a harbour under canvas. But my chief mate was uncompromising in his attitude.

“Luck, you call it, sir! Ay—our usual luck. The sort of luck to thank God it’s no worse!”

And so he fretted through the dark hours, while I drew on my fund of philosophy. Ah, but it was an exasperating, weary, endless night, to be lying at anchor close under that black coast! The agitated water made snarling sounds all round the ship. At times a wild gust of wind out of a gully high up on the cliffs struck on our rigging a harsh and plaintive note like the wail of a forsaken soul.CHAPTER I.

By half-past seven in the morning, the ship being then inside the harbour at last and moored within a long stone’s-throw from the quay, my stock of philosophy was nearly exhausted. I was dressing hurriedly in my cabin when the steward came tripping in with a morning suit over his arm.

Hungry, tired, and depressed, with my head engaged inside a white shirt irritatingly stuck together by too much starch, I desired him peevishly to “heave round with that breakfast.” I wanted to get ashore as soon as possible.

“Yes, sir. Ready at eight, sir. There’s a gentleman from the shore waiting to speak to you, sir.”

This statement was curiously slurred over. I dragged the shirt violently over my head and emerged staring.

“So early!” I cried. “Who’s he? What does he want?”

On coming in from sea one has to pick up the conditions of an utterly unrelated existence. Every little event at first has the peculiar emphasis of novelty. I was greatly surprised by that early caller; but there was no reason for my steward to look so particularly foolish.

“Didn’t you ask for the name?” I inquired in a stern tone.

“His name’s Jacobus, I believe,” he mumbled shamefacedly.

“Mr. Jacobus!” I exclaimed loudly, more surprised than ever, but with a total change of feeling. “Why couldn’t you say so at once?”

But the fellow had scuttled out of my room. Through the momentarily opened door I had a glimpse of a tall, stout man standing in the cuddy by the table on which the cloth was already laid; a “harbour” table-cloth, stainless and dazzlingly white. So far good.

I shouted courteously through the closed door, that I was dressing and would be with him in a moment. In return the assurance that there was no hurry reached me in the visitor’s deep, quiet undertone. His time was my own. He dared say I would give him a cup of coffee presently.

“I am afraid you will have a poor breakfast,” I cried apologetically. “We have been sixty-one days at sea, you know.”

A quiet little laugh, with a “That’ll be all right, Captain,” was his answer. All this, words, intonation, the glimpsed attitude of the man in the cuddy, had an unexpected character, a something friendly in it—propitiatory. And my surprise was not diminished thereby. What did this call mean? Was it the sign of some dark design against my commercial innocence?

Ah! These commercial interests—spoiling the finest life under the sun. Why must the sea be used for trade—and for war as well? Why kill and traffic on it, pursuing selfish aims of no great importance after all? It would have been so much nicer just to sail about with here and there a port and a bit of land to stretch one’s legs on, buy a few books and get a change of cooking for a while. But, living in a world more or less homicidal and desperately mercantile, it was plainly my duty to make the best of its opportunities.

My owners’ letter had left it to me, as I have said before, to do my best for the ship, according to my own judgment. But it contained also a postscript worded somewhat as follows:

“Without meaning to interfere with your liberty of action we are writing by the outgoing mail to some of our business friends there who may be of assistance to you. We desire you particularly to call on Mr. Jacobus, a prominent merchant and charterer. Should you hit it off with him he may be able to put you in the way of profitable employment for the ship.”

Hit it off! Here was the prominent creature absolutely on board asking for the favour of a cup of coffee! And life not being a fairy-tale the improbability of the event almost shocked me. Had I discovered an enchanted nook of the earth where wealthy merchants rush fasting on board ships before they are fairly moored? Was this white magic or merely some black trick of trade? I came in the end (while making the bow of my tie) to suspect that perhaps I did not get the name right. I had been thinking of the prominent Mr. Jacobus pretty frequently during the passage and my hearing might have been deceived by some remote similarity of sound. . . The steward might have said Antrobus—or maybe Jackson.

But coming out of my stateroom with an interrogative “Mr. Jacobus?” I was met by a quiet “Yes,” uttered with a gentle smile. The “yes” was rather perfunctory. He did not seem to make much of the fact that he was Mr. Jacobus. I took stock of a big, pale face, hair thin on the top, whiskers also thin, of a faded nondescript colour, heavy eyelids. The thick, smooth lips in repose looked as if glued together. The smile was faint. A heavy, tranquil man. I named my two officers, who just then came down to breakfast; but why Mr. Burns’s silent demeanour should suggest suppressed indignation I could not understand.

While we were taking our seats round the table some disconnected words of an altercation going on in the companionway reached my ear. A stranger apparently wanted to come down to interview me, and the steward was opposing him.

“You can’t see him.”

“Why can’t I?”

“The Captain is at breakfast, I tell you. He’ll be going on shore presently, and you can speak to him on deck.”

“That’s not fair. You let—”

“I’ve had nothing to do with that.”

“Oh, yes, you have. Everybody ought to have the same chance. You let that fellow—”

The rest I lost. The person having been repulsed successfully, the steward came down. I can’t say he looked flushed—he was a mulatto—but he looked flustered. After putting the dishes on the table he remained by the sideboard with that lackadaisical air of indifference he used to assume when he had done something too clever by half and was afraid of getting into a scrape over it. The contemptuous expression of Mr. Burns’s face as he looked from him to me was really extraordinary. I couldn’t imagine what new bee had stung the mate now.

The Captain being silent, nobody else cared to speak, as is the way in ships. And I was saying nothing simply because I had been made dumb by the splendour of the entertainment. I had expected the usual sea-breakfast, whereas I beheld spread before us a veritable feast of shore provisions: eggs, sausages, butter which plainly did not come from a Danish tin, cutlets, and even a dish of potatoes. It was three weeks since I had seen a real, live potato. I contemplated them with interest, and Mr. Jacobus disclosed himself as a man of human, homely sympathies, and something of a thought-reader.

“Try them, Captain,” he encouraged me in a friendly undertone. “They are excellent.”

“They look that,” I admitted. “Grown on the island, I suppose.”

“Oh, no, imported. Those grown here would be more expensive.”

I was grieved at the ineptitude of the conversation. Were these the topics for a prominent and wealthy merchant to discuss? I thought the simplicity with which he made himself at home rather attractive; but what is one to talk about to a man who comes on one suddenly, after sixty-one days at sea, out of a totally unknown little town in an island one has never seen before? What were (besides sugar) the interests of that crumb of the earth, its gossip, its topics of conversation? To draw him on business at once would have been almost indecent—or even worse: impolitic. All I could do at the moment was to keep on in the old groove.

“Are the provisions generally dear here?” I asked, fretting inwardly at my inanity.

“I wouldn’t say that,” he answered placidly, with that appearance of saving his breath his restrained manner of speaking suggested.

He would not be more explicit, yet he did not evade the subject. Eyeing the table in a spirit of complete abstemiousness (he wouldn’t let me help him to any eatables) he went into details of supply. The beef was for the most part imported from Madagascar; mutton of course was rare and somewhat expensive, but good goat’s flesh—

“Are these goat’s cutlets?” I exclaimed hastily, pointing at one of the dishes.

Posed sentimentally by the sideboard, the steward gave a start.

“Lor’, no, sir! It’s real mutton!”

Mr. Burns got through his breakfast impatiently, as if exasperated by being made a party to some monstrous foolishness, muttered a curt excuse, and went on deck. Shortly afterwards the second mate took his smooth red countenance out of the cabin. With the appetite of a schoolboy, and after two months of sea-fare, he appreciated the generous spread. But I did not. It smacked of extravagance. All the same, it was a remarkable feat to have produced it so quickly, and I congratulated the steward on his smartness in a somewhat ominous tone. He gave me a deprecatory smile and, in a way I didn’t know what to make of, blinked his fine dark eyes in the direction of the guest.

The latter asked under his breath for another cup of coffee, and nibbled ascetically at a piece of very hard ship’s biscuit. I don’t think he consumed a square inch in the end; but meantime he gave me, casually as it were, a complete account of the sugar crop, of the local business houses, of the state of the freight market. All that talk was interspersed with hints as to personalities, amounting to veiled warnings, but his pale, fleshy face remained equable, without a gleam, as if ignorant of his voice. As you may imagine I opened my ears very wide. Every word was precious. My ideas as to the value of business friendship were being favourably modified. He gave me the names of all the disponible ships together with their tonnage and the names of their commanders. From that, which was still commercial information, he condescended to mere harbour gossip. The Hilda had unaccountably lost her figurehead in the Bay of Bengal, and her captain was greatly affected by this. He and the ship had been getting on in years together and the old gentleman imagined this strange event to be the forerunner of his own early dissolution. The Stella had experienced awful weather off the Cape—had her decks swept, and the chief officer washed overboard. And only a few hours before reaching port the baby died.

Poor Captain H— and his wife were terribly cut up. If they had only been able to bring it into port alive it could have been probably saved; but the wind failed them for the last week or so, light breezes, and . . . the baby was going to be buried this afternoon. He supposed I would attend—

“Do you think I ought to?” I asked, shrinkingly.

He thought so, decidedly. It would be greatly appreciated. All the captains in the harbour were going to attend. Poor Mrs. H— was quite prostrated. Pretty hard on H— altogether.

“And you, Captain—you are not married I suppose?”

“No, I am not married,” I said. “Neither married nor even engaged.”

Mentally I thanked my stars; and while he smiled in a musing, dreamy fashion, I expressed my acknowledgments for his visit and for the interesting business information he had been good enough to impart to me. But I said nothing of my wonder thereat.

“Of course, I would have made a point of calling on you in a day or two,” I concluded.

He raised his eyelids distinctly at me, and somehow managed to look rather more sleepy than before.

“In accordance with my owners’ instructions,” I explained. “You have had their letter, of course?”

By that time he had raised his eyebrows too but without any particular emotion. On the contrary he struck me then as absolutely imperturbable.

“Oh! You must be thinking of my brother.”

It was for me, then, to say “Oh!” But I hope that no more than civil surprise appeared in my voice when I asked him to what, then, I owed the pleasure. . . . He was reaching for an inside pocket leisurely.

“My brother’s a very different person. But I am well known in this part of the world. You’ve probably heard—”

I took a card he extended to me. A thick business card, as I lived! Alfred Jacobus—the other was Ernest—dealer in every description of ship’s stores! Provisions salt and fresh, oils, paints, rope, canvas, etc., etc. Ships in harbour victualled by contract on moderate terms—

“I’ve never heard of you,” I said brusquely.

His low-pitched assurance did not abandon him.

“You will be very well satisfied,” he breathed out quietly.

I was not placated. I had the sense of having been circumvented somehow. Yet I had deceived myself—if there was any deception. But the confounded cheek of inviting himself to breakfast was enough to deceive any one. And the thought struck me: Why! The fellow had provided all these eatables himself in the way of business. I said:

“You must have got up mighty early this morning.”

He admitted with simplicity that he was on the quay before six o’clock waiting for my ship to come in. He gave me the impression that it would be impossible to get rid of him now.

“If you think we are going to live on that scale,” I said, looking at the table with an irritated eye, “you are jolly well mistaken.”

“You’ll find it all right, Captain. I quite understand.”

Nothing could disturb his equanimity. I felt dissatisfied, but I could not very well fly out at him. He had told me many useful things—and besides he was the brother of that wealthy merchant. That seemed queer enough.

I rose and told him curtly that I must now go ashore. At once he offered the use of his boat for all the time of my stay in port.

“I only make a nominal charge,” he continued equably. “My man remains all day at the landing-steps. You have only to blow a whistle when you want the boat.”

And, standing aside at every doorway to let me go through first, he carried me off in his custody after all. As we crossed the quarter-deck two shabby individuals stepped forward and in mournful silence offered me business cards which I took from them without a word under his heavy eye. It was a useless and gloomy ceremony. They were the touts of the other ship-chandlers, and he placid at my back, ignored their existence.

We parted on the quay, after he had expressed quietly the hope of seeing me often “at the store.” He had a smoking-room for captains there, with newspapers and a box of “rather decent cigars.” I left him very unceremoniously.

My consignees received me with the usual business heartiness, but their account of the state of the freight-market was by no means so favourable as the talk of the wrong Jacobus had led me to expect. Naturally I became inclined now to put my trust in his version, rather. As I closed the door of the private office behind me I thought to myself: “H’m. A lot of lies. Commercial diplomacy. That’s the sort of thing a man coming from sea has got to expect. They would try to charter the ship under the market rate.”

In the big, outer room, full of desks, the chief clerk, a tall, lean, shaved person in immaculate white clothes and with a shiny, closely-cropped black head on which silvery gleams came and went, rose from his place and detained me affably. Anything they could do for me, they would be most happy. Was I likely to call again in the afternoon? What? Going to a funeral? Oh, yes, poor Captain H—.

He pulled a long, sympathetic face for a moment, then, dismissing from this workaday world the baby, which had got ill in a tempest and had died from too much calm at sea, he asked me with a dental, shark-like smile—if sharks had false teeth—whether I had yet made my little arrangements for the ship’s stay in port.

“Yes, with Jacobus,” I answered carelessly. “I understand he’s the brother of Mr. Ernest Jacobus to whom I have an introduction from my owners.”

I was not sorry to let him know I was not altogether helpless in the hands of his firm. He screwed his thin lips dubiously.

“Why,” I cried, “isn’t he the brother?”

“Oh, yes. . . . They haven’t spoken to each other for eighteen years,” he added impressively after a pause.

“Indeed! What’s the quarrel about?”

“Oh, nothing! Nothing that one would care to mention,” he protested primly. “He’s got quite a large business. The best ship-chandler here, without a doubt. Business is all very well, but there is such a thing as personal character, too, isn’t there? Good-morning, Captain.”

He went away mincingly to his desk. He amused me. He resembled an old maid, a commercial old maid, shocked by some impropriety. Was it a commercial impropriety? Commercial impropriety is a serious matter, for it aims at one’s pocket. Or was he only a purist in conduct who disapproved of Jacobus doing his own touting? It was certainly undignified. I wondered how the merchant brother liked it. But then different countries, different customs. In a community so isolated and so exclusively “trading” social standards have their own scale.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: