Utwory zebrane. Tom 15. Dokładane treści. Tajny dziennik 1 - ebook
Utwory zebrane. Tom 15. Dokładane treści. Tajny dziennik 1 - ebook
Tom 15 Utworów zebranych Mirona Białoszewskiego stanowią Dokładane treści – pierwsza, najobszerniejsza część dziennika, nazywanego przez późniejszych spadkobierców, Jadwigę Stańczakową oraz Annę i Tadeusza Sobolewskich, „tajnym dziennikiem”. Początkowe fragmenty tego tekstu – o innym rytmie niż skondensowane krótkie prozy – improwizowane, nagrywane na magnetofon, powstały w 1975 roku. Białoszewski prowadził zapiski jako Dokładane treści do pierwszych dni lutego 1978 roku.
W swojej „domowej epopei” Białoszewski przygląda się ludziom. Przygląda się sobie, odsłania bujne życie towarzyskie, artystyczne, prywatne. Dziennik, jak pisze Tadeusz Sobolewski: „[…] ma pewną szczególną cechę pisarstwa Białoszewskiego: naoczność. Ten dziennik d z i e j e s i ę przed nami”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-474-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był Tadzio. Wrócili z Anią ze śląskiego miasteczka, od kolegi¹²⁸. Nocowali tam w starej piekarni. Ten ich kolega był dwa razy na moich wieczorach. Raz Tadzio mi powiedział, że ten kolega i jego przyjaciółka urządza na rogu Chłodnej i Żelaznej wystawę plastyki pornograficznej. A potem coś o orgiach. Teraz stwierdziłem, że ja tego chłopaka nie znam
— No bo skąd
— No tak, przecież nie słyszałem nawet, jak mówił.
A tylko to, że te reflektory, że patrzy na świat przez Ingardena i Husserla i że jest łysy. Łysina mi tu sporo przeszkadza. Co prawda, kiedy przyjmowałem gońca „Poezji” i goniec zaczął mówić inteligentnie, spojrzałem za siebie w górę i zobaczyłem interesującą twarz. Nad twarzą łyso. To nie przeszkadzało. Wygląd działa. Kiedy byli u mnie trzej niegłupi krytycy, żeby napisać o śnie, miałem mieszane uczucia.
Dwóch znam i lubię. Ale jeden poważny, z fajką, drugi poważny i brzydki, obaj z poczuciem dowcipu wielkim. Trzeci najmłodszy, urodziwy. Coś się odzywał. Z sensem. Nie wiem, kto to. Pytałem Gracji, czy nie Barańczak¹²⁹, który o mnie napisał
— Taki ładny
— Nie, Barańczak nie jest ładny.
A gdyby to był on? Poznałem niedawno Nowaka¹³⁰, poetę. Podstarzały, gruby. Trzeba coś odpakować od człowieka. Albo — trzeba było go poznać dwadzieścia lat temu.
Przypomniał mi się temat jeden z końca roku. Rozeznanie się w dziadach w kruchcie Zbawiciela. Bo najpierw, że nie dziady. Potem, że dziady. Pokazałem to Tadziowi jako pantomimę. Chłop z czapą, z drugim, macha rękami. Dać do czapy? A jak nie dziad? Zawracam, patrzę, machają do siebie. Jeszcze raz patrzę, a oni już buch na posadzce. Nogi wyprostowane, czapy, bo ludzie wychodzą. Dziady. Akurat mi podleciała pod rękę czapa Tadzia. To wystarczyło do scenografii.
Potem to pisać.
Jako wiersz.
Chciało się z rymami. Ale czy słusznie?
Zacząłem skracać przebieg zdań, wyrzucać słowa, rymy. Tylko czasem coś niechcący się otarło o siebie podobieństwem, jak w przedrzeźnianiu. Akcja leci szybko. Słowa bąkane, jąkane i rymy naciekają. Aż się podrymowuje na dobitnie. Rzecz się wyjaśniła. Koniec. Chyba to słuszna konstrukcja. Wyszła za czwartym razem. O ile wyszła. Trzeba za każdym razem ucho mieć świeże od początku.
Le. podobno ma u siebie kogoś od dziesięciu dni. Dlatego Misio Holender nie przyjechał.
Więc kontakt z Le. utrudniony. Bycie u Lu. i Lu. odłożyłem na później. Mam obawy.
Jadwiga osłabiona, w łóżku. Osłabiona fizycznie i nerwowo. Pani Anna wpadła do niej rano w sobotę nagle do pokoju
— Proszę pani, ja albo od pani odejdę, albo pani mi podwyższy o pięćset złotych.
Oczywiście Jadwiga zgodziła się na podwyżkę. Wszystko drożeje, Anna jest niezastąpiona, świetnie gotuje, ufają jej we wszystkim. Ze swoim żądaniem wyskoczyła nagle, bo jest energiczna, ale myślę, że i dlatego, że nie było jej tak przyjemnie to poruszać, więc zaczęła bez wstępów i szorstko. Powiedziała, że nosiła się z zamiarem wyjazdu na dwa lata do Anglii, ale wstrzymuje ją oczekiwanie na spółdzielcze mieszkanie. Połowę urlopu od Hożej ma jeszcze niewykorzystaną.
Jadwiga zdenerwowała się, co na to wszystko powie jej ojciec. To są właśnie te skutki wspólnoty, gdzie każdy kłopot mnoży się o każdą osobę. Sam powód zmartwienia jest piątą częścią. Jadwiga boi się każdej zmiany. Już zaczęła się lękać, że Anna prędzej czy później ich opuści. Że jej ojciec umrze i co ona? Sama w tym domu przez całe dni? Niedawno ojciec ją drażnił, teraz boi się, że go straci. Tłumaczy mi, że człowiek ślepy jest zależny. Wiem o tym. Wcale się nie dziwię temu poruszanemu łańcuchowi niepokojów.
W dzienniku¹³¹ przytacza scenę, jak Escy poszli, zostawili Justynkę im, ona leży, czeka, Dziadek patrzy: minęła ustalona godzina powrotu Eskich, zaczyna narzekania. Pytam
— To kiedy przyszli?
— No, zamiast o siódmej trzydzieści to o ósmej trzydzieści.
— E, to co za spóźnienie?!
— Ale Dziadek, a ja słaba leżałam, a tu każda chwila...
— Oni nie mogą się tak liczyć z każdą zachcianką Dziadka. Oboje jesteście okropni. Jak tak, to Justynka, Justynka, całowanie, Dziadek ją huśta sobie na kolanach, tęsknota za Justynką, a jak Justynka o godzinę tylko u was dłużej, to wy w popłoch, alarmy, wyrzekania.
Wymawiałem to Jadwidze nie tak do końca na serio, ale ją to zabolało. Często na coś napadam w połowie, na pół żartem, ale to się przechyla na poważnie. Le. nieraz coś obgadywał z przesadą, zaokrąglał, uordynarniał, a młodzi natychmiast to wszystko brali dosłownie w całości. Może czasem Agnieszka nie. Tadziowi to nawet imponowały te Leszkowe przesady.
Pojechałem do Romana i Ady. Potrzebowali tysiąc złotych. No trudno. Oni mi przepisują. Dałem. Pilne, bo dług za mieszkanie, Ada to odchorowuje. Muszę przecież gdzieś jeździć. Właściwie to złoszczę się na nich, ale ich dosyć lubię. Chciało mi się do tego poczytać im wiersze. Tak się naszykowałem. No i mimo mrozu pojechałem o trzeciej w nocy. Było ciemno, dobijałem się. Dzwonków, pukań nie słyszeli. Ale pies ich poderwał. Miałem śmiałość, bo tysiąc złotych. I zachcianka czytać. Powiedziałem to Romanowi. On zawsze co do tych budzeń uprzejmy. Obydwoje wstali. Czytałem. Mówili o wierszach ciekawie. Szczególnie Roman. Świeże odezwania. Nawet przy samym czytaniu. Roman odczuł w pełni te moje wierszowe ciągi. Byłem rad, że tak to może być odbierane.
— Trzeba głowę zwracać wciąż w inną stronę — mówił — bardzo tu rozmaicie. Od ludzi, życia z mięsem do metafizyki. I to zawieszenie, bycie na dziewiątym piętrze w stanie nieważkości. Bo są i te sprawy ostateczne, ale nie straszne. Traktujesz to na spokojnie. Te stany złe.
Nie przyjmujesz ich jako czegoś zupełnie złego. Przechodzą. Spojrzenia się zmieniają. To nie są opisy. Perspektywa kosmiczna. Może rzeczywiście to wszystko jest jednym tchem.
Jadwiga w swoim dzienniku wpisała moje wigilijne wspomnionko wojenne¹³². Na stole leżały sery, banany, pomarańcze, a ja mówiłem o marznięciach i głodach. Robiły mi się wtedy wrzody na ciele. Miałem po trzy dni czkawkę bez przerwy. Ręce i nogi odmrożone puchły. Chodziłem całe miesiące o lasce, jakaś choroba stawów i mięśni.
— Jak ty wytrzymywałeś?
— Nie wiem. Wiem tylko, że postanowiłem dawno temu na wiadomość o wybuchu wojny łyknąć od razu śmiertelną dawkę czegoś tam, żeby nie ruszyć się nawet z łóżka.
W dniach napięcia amerykańsko-radzieckiego, kiedy płynęły statki z bronią na Kubę¹³³, wyszedłem na Warszawę i nagle zacząłem widzieć Warszawę w wojnie. To mnie zagnało do domu. Do sąsiada Olgierda.
— Miron, to tak jakbyś się bał o wyciągnięcie jednego złego ziarna z worka grochu.
Od razu się uspokoiłem.
Kiedy indziej siedziała u mnie Cymi Austriaczka¹³⁴, świetny nastrój. Wchodzi ojciec. Wracał z Miedzeszyna
— Mobilizacja iluś roczników na linii otwockiej.
Jakby mnie kto uderzył w głowę. Potem rozlewająca się słabość po rękach, nogach. To już? Już ze sobą kończyć?
Spoglądaliśmy na siebie, mieniąc się na twarzach. Pierwszy zapamiętany obraz w życiu Cymi to wchodzenie z matką i tłumem po schodach do schronu, całe schody zawalone szkłem. W małym miasteczku Krems, do którego uciekły z Wiednia. To Krems od musztardy. Cymi miała kilka lat, kiedy skończyła się wojna. Głodowali tak, że wysyłali nocami ją, żeby wyszukiwała po śmietnikach resztek jedzenia. Sami się wstydzili. W dzień zbierała dla ojca niedopałki.
Zerwaliśmy się teraz oboje do Olgierda. Zdziwił się. Skąd. Co. Nieporozumienie.
Potem okazało się, że to nieopatrzne ogłoszenie wynikło z niechlujności. Wiele osób na linii otwockiej popadło w panikę.
wtorek, 6 stycznia
Jadwiga
— Myślałam o twoim zarzucie w sprawie Justynki i samo życie dało odpowiedź. Bawię się z Justynką jak gdyby nigdy nic. Wchodzi Ania „Co ona ma w buzi? Bombkę. Z choinki. Czerwoną. Cały czas ją ssie”
Udawałem, że przyjąłem to za jedyny powód mienia dosyć Justynki.
Przyszła Anula.
Zaczęliśmy ustalać, co będzie na wypadek śmierci Dziadka. Mniej pieniędzy. Pustka cały dzień.
— A Zdzisław?
— Zdzisław przychodzi o dwunastej¹³⁵.
— Ale pójdzie na emeryturę. Kiedy?
— Za trzy lata.
— No właśnie. Będzie dłużej w domu.
— Weźmie pół etatu.
— Ale nie będzie rano tak wstawał.
— Na działkę.
— E.
— No tak, poza tym ma ten drugi dom, z tą panią.
— Ale zawsze...
Z tą panią Jadwiga ma dobre stosunki towarzyskie. Telefonują do siebie. Jadwiga puszczała jej moje nagrania
— Anna może zamieszka u mnie, tam, gdzie jest teraz, są złe warunki, wtedy by mniej brała.
— No, a w razie nie ona, to kto inny.
— Może ze Stachą¹³⁶, razem byśmy gotowały obiady.
— Dobry pomysł. Stacha dobra, mieszka obok. A czy ty tak boisz się sama? Przecież ci przeszkadzają i Anna, i Dziadek.
— Za dużo niedobrze, za mało niedobrze.
— A finansowo musi się pogorszyć? Paczki z ciuchami będą ci przysyłać.
— Przestali.
— Dlaczego?
— Cło tak podnieśli w Anglii.
— A skąd Dziadek ma pieniądze? — pyta Anula.
— Renta. I dosyła jedna z rodziny na gosposię.
— No, ale przecież nie przestanie nagle przesyłać tobie.
— No, chyba nie.
— To boisz się być sama?
— No, nie wiem, można popaść w załamanie, nikogo, niech pani sobie to wyobrazi.
— Anula sama lubi być, była długo.
— No, to nie zawsze takie dobre na dłużej.
— Aha, nie wiedziałem.
— Na pierwszy okres, żeby ktoś mógł pobyć, przenocować, pani by mogła?
— Mogłabym.
— Agnieszka.
— Pan Julian dobry.
— Ale czyby chciał?
Pan Julian rusza niezdecydowanie siwą głową z okularami, dojadając pomarańczę
— No, nie wiem.
— Ale nie mówi pan „nie”? — pytam.
— Nie zawsze jest czas, a mam brata na Ochocie.
— Co? Ciężko chory?
— Tak.
— Pan do niego jeździ?
— Tak.
— Pamiętaj jeszcze, że w każdej chwili dzwonisz do Olgierda, przylatuje Małgosia albo ta mała, prowadzi cię tam do nich, to o trzy bramy, u nich możesz być, ile chcesz, wiesz, jacy są, miejsce mają.
— No tak, nawet mogę u nich posiedzieć w osobnym pokoju.
— O właśnie.
— Pan Julian mógłby swoje mieszkanie odnająć na pewien czas.
— No można by...
— Panie Julianie — pyta Jadwiga — a panu też nie zawsze chyba tak dobrze samemu?
— No tak, toteż korzystam z możliwości towarzystwa...
— O — mówię — to dowiaduję się o was różnych rzeczy.
Anuli śniło się, że miała do wyboru: tu zostać albo umrzeć. Nie wiedziała, na czym ten wybór ma polegać. Wiedziała, że tam ma to samo, a nawet więcej do zrobienia.
Przyszła Ania i Agnieszka
— Ona mi to opowiadała, że odejdzie.
— No tak, nie byłam zresztą w złym nastroju, tylko się znudziłam.
— A ja starałam się zlekceważyć, „obierz kartofle”, „pozmywaj”, a ona swoje
— No, bo co ja mam tu do roboty?
— O, dzień testamentowy — oznajmiam — wiesz, one podpisały mój testament.
— Ładnie napisany. Czytałyśmy. Robi się smutno!
— No, przecież się umrze. Trzeba to na rzeczowo.
— Tak.
— Może i ty podpiszesz?
— Dobrze — i Agnieszka podpisała się pod Anulą i Anią, córką Jadwigi, żoną Tadzia.
— Aha — przypominam sobie — a mnie się śniło, tylko też pogodnie, dobrze się czułem, że mój pogrzeb pierwszego czerwca. Myślę sobie „Aha, to już wiem, ale kiedy umarłem? Ta data ważniejsza”. Obliczałem i wyszło mi, że albo dwudziestego drugiego, albo dwudziestego czwartego, raczej dwudziestego czwartego maja.
— Co pan takie myśli?
— Co? To sen
— Ach, sen
— Sen.
Agnieszka pokazała książkę
— O Mickiewiczu, potrzebuję do szkoły. Jastruna¹³⁷. Czytam, że sama prawda. A to beletryzowane!
— O! — Anula pokłada się ze śmiechu na skrzyni z płytami — okropne. Czekaj, powróżę ci, co z mężem, no no, tu
Odchyla się, mina Sybilli, otwiera, czyta
— „Spojrzała na męża, twarz jej stężała... Leżąc nieruchomo w łóżku...”
— Niedobrze.
— Oj, nie — Agnieszka na to.
środa
Byłem w Państwowym Instytucie Wydawniczym (PIW) donieść kilka kawałków poprawionych. Moja redaktorka Krystyna Milewska¹³⁸ powiedziała
— Zawał jednak jest słabszy.
— Dlaczego?
— No, słabszy, i językowo.
— Język surowszy, specjalnie.
— Dlaczego?
— No, bo żeby donosił wyraźnie. To niedobrze, że takie wrażenie.
— Nie wiem, może się mylę.
— Zawału nie da się przerobić. Wyrzucenie paru stron nic nie zmieni. Jaki jest, taki jest.
— Pokazywała mi Agnieszka twoje wiersze, niektóre bardzo piękne.
Krystyna dostała hiacynt. Ode mnie. Marianna Sokołowska¹³⁹, która mi redaguje wybór wierszy i robi trzecie wydanie Pamiętnika z powstania, dostała białe bzy.
Wyszedłem z PIW-u w miarę przygnębiony. Może Krystyna nie ma racji, ale Agnieszce też Zawał się mniej podoba, czy wcale. Tadziowi teraz tak. Bo nie od razu. Malinie tak. Ale Zawału nikt z najmądrzejszych nie czytał.
Powiedziałem Krystynie o musie widywania się z najmądrzejszymi. Z Ludwikiem, Leszkiem. Jacy by oni byli. Ona na to
— Odetchnęłam.
— No bo młodzi
— Dobrze, że to widzisz.
— Ja mam z nimi porozumienie.
— Ale to nie są partnerzy dla ciebie.
— Doświadczenia.
— Z panią Jadwigą też musisz uważać. Bo ona z tej życzliwości dla ciebie chciałaby, żeby nie wyrzucać.
— Oczywiście pilnuję.
— To dobrze. Skoro już mamy dzień szczerości.
Mróz. Ogonek. Tłok. Kupiłem płytę. Na Saskiej Kępie popadłem w nastrój przypomnień tylu dobrych tu nastrojów. Może będę pisał dalej? Bo aż postanowiłem przestać pisać, przynajmniej urwać dziennik, pisać tylko pod przymusami natchnień. Ze skrzynki listowej wyjąłem kartkę od Maruty Stobieckiej¹⁴⁰, prawdziwej Hermenegildy Kociubińskiej od Gałczyńskiego. Gałczyński z nią był razem po obozie w Brukseli. Wrócili razem do Krakowa. Do drzwi mieszkania. Natalia Marutę zostawiła przy drzwiach, a Konstantego Ildefonsa posadziła w fotelu i dała mu jego stare kapcie. Jak usiadł, poczuł kapcie, tak już nie chciało mu się wstać. Maruta odeszła ode drzwi.
Dobrych kilka lat temu miała amputację piersi. Oczywiste, że rak. W dzisiejszej karcie pisze, że jest w szpitalu w Katowicach, przechodzi kapitalny remont, z onkologią nie ma nic wspólnego, okazało się, że to pomyłka. Wraca w styczniu do domu w Krakowie, przechodzi na emeryturę.
Nie wiem, czy ta omyłka dotyczyła i przeszłości? Jeżeli nawet tylko teraźniejszości, to i tak dobrze. Poruszyło to mnie. Że aż chciałem się zerwać, lecieć, powiedzieć komuś o tym. Niby co mnie obchodzi Maruta, którą rzadko widuję? A jednak obchodzi. I cieszę się. Jestem wzruszony tym, że do mnie i do Leszka tą wiadomość przesłała. Ja tak nie lubię tego, że ludzie umierają. Najgorzej ze wszystkiego na świecie nie lubię właśnie tego.