- promocja
Uwolniona - ebook
Uwolniona - ebook
Numer jeden w kategorii Autobiografia według użytkowników portalu Goodreads.
Książka, która pokonała głośne Becoming Michelle Obamy.
Według Billa Gatesa, jedna z pięciu najlepszych książek 2018 roku.
We wspomnieniach zatytułowanych Uwolniona autorka opowiada historię wręcz magiczną. Tym z nas, dla których edukacja jest czymś oczywistym, trudno nawet sobie wyobrazić, ile poświęceń wymagało od Westover to, co osiągnęła. W inspirujący i wyjątkowy sposób przypomina nam ona, czym jest i czym powinna być dzisiaj edukacja.
Tara Westover urodziła się w górach Idaho, w rodzinie mormonów. Po raz pierwszy przekroczyła próg szkoły w wieku siedemnastu lat. Publiczna edukacja była jedną z wielu rzeczy, w stosunku do których był sceptyczny jej fanatycznie religijny ojciec. Gdy w domu rodzinnym pojawiła się przemoc, nie było nikogo, kto mógłby zainterweniować. Punktem zwrotnym dla dziewczyny okazał się moment, kiedy jeden z braci dostał się do college’u. Tara postanowiła pójść w jego ślady. Pragnienie wiedzy zmieniło jej życie, zaprowadziło za ocean i na inny kontynent, na Harvard i Cambridge. Dopiero wtedy zaczęła się zastanawiać, czy nie wyjechała zbyt daleko i czy istnieje jeszcze dla niej droga powrotna do domu.
Niesamowita, prawdziwie inspirująca opowieść. Książka z rodzaju tych, które wszystkim się spodobają. Jest nawet lepsza niż mówią
– Bill Gates
Chwytająca za serce […] piękne świadectwo tego, jak edukacja otwiera oczy i zmienia ludzkie życie
– Amy Chua, The New York Times Book Review
Uznana za jedną z najlepszych książek roku przez m.in.: The Washington Post, The Guardian, The Economist, Financial Times, New York Post, Time.
Według Billa Gatesa, jedna z pięciu najlepszych książek 2018 roku.
Tara Westover jest amerykańską pisarką mieszkającą w Wielkiej Brytanii. W 2008 roku ukończyła z wyróżnieniem Birgham Young University, a następnie otrzymała stypendium Gates Cambridge. W 2009 roku w Trinity College w Cambridge zdobyła stopień magistra, a w 2010 studiowała na Uniwersytecie Harvarda. Następnie wróciła do Cambridge, gdzie w 2014 roku obroniła doktorat z historii. W swoim debiucie literackim, Zakazanej edukacji, opisała wychowanie w tradycyjnej mormońskiej rodzinie i karierę akademicką.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-574-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To nie jest książka o mormonizmie. Ani o żadnym innym rodzaju religijnej wiary. Występuje w niej wiele typów ludzi – wierzący i niewierzący; niektórzy z nich są dobrzy, niektórzy nie. Kontrowersyjne są dla mnie jakiekolwiek zależności, pozytywne czy negatywne, między tymi dwiema grupami.
Następujące imiona, podane w porządku alfabetycznym, są pseudonimami: Aaron, Audrey, Benjamin, Emily, Erin, Faye, Gene, Judy, Peter, Robert, Robin, Sadie, Shannon, Shawn, Susan, Vanessa.PROLOG
Stoję na czerwonym wagonie kolejowym, porzuconym obok obory. Zrywa się wiatr, zarzuca mi włosy na twarz i wdziera się chłodem za dekolt. Tutaj, tuż przy Górze, podmuchy są silne, tak jakby to sam szczyt wydychał powietrze. Niżej, w dolinie, panuje niezmącony spokój. Nasza farma jednak tańczy – ciężkie drzewa iglaste kołyszą się powoli, podczas gdy krzewy bylicy i oset drżą, kłaniając się przed każdym powiewem i podmuchem wiatru. Za moimi plecami pnie się ku górze łagodne zbocze, zaczepione u podstawy wzniesienia. Kiedy podnoszę wzrok, widzę ciemny kształt Indiańskiej Księżniczki.
Wzgórze obrośnięte jest dziką pszenicą. Gdyby porównać bylicę i oset do solistów, to pole pszenicy to istny _corps de ballet_ – każda pojedyncza łodyga naśladuje całą resztę w gwałtownych ruchach, milion baletnic pochyla się jedna po drugiej, gdy silne podmuchy uginają ich złote główki. Obraz tego wygięcia przetrwa tylko chwilę, ale jeśli w ogóle da się dostrzec wiatr, to właśnie wtedy.
Obracam się w stronę naszego domu stojącego na zboczu wzgórza i dostrzegam różnego rodzaju ruchy, wysokie cienie z wysiłkiem przeciwstawiające się wietrznym prądom. Moi bracia nie śpią, sprawdzają pogodę. Wyobrażam sobie matkę, jak przy piecu uwija się ze smażeniem placków z otrębów. Ojca, pochylonego przy tylnym wyjściu, jak zawiązuje sznurówki roboczych butów ze stalowym noskiem i wciska swoje stwardniałe dłonie w rękawice do spawania. Szosą przejeżdża, nie zatrzymując się, szkolny autobus.
Mam tylko siedem lat, ale rozumiem, że właśnie to najbardziej odróżnia moją rodzinę od innych: nie chodzimy do szkoły.
Tato martwi się, że rząd zmusi nas do tego, ale to niemożliwe, bo po prostu nie wie o naszym istnieniu. Czworo z siedmiorga dzieci moich rodziców nie ma aktów urodzenia. Nie ma o nas żadnych informacji medycznych, bo urodziliśmy się w domu i nigdy nie mieliśmy do czynienia z lekarzem ani pielęgniarką³. Nie figurujemy w rejestrach szkolnych, bo nigdy nie pojawiliśmy się w klasie. Kiedy skończę dziewięć lat, zostanie mi wydany opóźniony akt szkolny, ale teraz, jeśli chodzi o stan Idaho i rząd federalny, nie istnieję.
Oczywiście istniałam. Dorastałam, przygotowując się na Dni Ohydy, wypatrując, czy słońce ciemnieje, czy księżyc zaczyna już jakby ociekać krwią. Latem wekowałam brzoskwinie, zimą porządkowałam zapasy, żeby najstarsze były najłatwiej dostępne. Gdy zginie Świat Ludzi, moja rodzina przetrwa bez uszczerbku.
Uczyłam się w rytmie Góry, w którym zmiana nigdy nie była przełomowa, lecz zawsze cykliczna. Każdego ranka pojawiało się to samo słońce, przetaczało nad doliną i opadało za szczytem. Śniegi, które spadły zimą, wiosną zawsze topniały. Nasze życie było cyklem – dnia, pór roku, kręgami ciągłej zmiany, która, gdy się dokonywała, oznaczała, że wszystko zostało po staremu. Wierzyłam, że moja rodzina to element tego nieśmiertelnego schematu, że w pewnym sensie mieliśmy żyć wiecznie. Ale wieczność dotyczyła tylko Góry.
Mój ojciec dawniej opowiadał nam o niej pewną historię. Góra była stara i wielka jak katedra. W paśmie były inne wzniesienia, wyższe, bardziej okazałe, ale Buck’s Peak miała najpiękniejszą linię. Jej podnóże rozciągało się na milę, ciemny kształt wybrzuszał się z ziemi i wznosił uwieńczony idealną iglicą. Z daleka, patrząc od frontu, można było w zarysie Góry dostrzec kobiece ciało. Olbrzymie wąwozy przybierały formę nóg, włosami były sosny powiewające nad północną granią. Wznosiła się we władczej postawie, z jedną nogą wysuniętą do przodu w zamaszystym kroku.
Ojciec nazywał ją Indiańską Księżniczką. Pojawiała się co roku, gdy zaczynał topnieć śnieg; zwrócona na południe, przyglądała się, jak bizony wracają do doliny. Tato mówił, że wędrowni Indianie obserwowali, jak się wyłaniała, traktując to jako oznakę nadchodzącej wiosny. Góra się rozmrażała, zima się kończyła i nadchodził czas, by wrócić do domu.
Wszystkie opowieści ojca dotyczyły naszej góry, naszej doliny, naszego małego postrzępionego kawałka Idaho. Nie powiedział mi nigdy, co mam zrobić, jeśli opuszczę Górę, przemierzę oceany i kontynenty i znajdę się na dziwnym terenie, gdzie darmo szukać Księżniczki na horyzoncie. Nie powiedział mi, skąd wtedy będę wiedziała, że nadszedł czas, by wrócić do domu.Rozdział 1
WYBIERZ DOBRO
Moje najżywsze wspomnienie wcale nie jest wspomnieniem. To coś, co sobie wyobraziłam, a potem przechowywałam w pamięci, jakby wydarzyło się naprawdę. Wspomnienie to powstało, gdy miałam niecałe sześć lat, na podstawie opowieści, którą ojciec przekazał tak szczegółowo, że moi bracia, siostry i ja wymyśliliśmy ją sobie, każdy z osobna, w wersji filmowej, z wystrzałami broni i okrzykami. U mnie występowały świerszcze. To ich cykanie słyszę, gdy cała rodzina kryje się w kuchni przy zgaszonych światłach przed federalnymi, którzy okrążyli dom. Jakaś kobieta sięga po szklankę z wodą, a wtedy zarys jej postaci pojawia się w świetle księżyca. Strzał odbija się echem niczym smagnięcie bicza i kobieta upada. W moich wspomnieniach tą kobietą jest zawsze moja matka trzymająca w ramionach małe dziecko.
To akurat nie ma sensu, bo jestem najmłodsza z siedmiorga dzieci matki i, tak jak wspomniałam, w rzeczywistości nic takiego się nie wydarzyło.
Rok po tym, jak ojciec opowiedział nam tę historię, pewnego wieczora zebraliśmy się wokół niego, żeby posłuchać, jak czyta na głos fragment z Księgi Izajasza, proroctwo o Emmanuelu. Siedział na naszej sofie w kolorze musztardowym, na kolanach miał otwartą dużą Biblię. Matka usadowiła się obok niego. My rozłożyliśmy się na włochatym brązowym dywanie.
– „Śmietanę i miód spożywać będzie – ojciec czytał cicho i monotonnie, zmęczony po całym dniu zbierania złomu. – Aż się nauczy odrzucać zło, a wybierać dobro”⁴.
Nastąpiła wymowna pauza. Siedzieliśmy w milczeniu.
Ojciec nie był postawnym mężczyzną, ale potrafił zawładnąć przestrzenią. Emanował aurą podniosłości, jaka przynależy wyroczni. Miał grube, szorstkie dłonie kogoś, kto całe życie ciężko pracował; pewnie trzymał w nich Biblię.
Przeczytał ten fragment na głos jeszcze raz, a potem po raz trzeci i czwarty. Za każdym razem ton jego głosu był coraz wyższy. Oczy, które chwilę wcześniej miał podpuchnięte ze zmęczenia, teraz były szeroko otwarte, wzrok czujny. Z tego płynie jakaś boska nauka, powiedział. Zamierzał zwrócić się po radę do Pana.
Następnego ranka tato opróżnił naszą lodówkę z mleka, jogurtów i sera, a kiedy wieczorem wrócił do domu, na pace miał załadowanych prawie dwieście litrów miodu.
– Izajasz nie mówi, co jest złem – masło czy miód – powiedział tato z szerokim uśmiechem, gdy moi bracia przenosili białe baniaki do piwnicy. – Ale jeśli zapytasz, Pan ci odpowie!
Gdy przeczytał ten werset swojej matce, ta zaśmiała mu się w twarz.
– Mam w portmonetce jakieś drobne – powiedziała. – Weź je lepiej. Przyda ci się choć ta odrobina rozsądku.
Babcia miała szczupłą, kościstą twarz i niekończące się zapasy podrabianej indiańskiej biżuterii, srebrnej i turkusowej, która zwisała po kilka sztuk z jej chudej szyi i ozdabiała palce. Mieszkała od nas w dół, blisko szosy, dlatego nazywaliśmy ją „babcią z dołu”. Robiliśmy to, żeby odróżnić ją od matki naszej matki, którą nazywaliśmy „babcią z miasta”, bo mieszkała piętnaście mil na południe od nas, w jedynym mieście hrabstwa, gdzie były sygnalizacja świetlna i sklep spożywczy.
Tato i jego matka dogadywali się jak dwa koty, którym ktoś związał ogony. Czasem potrafili rozmawiać przez tydzień i w niczym się nie zgadzać, ale trzymało ich przy sobie przywiązanie do Góry. Rodzina ojca mieszkała u stóp Buck’s Peak od półwiecza. Córki babci powychodziły za mąż i się wyprowadziły, ale ojciec został. Zbudował nędzny żółty domek, właściwie nigdy go nie kończąc, na zboczu u stóp Góry, nieco wyżej, niż stał dom jego matki. Obok jej zadbanego trawnika wcisnął jedno z kilku złomowisk.
Codziennie się kłócili – o bałagan wdzierający się ze złomowiska, ale najczęściej o nas, dzieci. Babcia uważała, że powinniśmy chodzić do szkoły, zamiast, jak to ujmowała, „wałęsać się po Górze jak dzikusy”. Tato mówił, że szkoły publiczne to spisek rządu, mający na celu odciągnięcie dzieci od Boga.
– Jeśli mam wysłać moje dzieci do tej szkoły w dole – powiedział – to równie dobrze mogę je od razu oddać we władanie diabłu.
Bóg nakazał tacie podzielić się swym objawieniem z ludźmi, którzy mieszkali i prowadzili farmy w cieniu Buck’s Peak. W niedziele prawie wszyscy gromadzili się w kościele, kaplicy w kolorze orzechów pekan, stojącej zaraz przy szosie, o małej, skromnej iglicy, charakterystycznej dla kościołów mormońskich. Tato osaczył ojców, zaraz gdy wyszli z ław. Zaczął od swojego kuzyna Jima, który słuchał w dobrej wierze, gdy ojciec machał Biblią i objaśniał, dlaczego mleko jest grzeszne. Potem Jim uśmiechnął się szeroko, poklepał tatę po ramieniu i powiedział, że żaden sprawiedliwy Bóg nie zabroniłby przecież człowiekowi domowych lodów o smaku truskawkowym w gorące letnie popołudnie. Żona Jima wsunęła mu rękę pod ramię. Gdy przeszli obok nas, poczułam zapach gnojówki. Potem mi się przypomniało: wielka ferma mleczna leżąca o milę od Buck’s Peak należała właśnie do Jima.
Gdy tato rozpoczął krucjatę przeciw mleku, babcia wypełniła nim całą lodówkę. Ona i dziadek pili tylko chude mleko, ale szybko znalazły się tam wszystkie rodzaje – dwuprocentowe, pełnotłuste, a nawet czekoladowe. Najwyraźniej babcia uważała, że musi być bardzo konsekwentna.
Śniadanie stało się testem lojalności. Codziennie rano cała rodzina zasiadała wokół dużego stołu z czerwonego dębu i jadła albo płatki z siedmiu ziaren z miodem i melasą, albo placki z mąki z siedmiu ziaren, również z miodem i melasą. Ponieważ było nas dziewięcioro, nigdy nie wystarczało na bieżąco usmażonych placków. Lubiłam płatki, jeśli mogłam je zanurzyć w mleku, wtedy śmietanka zbierała się na ziarenkach i przesączała do środka. Ale od momentu objawienia jedliśmy płatki z wodą. To jakby zjeść miseczkę błota.
Nie minęło dużo czasu, a zaczęłam rozmyślać o mleku, które psuło się w lodówce babci. Potem nabrałam zwyczaju pomijania śniadania i chodzenia każdego ranka prosto do obory. Karmiłam tam świnie zlewkami, napełniałam koryto dla krów i koni, a potem przeskakiwałam przez płot zagrody, obchodziłam dookoła oborę i wchodziłam bocznymi drzwiami do domu babci.
Pewnego ranka, gdy siedziałam przy blacie, przyglądając się, jak nalewa mleka na płatki kukurydziane w misce, babcia zapytała:
– Nie chciałabyś pójść do szkoły?
– Nie chciałabym – odparłam.
– Skąd wiesz? – powiedziała szorstko. – Nigdy nawet nie spróbowałaś.
Nalała mleka i podała mi miskę, a potem oparła się o blat dokładnie naprzeciwko mnie i obserwowała, jak wkładam pełne łyżki do ust.
– Jutro wyjeżdżamy do Arizony – oznajmiła, choć już o tym wiedziałam. Razem z dziadkiem zawsze jechali do Arizony, gdy zaczynała się zmieniać pogoda. Dziadek mówił, że jest za stary na zimy w Idaho, od chłodu bolały go kości.
– Wstań wcześnie – powiedziała babcia – około piątej, to zabierzemy cię ze sobą. Wyślemy do szkoły.
Przekręciłam się na stołku. Próbowałam sobie wyobrazić szkołę, ale nie umiałam. Zamiast tego ujrzałam oczami wyobraźni szkółkę niedzielną, do której co tydzień uczęszczałam i której nienawidziłam. Pewien chłopiec o imieniu Aaron rozpowiedział wszystkim dziewczynkom, że nie umiem czytać, bo nie chodzę do szkoły, i teraz nikt ze mną nie rozmawiał.
– Tato powiedział, że mogę pojechać? – zapytałam.
– Nie – odpowiedziała babcia. – Ale zanim się zorientuje, że cię nie ma, będziemy już daleko.
Włożyła moją miskę do zlewu i spojrzała za okno.
Babcia miała silną osobowość – była niecierpliwa, agresywna, skupiona na sobie. Patrząc na nią, od razu chciało się zrobić krok wstecz. Farbowała włosy na czarno, co jeszcze bardziej uwydatniało jej i tak ostre rysy, a zwłaszcza brwi, które codziennie rano malowała w ciężkie, czarne jak atrament łuki. Robiła je za długie, przez co jej twarz wyglądała na rozciągniętą. Rysowała je również zbyt wysoko, co nadawało jej twarzy wyraz znudzenia, niemal sarkazmu.
– Powinnaś chodzić do szkoły – powiedziała.
– A czy tato nie zmusi cię, żebyś mnie odwiozła do domu? –zapytałam.
– Twój tato nie zmusi mnie do niczego, do cholery.
Babcia wstała i przybrała bojową postawę.
– Jeśli zechce, żebyś wróciła, będzie musiał po ciebie przyjechać. – Zawahała się i przez chwilę wyglądała na zawstydzoną. – Wczoraj z nim rozmawiałam. Przez dłuższy czas nie będzie miał jak po ciebie przyjechać. Jest opóźniony z budową szopy w mieście. Nie może się tak po prostu zwinąć i pojechać do Arizony, przynajmniej dopóki jest dobra pogoda i może pracować z chłopakami do zmroku.
Babcia dobrze zaplanowała swój spisek. Podczas tygodni poprzedzających pojawienie się pierwszego śniegu tato zawsze pracował od wschodu do zachodu słońca, usiłując zgromadzić tyle pieniędzy ze zbierania złomu i budowy obór, żeby przetrwać zimę, kiedy pracy było niewiele. Nawet jeśli własna matka uciekłaby z jego najmłodszą córką, dopóty nie mógłby sobie pozwolić na przerwanie pracy, dopóki wózek widłowy nie pokryłby się lodem.
– Zanim odjedziemy, będę musiała nakarmić zwierzęta – powiedziałam. – Na pewno zauważy, że mnie nie ma, jeśli krowy przedrą się przez płot w poszukiwaniu wody.
Tamtej nocy nie spałam. Siedziałam na podłodze w kuchni i patrzyłam, jak zegar tyka godzina po godzinie. Pierwsza w nocy. Druga. Trzecia.
O czwartej wstałam i postawiłam buty przy tylnych drzwiach. Były oblepione obornikiem, więc miałam pewność, że babcia nie pozwoli, aby znalazły się w jej samochodzie. Wyobraziłam sobie, jak stoją porzucone na jej werandzie, podczas gdy ja uciekam boso do Arizony.
Wyobrażałam sobie, co się stanie, gdy członkowie rodziny odkryją, że mnie nie ma. Często spędzałam z moim bratem Richardem całe dnie na Górze, było więc prawdopodobne, że nikt nic nie zauważy aż do zachodu słońca, kiedy Richard wróci na kolację beze mnie. Wyobraziłam sobie, jak bracia wychodzą z domu, żeby mnie szukać. Zaczęliby od złomowiska, podnieśliby żelazne płyty, na wypadek gdyby przypadkowy płat metalu przesunął się i mnie przygniótł. Potem wyszliby na zewnątrz i przeczesali całą farmę. Wdrapaliby się na drzewa i na strych w oborze. W końcu zwróciliby się ku Górze.
Byłoby już wtedy po zmierzchu, to ten moment na chwilę przed zapadnięciem nocy, kiedy krajobraz widać tylko jako ciemność i jaśniejszą ciemność, a świat wokół siebie bardziej się czuje, niż widzi. Wyobraziłam sobie, jak bracia rozdzielają się po Górze i przeszukują ciemne lasy. Nikt nic nie mówi, wszyscy myślą o tym samym. Na Górze mogą się przydarzyć straszne rzeczy. Nagle pojawiają się klify. Należące do dziadka dzikie konie przebiegają gwałtownie nad grubymi krzewami szaleju, jest też sporo grzechotników. Już raz wszczęliśmy takie poszukiwania, kiedy z obory zginęło cielę. W dolinie można znaleźć zwierzę ranne, ale na Górze tylko martwe.
Zobaczyłam oczami wyobraźni matkę, jak stoi przy tylnych drzwiach, wzrokiem przebiegając ciemną grań, gdy ojciec po powrocie mówi, że mnie nie znaleźli. Moja siostra Audrey zasugerowałaby, żeby ktoś zapytał babcię, a matka odpowiedziałaby, że babcia rano wyjechała do Arizony. Te słowa na chwilę zawisłyby w powietrzu, a potem wszyscy już by wiedzieli, gdzie jestem. Wyobraziłam sobie twarz ojca, jak zwężają się jego ciemne oczy, a usta zaciskają w gniewie, gdy zwraca się do matki: – Myślisz, że sama chciała wyjechać?
Jego głos odbił się cichym i pełnym smutku echem. W końcu zagłuszyły go odgłosy z innej wymyślonej historii – świerszcze, potem strzał, a potem cisza.
To było słynne zdarzenie, jak się później dowiedziałam, podobnie jak Wounded Knee albo Waco⁵, ale gdy ojciec opowiedział nam tę historię pierwszy raz, wydawało się, że nikt na świecie jej nie znał.
Zaczęło się pod koniec pory wekowania, którą inne dzieci prawdopodobnie nazywają latem. Moja rodzina zawsze spędzała ciepłe miesiące na wekowaniu owoców na zapasy, których, jak mówił tato, potrzebowaliśmy na Dni Ohydy. Pewnego wieczoru tato wrócił ze złomowiska pełen niepokoju. Podczas kolacji chodził tam i z powrotem po kuchni, prawie nie tknął jedzenia. Powiedział, że musimy wszystko przygotować. Zostało niewiele czasu.
Następny dzień upłynął nam na gotowaniu i obieraniu brzoskwiń. Do zachodu słońca wypełniliśmy dziesiątki słoików, które układaliśmy w idealne rządki, jeszcze ciepłe po wyjęciu z szybkowaru. Tato zlustrował wyniki naszej pracy, zaczął liczyć słoiki i mamrotać coś do siebie pod nosem, a potem zwrócił się do matki i powiedział:
– Za mało.
Tego wieczoru zwołał całą rodzinę. Zebraliśmy się wokół stołu kuchennego, bo był długi i szeroki i wszyscy się przy nim mieściliśmy. Powiedział, że mamy prawo wiedzieć, co nam grozi. Stał u szczytu stołu, my siedzieliśmy na ławkach i wpatrywaliśmy się w grube deski czerwonego dębu.
– Niedaleko stąd mieszka rodzina – powiedział tato. – To żołnierze wolności. Nie pozwolili, żeby rząd prał mózgi ich dzieciom w szkołach publicznych, więc przyszli po nich federalni.
Odetchnął, długo i powoli wydychając powietrze.
– Federalni otoczyli ich dom, zamknęli ich w nim na całe tygodnie, aż w końcu na zewnątrz wyśliznął się mały chłopiec, głodne dziecko, które chciało coś upolować. Federalni go zastrzelili.
Spojrzałam na braci. Nigdy wcześniej nie widziałam strachu na twarzy Luke’a.
– Nadal są w tamtym domu – dodał tato. – Nie włączają światła, czołgają się po podłodze z dala od drzwi i okien. Nie wiem, ile mają jedzenia. Możliwe, że zanim federalni odpuszczą, oni umrą z głodu.
Nikt się nie odzywał. W końcu Luke, który miał dwanaście lat, zapytał, czy możemy im jakoś pomóc.
– Nie – odparł tato. – Nikt nie może. Są w pułapce we własnym domu. Ale mają broń i mogę się założyć, że to dlatego federalni nie wchodzą do środka.
Przerwał, żeby usiąść – powoli, sztywno usadowił się na niskiej ławce. Wydał mi się stary i zmęczony.
– Im nie pomożemy, ale możemy pomóc sobie. Kiedy federalni pojawią się w Buck’s Peak, będziemy gotowi.
Tego wieczoru tato wyciągnął z piwnicy stertę starych wojskowych toreb. Powiedział, że to będą nasze torby „do wyjścia w góry”. W nocy pakowaliśmy do nich zapasy – leki ziołowe, filtry do wody, krzesiwa. Tato kupił wcześniej kilka pudełek wojskowych racji żywnościowych MRE – Meals Ready-to Eat. Włożyliśmy tyle, ile się dało, do naszych toreb, wyobrażając sobie, jak jemy je, po ucieczce z domu, ukrywając się wśród dzikich śliw niedaleko strumienia. Niektórzy z braci włożyli do swoich toreb broń, ale ja miałam tylko mały nóż, a kiedy skończyliśmy pakowanie, torba i tak była już tak duża jak ja sama. Poprosiłam Luke’a, żeby wrzucił ją na górną półkę w szafie, ale tato nakazał mi trzymać torbę nisko, tak by dało się ją szybko zabrać, dlatego spałam z nią w łóżku.
Ćwiczyłam zarzucanie torby na plecy i bieg z nią, nie chciałam bowiem zostać z tyłu. Wyobrażałam sobie naszą ucieczkę o północy do azylu, jaki dawała Księżniczka. Rozumiałam, że Góra jest naszą sojuszniczką. Dla tych, którzy ją znali, potrafiła być miła, ale wobec intruzów była zdradliwa, co dałoby nam przewagę. Ale znów nie rozumiałam, dlaczego wekowaliśmy te wszystkie brzoskwinie, skoro zamierzaliśmy się schować na Górze, jeśli przyjadą federalni. Nie dałoby się przecież wciągnąć na Górę tysiąca ciężkich słoików. A może potrzebowaliśmy ich, żeby móc się skryć w domu, jak Weaverowie, i walczyć?
Wizja walki stała się prawdopodobna zwłaszcza kilka dni później, kiedy tato przyniósł do domu ponad tuzin karabinów z nadwyżek wojskowych, głównie SKS. Ich srebrne bagnety były ładnie złożone pod lufą. Broń przyjechała w wąskich metalowych pudełkach, pokryta kosmoliną, brązową substancją antykorozyjną o konsystencji smalcu, którą trzeba było usunąć. Po oczyszczeniu karabinów mój brat Tyler wybrał jeden i położył go na kawałku czarnej folii, owinął nią broń, a potem zakleił, zużywając do tego metry srebrnej taśmy samoprzylepnej. Zarzucił pakunek na ramię, zniósł ze zbocza i cisnął obok czerwonego wagonu. Potem zaczął kopać. Kiedy dziura była szeroka i głęboka, wrzucił do niej karabin. Patrzyłam, jak zasypuje go ziemią z zaciśniętymi od wysiłku szczękami i napiętymi mięśniami ramion.
Niedługo potem tato kupił maszynę do produkowania nabojów ze zużytych kul. Powiedział, że teraz w razie przewagi przeciwnika będziemy mogli dłużej przetrwać. Myślałam o mojej torbie „do wyjścia w góry”, która czekała w łóżku, i o karabinie ukrytym obok wagonu, i zaczęłam się martwić o maszynę do robienia nabojów. Była sporych rozmiarów i stała przymocowana do żelaznego warsztatu w piwnicy. Zdałam sobie sprawę, że jeśli nas zaskoczą, to nie będziemy mieli czasu, żeby ją zabrać. Zastanawiałam się, czy też nie powinniśmy jej zakopać tam, gdzie karabin.
Wciąż wekowaliśmy brzoskwinie. Nie pamiętam, ile dni minęło ani o ile słoików powiększyliśmy nasze zapasy, zanim tato opowiedział nam dalszy ciąg historii.
– Randy Weaver został zastrzelony – powiedział cienkim i niepewnym głosem. – Wyszedł z domu, żeby zabrać ciało syna, a federalni go zastrzelili.
Nigdy nie widziałam, żeby ojciec płakał, ale teraz łzy ciągłym strumieniem spływały mu po nosie. Nie wycierał ich, pozwalając im opadać na koszulę.
– Jego żona usłyszała strzał i podbiegła do okna, trzymając w ramionach dziecko. Wtedy padł drugi strzał.
Matka siedziała ze złożonymi ramionami, jedną dłoń trzymając w zgiętym łokciu, drugą zasłaniając sobie usta. Wpatrywałam się w nasze nakrapiane linoleum, gdy tato opowiadał, że gdy dziecko wyjęto matce z rąk, jego twarz była poplamiona krwią.
Aż do tamtej chwili jakaś cząstka mnie chciała, żeby federalni przyszli, pragnęła przeżyć tę przygodę. Teraz poczułam prawdziwy strach. Wyobraziłam sobie braci, jak czają się w ciemnościach, a ich spocone dłonie ślizgają się po lufach karabinów. Ujrzałam w wyobraźni matkę, która zmęczona i spragniona odsuwa się od okna. Wyobraziłam sobie siebie, jak leżę płasko na podłodze, nieruchomo, cicho, i słucham wyostrzonej gry świerszczy na polu. Potem zobaczyłam, jak matka wstaje i sięga do kranu w kuchni. Błysk, huk broni palnej, matka upada. Rzuciłam się, żeby chwycić dziecko.
Tato nigdy nam nie powiedział, jak skończyła się ta historia. Nie mieliśmy radia ani telewizji, więc może sam nigdy się nie dowiedział, co się stało. Pamiętam, że ostatnią rzeczą, jaką nam powiedział, było:
– Następnym razem to możemy być my.
Te słowa głęboko zapadły mi w pamięć. Odzywały się echem w cykaniu świerszczy, w chlupocie brzoskwiń wpadających do szklanego słoja, w metalicznym brzęku czyszczonych SKS-ów. Słyszałam je każdego ranka, gdy przechodziłam obok wagonu i zatrzymywałam się przy kępkach gwiazdnicy i ostrożnia, rosnących tam, gdzie Tyler zakopał karabin. Długo po tym, jak tato zapomniał o objawieniu u Izajasza, a matka znów wkładała do lodówki plastikowe butelki mleka Western Family 2%, ja wciąż miałam w pamięci Weaverów.
Była prawie piąta rano.
Wróciłam do pokoju z głową pełną cykania świerszczy i wystrzałów. Audrey chrapała na dolnym łóżku. Słyszałam niskie, zadowolone pomrukiwanie, które zachęcało mnie, bym zrobiła to samo. Zamiast tego wspięłam się na swoje łóżko, usiadłam po turecku i patrzyłam przez okno. Minęła piąta. Potem szósta. O siódmej pojawiła się babcia, widziałam, jak chodzi tam i z powrotem po swoim patio, odwracając się co kilka chwil ku górze, w stronę naszego domu. Potem wsiedli z dziadkiem do samochodu i odjechali ku szosie.
Gdy samochód zniknął, wyszłam z łóżka i zjadłam miskę otrębów z wodą. Na zewnątrz powitała mnie koza Luke’a, Kamikadze. Po drodze do obory podgryzała mi koszulę. Minęłam gokarta, którego Richard budował ze starej kosiarki. Nakarmiłam świnie, napełniłam koryto sianem i zaprowadziłam konie dziadka na nowe pastwisko.
Kiedy skończyłam, wspięłam się na wagon i spojrzałam ku dolinie. Łatwo było udawać, że wagon się porusza, odjeżdża z dużą prędkością, że w każdej chwili dolina może zniknąć za moimi plecami. Nieraz całymi godzinami bawiłam się, wyobrażając to sobie, ale dzisiaj rolka z filmem jakoś nie chciała się uruchomić. Odwróciłam wzrok od pól i skierowałam go ku zachodowi, ku Górze.
Księżniczka zawsze najjaśniej świeciła wiosną, tuż po tym, jak drzewa iglaste wyłaniały się spod śniegu, a ich ciemnozielone igły wydawały się niemal czarne na tle ciemnych brązów ziemi i kory. Teraz była jesień. Wciąż ją widziałam, ale już bladła. Czerwienie i żółcie umierającego lata przesłaniały jej ciemny kształt. Niedługo spadnie śnieg. W dolinie ten pierwszy śnieg się stopi, ale na Górze przetrwa, grzebiąc Księżniczkę aż do wiosny. A wtedy ona znów się pojawi, by stać na straży.Rozdział 3
KREMOWE BUTY
Moja matka, Faye, była córką listonosza. Dorastała w mieście, w żółtym domu otoczonym płotem z białych drewnianych palików, wzdłuż którego rosły fioletowe irysy. Jej matka była krawcową, według niektórych najlepszą w całej dolinie, dlatego jako młoda kobieta Faye nosiła piękne, doskonale skrojone ubrania, od aksamitnych żakietów i poliestrowych spodni po wełniane spodnium i gabardynowe sukienki. Chodziła do kościoła, brała udział w aktywnościach szkolnych i wspólnotowych. Jej życiu towarzyszyła aura porządku, normalności i głębokiego poważania.
Tę aurę poważania utkała misternie jej matka. Moja babka, LaRue, osiągnęła dorosłość w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku, w dekadzie idealistycznej gorączki, która wybuchła po drugiej wojnie światowej. Ojciec LaRue był alkoholikiem w czasach, zanim jeszcze powstała narracja o alkoholizmie i empatii, kiedy to alkoholików nie nazywało się alkoholikami, lecz po prostu pijakami. Pochodziła ze „złej” rodziny, ale zakorzenionej w pobożnej wspólnocie mormońskiej, która – podobnie jak wiele innych – doświadczyła zbrodni rodziców dokonywanych na dzieciach. Uznano, że godni szacunku mężczyźni z miasta nie mogą jej poślubić. Gdy poznała i wyszła za mojego dziadka, dobrodusznego młodego człowieka, który właśnie zakończył służbę w marynarce, poświęciła się temu, by zbudować idealną rodzinę, a przynajmniej jej pozory. To, jak sądziła, miało uchronić jej córki przed społecznym potępieniem, które jej samej wyrządziło tak wielką krzywdę.
Biały drewniany płot i szafa pełna ręcznie uszytych ubrań były jednymi z efektów tej postawy. Innym było to, że jej najstarsza córka wyszła za mąż za poważnego młodego mężczyznę o kruczoczarnych włosach, który miał upodobanie do rzeczy nieszablonowych.
Chcę przez to powiedzieć, że na narzucone jej poważanie matka zareagowała niechętnie. Babcia chciała podarować córce coś, czego sama nigdy nie miała, dar pochodzenia z dobrej rodziny. Ale Faye go nie chciała. Moja matka nie była rewolucjonistką – nawet w szczytowym okresie swojego buntu zachowała mormońską wiarę wraz z jej poświęceniem się małżeństwu i macierzyństwu, ale społeczne wstrząsy lat siedemdziesiątych musiały wpłynąć na nią przynajmniej w jednym sensie: nie chciała białego drewnianego płotu ani gabardynowych sukienek.
Matka opowiedziała mi dziesiątki historii z dzieciństwa o tym, jak babcia martwiła się o status społeczny najstarszej córki, o to, czy jej sukienka pique jest aby dobrze skrojona albo czy jej aksamitne spodnie są w odpowiednim odcieniu niebieskiego. Opowieści te najczęściej kończyły się tym, że mój ojciec wpadał i zamieniał aksamit na niebieskie dżinsy. Szczególnie jeden raz zapadł mi w pamięć. Mam wtedy siedem albo osiem lat i ubieram się do kościoła. Wilgotną ścierką przecieram tylko twarz, dłonie i stopy, czyli tylko te części ciała, które będą widoczne. Matka patrzy, jak przekładam przez głowę bawełnianą sukienkę, wybraną przeze mnie ze względu na długie rękawy, żeby nie musieć myć całych rąk, a w jej oczach nagle pojawia się błysk zazdrości.
– Gdybyś była córką babci – mówi – od świtu zajęte byśmy były myciem twoich włosów. Resztę poranka spędziłybyśmy, nie mogąc się zdecydować, które buty – białe czy kremowe – zrobią najlepsze wrażenie.
Twarz matki wykrzywia się w brzydkim uśmiechu. Szuka ucieczki w poczuciu humoru, ale w tym wspomnieniu pełno jest żółci.
– Nawet gdy w końcu wybrałyśmy kremowe, to i tak się spóźniałyśmy, bo w ostatniej chwili babcia wpadała w panikę i jechała do kuzynki Donny, żeby pożyczyć jej kremowe buty, które miały niższy obcas.
Matka patrzy przez okno, pogrążona w swoich myślach.
– Białe czy kremowe? – pytam. – Czy to nie ten sam kolor?
Ja miałam tylko jedną parę butów do kościoła. Były czarne, a przynajmniej miały taki kolor wtedy, kiedy nosiła je moja siostra.
Gdy mam już sukienkę na sobie, odwracam się do lustra i strzepuję z szyi pokruszone błoto, myśląc o tym, jakie szczęście ma matka, że uciekła ze świata, w którym tak ważna była różnica między białym i kremowym, i gdzie takie rozmowy mogły zajmować miły poranek, który przecież można spędzić na buszowaniu po złomowisku taty w towarzystwie kozy Luke’a.
Mój ojciec, Gene, był jednym z tych młodych ludzi, którym jakoś udawało się być jednocześnie dostojnymi i niesfornymi. Miał uderzającą urodę – kruczoczarne włosy, kościstą twarz, nos jak strzała wskazujący w kierunku dzikich, głęboko osadzonych oczu. Jego usta często łączyły się w figlarnym uśmieszku, tak jakby wolno mu było śmiać się z całego świata.
Choć spędziłam dzieciństwo na tej samej Górze, na której ojciec spędził swoje, karmiąc świnie w tym samym żelaznym korycie, bardzo niewiele wiem o jego chłopięcych latach. Nigdy o nich nie opowiadał, pozostały mi więc tylko półsłówka od matki, która powiedziała, że dziadek-z-dołu, gdy był młodszy, stosował był przemoc i łatwo wybuchał gniewem. Użycie przez matkę czasu zaprzeszłego wydało mi się zabawne. Wszyscy wiedzieliśmy, że lepiej nie wchodzić dziadkowi w drogę. Był porywczy, to był po prostu fakt, który poświadczyłby każdy mieszkaniec doliny. Miał skórę ogorzałą od słońca i wiatru, był cały spięty i narowisty niczym konie, które wypuszczał, by hasały po Górze.
Matka taty pracowała w mieście dla Farm Bureau⁷. Tato, gdy dorósł, wyrobił sobie zdecydowane poglądy, jeśli chodzi o pracujące kobiety, radykalne nawet jak na wiejską wspólnotę mormońską.
– Miejsce kobiety jest w domu – powtarzał zawsze, gdy widział w mieście zamężną, pracującą kobietę.
Teraz, gdy jestem starsza, czasem zastanawiam się, czy poglądy taty nie miały czasem więcej wspólnego z jego matką niż z doktryną. Zastanawiam się, czy przypadkiem to on nie żałuje, że nie było jej w domu. Że zostawiała go na wiele godzin wystawionego na porywczy temperament dziadka.
Dzieciństwo taty upłynęło na prowadzeniu farmy. Wątpię, by spodziewał się, że pójdzie do college’u. A jednak matka opowiadała, że mimo to wtedy tatę rozpierała energia, śmiał się dużo i był buńczuczny. Jeździł błękitnym volkswagenem garbusem, wkładał dziwaczne garnitury z kolorowych tkanin i nosił się z grubym, modnym wąsem.
Poznali się w mieście. Pewnego piątkowego wieczoru Faye pracowała jako kelnerka w kręgielni, a Gene zjawił się tam z paczką przyjaciół. Nigdy wcześniej go nie widziała, domyśliła się więc od razu, że nie był z miasta i musiał przybyć z gór otaczających dolinę. Farmerskie życie sprawiło, że Gene odróżniał się od innych młodych mężczyzn: był nad wiek poważny, robił większe wrażenie swoim wyglądem i niezależnym myśleniem.
Życie na Górze daje człowiekowi wrażenie bycia niezależnym, perspektywę prywatności i wyizolowania, a nawet poczucie władczości. W tej olbrzymiej przestrzeni można godzinami żeglować, nie będąc przez nikogo niepokojonym, dryfować po sosnach, zaroślach i skałach. To spokój zrodzony z samego faktu istnienia bezkresu. Uspokaja samą swoją wielkością, która sprawia, że to, co ludzkie, staje się nic nieznaczące. Właśnie ta górska hipnoza, to wyciszenie ludzkich dramatów ukształtowało Gene’a.
Mieszkając w dolinie, Faye próbowała zatykać uszy na nieustanne plotki tak charakterystyczne dla małego miasta, którego opinie wdzierały się przez okna i przeciskały przez szpary w drzwiach. Matka często mówiła o sobie, że jej zadaniem było zadowalanie innych, że nie potrafiła przestać myśleć o tym, czego oczekiwali od niej ludzie, i nie dopasowywać się, kompulsywnie i niechętnie, do ich wizji jej osoby. Mieszkając w porządnym domu w centrum miasta, otoczonym ściśle przez inne domy, stojące tak blisko, że każdy mógł zajrzeć przez okno i wypowiedzieć opinię, Faye czuła się jak w pułapce.
Często wyobrażam sobie tę chwilę, gdy Gene zabrał Faye na szczyt Buck’s Peak, a ona po raz pierwszy nie mogła dostrzec twarzy ani usłyszeć głosów ludzi mieszkających niżej, w mieście. Byli daleko. Mali z perspektywy Góry, zagłuszeni przez wiatr.
Niedługo potem moi rodzice się zaręczyli.
Matka opowiadała kiedyś często historię z czasów przed zamążpójściem. Była blisko związana z bratem, Lynnem, dlatego wzięła go na spotkanie z mężczyzną, który, jak miała nadzieję, zostanie jej mężem. Był letni zmierzch, kuzyni taty trochę rozrabiali, tak jak zawsze po żniwach. Gdy Lynn zjawił się w domu i zobaczył pokój pełen drabów o pałąkowatych nogach, którzy krzyczeli na siebie nawzajem, wygrażając zaciśniętymi pięściami w powietrzu, pomyślał, że jest świadkiem rozróby prosto z filmu z Johnem Wayne’em. Chciał wzywać policję.
– Kazałam mu ich posłuchać – mawiała matka ze łzami w oczach od śmiechu. Zawsze opowiadała tę historię w ten sam sposób, a była ona tak bardzo ulubiona, że gdy odchodziła choć trochę od scenariusza, my dokańczaliśmy za nią.
– Powiedziałam, żeby wsłuchał się w słowa, które oni wykrzykują. Wszyscy brzmieli jak wściekłe szerszenie, ale w rzeczywistości odbywali bardzo miłą rozmowę. Trzeba było słuchać, co mówią, a nie jak to robią. Powiedziałam mu: tak właśnie rozmawiają Westoverowie!
Gdy kończyła opowiadać, zazwyczaj byliśmy już na podłodze. Rechotaliśmy, aż zaczynały nas boleć żebra, wyobrażając sobie, jak nasz schludny, noszący się po profesorsku wuj spotyka niesforną drużynę taty. Lynnowi ta scena wydała się tak niesmaczna, że już tam nie wrócił, a ja przez całe życie nie widziałam go na Górze. Dobrze mu tak, myśleliśmy, za to, że się wtrącał, że próbował przyciągnąć matkę z powrotem do tamtego świata gabardynowych sukienek i kremowych butów. Rozumieliśmy, że rozbicie rodziny matki było początkiem naszej. Obie naraz nie mogły istnieć. Matka mogła być tylko w jednej.
Matka nigdy nam nie powiedziała, że jej rodzina sprzeciwiała się zaręczynom, ale my o tym wiedzieliśmy. Istniały ślady, których nie zatarły dziesięciolecia. Ojciec rzadko pojawiał się w domu babci-z-miasta, a kiedy to robił, był chmurny i patrzył w stronę drzwi. Jako dziecko prawie nie znałam swoich ciotek, wujów czy kuzynów ze strony matki. Rzadko ich odwiedzaliśmy, nie wiedziałam nawet, gdzie większość z nich mieszka, a oni jeszcze rzadziej pojawiali się na Górze. Wyjątkiem była ciotka Angie, najmłodsza siostra matki, która mieszkała w mieście i chciała się z nią widywać.
Moja wiedza o zaręczynach utkana jest z kawałków wspomnień, głównie z opowieści matki. Wiem, że dostała pierścionek, zanim tato wyjechał na misję, czego oczekiwano po wszystkich wiernych mormonach płci męskiej, i spędził dwa lata na nawracaniu ludzi na Florydzie. Lynn wykorzystał jego nieobecność i w tym czasie przedstawił siostrze wszystkich odpowiednich kandydatów na męża, jakich zdołał znaleźć po tej stronie Gór Skalistych, ale żaden z nich nie potrafił sprawić, żeby zapomniała o poważnym wiejskim chłopcu, który rządził własną górą.
Gene wrócił z Florydy i wzięli ślub.
LaRue uszyła suknię ślubną.
Widziałam tylko jedną fotografię z wesela. Moi rodzice pozują na niej na tle koronkowej zasłony w kolorze jasnej kości słoniowej. Matka ma na sobie tradycyjną suknię ze zdobionego paciorkami jedwabiu z wenecką koronką, z dekoltem pod szyją. Głowę przykrywa jej wyszywany welon. Ojciec jest ubrany w kremowy garnitur z szerokimi czarnymi klapami. Wyglądają na pijanych szczęściem – matka uśmiecha się swobodnie, a uśmiech taty jest tak szeroki, że wystaje spod rogów jego wąsów.
Trudno mi uwierzyć, że ten spokojny młody człowiek ze zdjęcia to mój ojciec. Ja widzę go jako pełnego niepokoju i obaw, zmęczonego mężczyznę w średnim wieku, który gromadzi zapasy jedzenia i amunicji.
Nie wiem, kiedy człowiek z fotografii zmienił się w mężczyznę, którego znam jako ojca. Być może to nie był jeden moment. Tato ożenił się, gdy miał dwadzieścia jeden lat, a gdy miał dwadzieścia dwa, urodził mu się pierwszy syn, mój brat Tony. Mając dwadzieścia cztery lata, zapytał matkę, czy mogliby wynająć zielarkę, żeby przyjęła na świat mojego brata Shawna. Zgodziła się. Czy to był pierwszy sygnał, czy też Gene był po prostu Gene’em, ekscentrycznym, niekonwencjonalnym mężczyzną, który chciał zaszokować nieaprobujących go teściów? Gdy dwadzieścia miesięcy później pojawił się na świecie Tyler, poród odbył się w szpitalu. Gdy tato miał dwadzieścia siedem lat, urodził się Luke, poród przyjęła w domu akuszerka. Tato postanowił nie składać wniosku o akt urodzenia, podobnie postąpił w przypadku Audrey, Richarda i mnie. Kilka lat później, kiedy tato był tuż po trzydziestce, zabrał moich braci ze szkoły. Nie pamiętam tego, bo to było, zanim się urodziłam, ale zastanawiam się, czy może to właśnie był punkt zwrotny. W ciągu następnych czterech lat tato pozbył się telefonu i postanowił nie odnawiać swojego prawa jazdy. Przestał rejestrować i ubezpieczać nasz samochód. A potem zaczął gromadzić jedzenie.
To ostatnie wydaje się podobne do ojca, ale to nie jest ojciec, jakiego zapamiętali moi starsi bracia. Tato właśnie skończył czterdzieści lat, gdy federalni osaczyli Weaverów, potwierdzając jego najgorsze obawy. Po tym wydarzeniu był w stanie wojny, nawet jeśli rozgrywała się ona tylko w jego głowie. Być może to dlatego Tony, spoglądając na tę fotografię, widzi na niej swojego ojca, a ja kogoś obcego.
Czternaście lat po incydencie z Weaverami siedziałam w auli uniwersyteckiej i słuchałam, jak profesor psychologii opisuje coś, co się nazywa zaburzeniem dwubiegunowym. Do tamtej chwili nigdy nie słyszałam o chorobach psychicznych. Wiedziałam, że ludzie mogą zwariować, na przykład zacząć nosić na głowie martwe koty albo zakochać się w rzepie, ale myśl, że ktoś może normalnie funkcjonować, być przytomnym, przekonującym, a jednocześnie coś może być z nim nie tak, nigdy nie przyszła mi do głowy.
Profesor recytował fakty monotonnym, obojętnym tonem: przeciętny wiek występowania początku choroby to dwadzieścia jeden lat, przedtem mogą nie występować żadne symptomy.
Ironia polegała na tym, że jeśli tato cierpiał na zaburzenie dwubiegunowe albo miał tuzin innych zaburzeń, które mogłyby tłumaczyć jego zachowanie, to ta sama paranoja będąca symptomem choroby nie pozwoliła na to, by można ją było kiedykolwiek zdiagnozować czy leczyć. Nikt nigdy się tego nie dowie.
Babcia-z-miasta zmarła trzy lata temu w wieku osiemdziesięciu sześciu lat.
Nie znałam jej dobrze.
Przez te wszystkie lata, gdy przewijałam się przez jej kuchnię, nigdy nie powiedziała mi, co czuła, patrząc, jak jej córka zamyka się przed wszystkimi, ogrodzona fantomami i paranoją.
Gdy teraz o niej myślę, widzę tylko jeden obraz, tak jakby moja pamięć była projektorem slajdów, który się zaciął. Siedzi na wyściełanej miękkiej ławce. Włosy ściśle otaczają jej głowę w lokach, a usta ściągnięte są w uprzejmym, zastygłym uśmiechu. Wzrok ma miły, ale niezaangażowany, tak jakby patrzyła na jakiś teatralny dramat.
Ten uśmiech mnie prześladuje. Był czymś trwałym, jedyną wiecznie trwałą rzeczą, nieodgadniony, nieobecny, niewyrażający emocji. Teraz, gdy jestem starsza i włożyłam wysiłek w to, żeby ją poznać, głównie przez ciotki i wujków, wiem, że żadna z tych cech jej nie charakteryzowała.
Uczestniczyłam w pogrzebie. Trumna była otwarta i złapałam się na tym, że wpatruję się w jej twarz. Marnie zabalsamowano jej usta, ktoś pozbawił ją tego uprzejmego uśmiechu, który nosiła za życia jak żelazną maskę. Pierwszy raz zobaczyłam ją bez niego i właśnie wtedy dotarło do mnie, że babcia była jedyną osobą, która mogła zrozumieć, co się ze mną działo. Jak paranoja i fundamentalizm kawałkowały moje życie, jak odbierały mi ludzi, na których mi zależało, pozostawiając w zamian tylko stopnie i certyfikaty – aurę poważania. To, co działo się teraz, już kiedyś wydarzyło się w przeszłości. To było drugie rozłączenie matki i córki. Taśma kręciła się w kółko.Rozdział 4
KOBIETY APACZÓW
Nikt nie widział, jak samochód zjeżdża z drogi. Mój brat Tyler, który miał siedemnaście lat, zasnął za kierownicą. Była szósta rano, a on kierował w ciszy przez większość nocy, prowadząc naszą furgonetkę przez Arizonę, Nevadę i Utah. Kiedy samochód pomknął przez linię na jezdni na przeciwległy pas, a potem zjechał z szosy, znajdowaliśmy się w Cornish, wiejskim miasteczku około trzydziestu kilometrów na południe od Buck’s Peak. Samochód przeskoczył przez rów, rozwalił dwa słupy telegraficzne z grubego cedru i w końcu zatrzymał się dopiero, gdy zderzył się z traktorem.
Podróż była pomysłem matki.
Kilka miesięcy wcześniej, kiedy kruche liście zaczęły opadać na ziemię, sygnalizując koniec lata, tato był w dobrym nastroju. Przy śniadaniu wystukiwał stopami melodie z filmów, a podczas kolacji często wskazywał na Górę i z błyskiem w oku opisywał, jak pociągnie rury, żeby woda spływała do domu. Obiecał, że gdy spadnie pierwszy śnieg, utworzy największą kulę śniegową w całym Idaho. Powiedział, że pójdzie do stóp Góry i zrobi małą, niepozorną kulkę ze śniegu, a potem przeturla ją wzdłuż zbocza i będzie patrzył, jak trzykrotnie powiększa się za każdym razem, gdy napotka pagórek albo jar. Zanim dotrze do domu, który stał na ostatnim wzgórzu przed doliną, będzie tak wielka jak obora dziadka i ludzie będą gapić się na nią z szosy, zadziwieni. Potrzebny był tylko odpowiedni śnieg. Grube, klejące się płatki. Za każdym razem gdy spadł śnieg, przynosiliśmy mu go w garściach i patrzyliśmy, jak przeciera płatki między palcami. Ten śnieg był zbyt delikatny. Ten zbyt mokry. Po świętach Bożego Narodzenia, powiedział. To wtedy spada prawdziwy śnieg.
Ale po świętach z taty jakby zeszło powietrze, zapadł się w sobie. Przestał mówić o kuli, a potem w ogóle przestał mówić. W jego oczach zaczęła gromadzić się ciemność, aż wypełniła je całkowicie. Gdy szedł, ręce zwisały mu bezwładnie, ramiona opadły, jakby coś go schwyciło i ciągnęło ku ziemi.
W styczniu tato nie mógł już wstać z łóżka. Leżał płasko na plecach i patrzył obojętnie w sufit ze stiukami w misterne wzory rowków i wypukłości. Gdy co wieczór przynosiłam mu talerz z kolacją, nawet nie mrugał. Nie jestem pewna, czy zdawał sobie sprawę z mojej obecności.
To wtedy matka ogłosiła, że jedziemy do Arizony. Powiedziała, że tato jest jak słonecznik, umrze w śniegu, i że do lutego trzeba go przenieść i posadzić w słońcu. Załadowaliśmy się więc do furgonetki i przez dwanaście godzin jechaliśmy, pokonując kręte kaniony, mknąc po ekspresówkach, aż dotarliśmy do domku na kółkach stojącego na spalonej pustyni Arizony, gdzie moi dziadkowie przeczekiwali zimę.
Przyjechaliśmy kilka godzin po wschodzie słońca. Tacie udało się dojść do werandy babci i tam został przez resztę dnia, z poduszką z włóczki pod głową i zgrubiałą dłonią na brzuchu. Trwał w tej pozycji przez dwa dni, z otwartymi oczami, nie odzywając się słowem, nieruchomy jak krzew w tym suchym, bezwietrznym upale.
Trzeciego dnia jakby zaczął do siebie wracać, zaczął na powrót być świadomy tego, co się wokół niego dzieje. Gdy siadaliśmy do posiłków, zamiast, nie reagując, gapić się w dywan, zaczął się przysłuchiwać naszym rozmowom. Tego wieczoru po kolacji babcia odsłuchała wiadomości na telefonie – głównie od sąsiadów i przyjaciół, którzy ją pozdrawiali. Potem w głośniku zabrzmiał głos kobiety, która przypominała babci o wizycie lekarskiej następnego dnia. Wiadomość ta wywarła na tacie piorunujące wrażenie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Wpisu tego brak w polskim wydaniu Dziennika (przyp. tłum.). (Wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od autorki).
2.
John Dewey, Moje pedagogiczne credo, przeł. Józef Pieter, Wydawnictwo Akademickie „Żak”, Warszawa 2005, s. 23 (przyp. tłum.).
3.
Oprócz mojej siostry Audrey, która we wczesnym dzieciństwie złamała rękę i nogę. Zabrano ją do lekarza na założenie gipsu.
4.
Iz 7, 14. Wszystkie cytaty z Biblii pochodzą z: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 2012 (przyp. tłum.).
5.
Wounded Knee – potok, nad którym w 1890 roku żołnierze amerykańscy dokonali masakry Indian. W 1993 roku doszło do oblężenia miejscowości Waco w Teksasie. Zginęło około osiemdziesięciu członków sekty religijnej (przyp. tłum.).
6.
Choć wszyscy w mojej rodzinie zgadzają się, że rodzice przez wiele lat nie mieli telefonu, istnieją jednak poważne różnice zdań co do okresu, którego to dotyczy. Pytałam braci, ciotki, wujków i kuzynów, ale nie udało mi się ostatecznie ustalić chronologii, dlatego polegam na własnych wspomnieniach.
7.
American Farm Bureau Federation – Amerykańskie Zrzeszenie Farmerów (przyp. tłum.).