Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Uzdrowisko - ebook

Data wydania:
28 maja 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uzdrowisko - ebook

Czy zgodziłyby się na ten wyjazd, gdyby wiedziały, że serce może spaść w przepaść, zatonąć w spienionym morzu, rozbić się o drzewo?

 

Trzy przyjaciółki z liceum, trzy osobowości, trzy historie. Kama dla dobra dzieci tkwi w przemocowym związku, Halszka szuka przygodnych znajomości, tęskniąc za dawnym partnerem, a Marta nie potrafi się odnaleźć ani w Anglii, ani w nudnym małżeństwie, ani w pracy. Zawsze chciała pisać, ale nie ma odwagi.

 

Pobyt w sanatorium w Iwoniczu-Zdroju miał być szansą na odnowienie przyjaźni, okazuje się jednak czymś więcej. Szczere rozmowy poruszają to, co uśpione, prawda powoli zastępuje pozory. Czy znajomość Marty z Jonaszem udowodni jej, że niechęć do seksu jest jak ta do szpinaku ze szkolnej stołówki? Czy kobieta powinna czuć się jak samiczka przywry, ulokowana w rynience na brzuchu samca? Jakie tajemnice kryje Dom Wisielic, a jakie Jeżynowe Wzgórze?

 

Ich młodzieńcza przyjaźń zmienia się w dojrzałą i wspierającą. Spotkane w Iwoniczu osoby, następstwa rozwijającej się pandemii i boleśnie szczere rozmowy sprawiają, że (każda na swoją miarę) przechodzą przemianę, nabierają odwagi i sił do zmian, by żyć szczęśliwiej i w zgodzie ze sobą, swoimi prawdziwymi potrzebami.

 

Wielowątkowa powieść o tym, co nas kształtuje i jakie narracje tworzymy o nas samych, nasycona sporą dawką humoru i życiowej mądrości.

 

Pobądź z dziewczynami! Usiądź z nimi przy ognisku, pogadaj o życiu, przeżyj ich radość i ich ból. Wejdź w ich świat. Bo kto cię zrozumie, jeśli nie przyjaciółki?

 

„Dojrzałe kobiety stają się niewidzialne, lecz nadal trawią je ból wspomnień, niezrealizowane plany i zawstydzające pragnienia. Piękna opowieść o głębokiej przyjaźni, która pomaga naprawić błędy, uzdrawia relacje, nadaje życiu utracony dawno sens.”

Małgorzata Gutowska-Adamczyk

 

Na podstawie powieści powstało słuchowisko o tym samym tytule dostępne na platformie Empik Go.

 

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397060722
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Nie umrzemy nigdy – wyszeptała w jego ramionach.

– Nie. My nie. Umiera tylko czas. Przeklęty czas. Wciąż umiera. My żyjemy. Żyjemy wiecznie. Budzisz się wiosną, kiedy usypiasz, jest jesień, a między nimi tysiąc razy powraca zima i lato. Kiedy kochamy się – ty i ja – stajemy się nieśmiertelni i niezniszczalni jak bicie serca, jak deszcz lub wiatr .

Erich Maria Remarque, Łuk triumfalny
(tłum. Wanda Melcer)

Należałoby więc uczciwie opowiadać tak, żeby uruchomić w umyśle czytelnika zmysł całości, zdolność scalania fragmentów w jeden wzór, odkrywania w drobnicy zdarzeń całych konstelacji. Opowiadać, ignorując przerażenie upływem czasu i innością dalekich przestrzeni. Snuć historię, żeby było jasne, iż wszyscy i wszystko zanurzone jest w jednym wspólnym wyobrażeniu, które za każdym obrotem planety pieczołowicie produkujemy w naszych umysłach.

Olga Tokarczuk, Czuły narratorPROLOG

Iwonicz-Zdrój, kilka lat wcześniej

DIANA

Śnieg. Pada od tygodnia. Drobne, gęste płatki, kłujące jak opiłki żelaza, maleństwa, ale w swojej masie jakże skuteczne. Pokrył ulice puszystymi dywanami, oczapił latarnie, ławki, dachy domów, na drzewa nałożył brzemię ponad ich siły. Nie wszystkie wytrzymały: kilka dni temu patrzyłaś w drodze na Żabią, jak te, na których zostały jeszcze jesienne liście, łamały się jak zapałki, jakby popełniały zbiorowe samobójstwo, jakby jedne nie mogły znieść śmierci pozostałych. Może i ty powinnaś być lojalna? Prawie czujesz szorstkość wyobrażonego sznura, ale na szczęście nie zaciska się na szyi. Wbija się tylko w nadgarstek, bo to nie sznur, to zapięcie od kijka narciarskiego. Nie, nie potrafiłabyś tego zrobić. Ty nie, ona tak. Zawsze byłyście inne. Dlatego jej już nie ma, a ty biegniesz, mocno odpychając się kijkami. Suniesz po swoich wąskich śladach sprzed godziny, uchylając się przed gałęziami zwisającymi tak nisko, że jedna kradnie ci czapkę. Śmiejesz się, lecz przypomina to szczekanie psa.

Myślisz, że biegasz, aby zabić czas, czymś zająć sekundy, minuty i godziny, zmęczyć się, a potem zapaść w białą pierzynę zimowego snu, na chwilę odnaleźć utraconą niewinność. Ale tak naprawdę uciekasz. Uciekasz od niej i biegniesz w jego wielkie ramiona, w ramiona mężczyzny, którego kochałaś. Albo na odwrót. To od niego uciekasz i biegniesz do niej, do matki, wskakujesz na powrót do jej brzucha jak w zaspę. Jednak to już i tak się nie uda.

Jest cicho, tylko od czasu do czasu skrzypią pnie drzew płaczących pod nieznośnym ciężarem. Przed tygodniem na chwilę przyszła odwilż i skuła wszystko lodem, czujesz go pod szpicem kijka. Każda gałązka otulona jest lodową pokrywą jak przezroczystym lukrem, dopiero na nim usiadły warstwy świeżego śniegu, słońce prześwieca przez lód, jakby za koronkową firanką z Koniakowa płonął ogień. To piękno jest nie do zniesienia. Dopiero kiedy zapada zmrok, koronka znika, a czerń gałęzi układa się w kształty, których nie chcesz pamiętać.

Wtedy też zapadał zmrok, było prawie ciemno, ale nie na tyle, żebyś jej nie zobaczyła od razu. Przerwa pomiędzy zasłonami wpuszczająca światła pierwszych latarni. Cień otwartych drzwi. Jej cień. Ona. Pionowe kształty zawsze wyglądają na dłuższe, może dlatego wydała ci się nagle taka wysoka, jakby stała na szczudłach. Mamo? – zapytałaś cicho, ale już wiedziałaś.

Zjeżdżasz drogą od „Excelsioru” w dół, tutaj samochody rozjeździły śnieg i lód, nagle tracisz kontrolę nad nartami, masz zmęczone mięśnie. Nie potrafisz się zatrzymać, kiedy wyrastają przed tobą żółte światła samochodu – ostatkiem sił udaje ci się skręcić, wjeżdżasz w zaspę, przewracasz się, jedna narta najeżdża na drugą, but wypina się z wiązania, a druga stopa boleśnie się skręca.

Odwracasz głowę. Znasz ten samochód. I tego mężczyznę, który sunie w twoją stronę. Aż za dobrze go znasz. Co on tu robi? Musiał się tu pojawić akurat w tym momencie? Próbujesz wstać, ale noga bardzo boli.

– Diana! Nic ci się nie stało? – słyszysz.

– Nie mogę chodzić. Ale… chyba nie jest złamana. – Próbujesz na niego nie patrzeć. Ale nie potrafisz. Co on ma takiego w sobie? Dlaczego nie potrafisz mu się oprzeć? Jest jak przekleństwo, jak choroba. Zaciskasz dłonie w pięści, z kijkami nadal zawieszonymi na nadgarstkach. Opierasz się na nich mocno, w końcu jakoś stajesz na nogi. Ale ból jest zbyt silny, nie dasz rady.

– Chodź, zawiozę cię do domu – mówi.

– Jakiego domu? – pytasz piskliwym głosem. – Ja już nie mam domu. Teraz już nie, Jonasz!

– Nie wygłupiaj się, Diana. Nie możesz przecież mieszkać w pensjonacie!

– A gdzie? To jedyne miejsce, jakie mam!

– Dobrze, to zawiozę cię do pensjonatu. A zresztą… Przecież ci powiedziałem, mogę się wyprowadzić. W każdej chwili! Nawet dzisiaj, jeśli chcesz…!

– Ważne, czego chciała moja matka, prawda? Kochała cię bardziej niż mnie.

– Cóż, może i tak. Ale ty mnie kochałaś bardziej niż ją. Prawda? Przyznasz to w końcu? To nie jest tylko moja wina!

Mimo że ma rację, a to, co właśnie powiedział, mocno cię zabolało, patrzysz na jego usta, oczy i znów czujesz słabość. To uczucie wciąga jak wir.

Wiesz, że są inne kobiety. On nie potrafi być sam. A po tym, co się stało, nie może też być z tobą. Tylko czy nie zapomniał zbyt szybko, zbyt łatwo? Ty wciąż pamiętasz. Gdyby powiedział choć słowo…

Nie jesteś w stanie wyrzucić go z głowy, pokonać tej miłości. Kiedyś powiedział, to był chyba cytat z powieści Remarque’a „My nie umieramy nigdy, umiera tylko czas”. Ale czy nie jest na odwrót? To czas się odradza co roku z nową energią i siłą. Co roku pada śnieg, potem deszcz, potem jest babie lato, albo świetliki pobłyskują w liściach paproci. A ludzie i nawet najsilniejsze uczucia w końcu gasną. I tak naprawdę tylko to cię trzyma przy życiu: ta myśl, że kiedyś jeszcze będzie normalnie, że w końcu któraś zima czy lato wybawią cię z ciążącej na tobie przeszłości, historii, z którą nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby po prostu się pogodzić.

– No chodź już, bo zmarzniesz. Nie ma sensu teraz o tym rozmawiać. Teraz musimy zająć się tobą – mówi ciepłym, miękkim głosem. Pompon na jego czapce pokrył się drobinkami białego puchu, a buty zapadły się w zaspie.

Masz nieodparte wrażenie, że zostaniecie tutaj na zawsze, przykrywani coraz to nowymi warstwami śniegu, lodowaciejącego na waszych ciałach, duszącego emocje, jak lodowe rzeźby, które nie odczuwają już ani miłości, ani nienawiści, jak ten dom pokryty zimną, szklistą skorupą.

Ten dom. Dom, który kryje w sobie tyle tajemnic. Dom, w którym wydarzyło się tyle złego. Dom, którego nie dało się odczarować. W końcu i na ciebie sprowadził klątwę. Nie powinnaś tam wracać. Jednak to robisz.ROZDZIAŁ I

Warszawa, marzec 2020

MARTA

Zgodziłam się na ten wyjazd chyba tylko dlatego, że nikt wcześniej nie ostrzegł mnie, że z niektórych podróży się nie wraca. Że serce może spaść w przepaść, zatonąć w spienionym morzu, rozbić się o drzewo. Gdyby ktoś mnie uprzedził, że stracę to życie, które miałam, że tamta Marta już nie powróci, pewnie zostałabym w Harlow. W końcu byłam szczęśliwa, a przynajmniej tak mi się czasami wydawało. A gdyby ktoś powiedział mi, że cały ten wyjazd będzie jak szczera rozmowa ze sobą? Że po raz pierwszy przyznam się do tego, co od dawna ukrywałam? Że może śmierć dawnej Marty to jedyna możliwość, żeby ta nowa nareszcie zaczęła żyć?

Richard nie pocałował mnie na pożegnanie, ale serdecznie uścisnął. Objęłam go i poczułam, że schudł, albo po prostu jego ciało stało się bardziej rachityczne, jego uścisk nie tak silny jak kiedyś; prawie mogłam go zamknąć w swoich ramionach. Jakiś czas temu zaczął siwieć, choć i tak później niż ja, od dawna farbowałam włosy. Teraz spojrzałam na niego z troską: nie wyglądał dobrze. Długie godziny spędzane codziennie przy biurku odcisnęły na nim ślad: zgięły jego sylwetkę, poszarzyły jasną i różowawą wcześniej, typowo brytyjską cerę, przygasiły blask szaroniebieskich oczu. Nie zabrały tylko uśmiechu: kąciki jego ust unosiły się w górę często i bez powodu, a depresja, chandra czy zwykłe niezadowolenie zdawały się omijać go szerokim łukiem. Miałam szczęście, że właśnie na niego trafiłam. Zdawałam sobie z tego sprawę, choć wcale tego nie czułam.

– Baw się dobrze – rzekł na do widzenia. – Have fun. Ja to rozumiem, nie ma jak przyjaciółki z młodości, co?

Nie powiedziałam mu, że będę tęsknić, on też nie. Ale czy takie rzeczy mówi się po ponad dwudziestu latach małżeństwa? Chyba nie powinnam oczekiwać zbyt wiele. Ani on.

Lot był opóźniony ponad dwie godziny i poczułam ulgę, kiedy wreszcie zaczął się boarding. Usiadłam obok kobiety, która przypominała mi trochę Halszkę: była równie wygadana i wciąż próbowała nawiązać ze mną rozmowę: w końcu otworzyłam książkę, marny kryminał kupiony na lotnisku, w nadziei, że to ją powstrzyma. Zobaczyła, że jest po angielsku, zapewne więc uznała, że jednak nie jestem Polką, i do końca lotu nie odezwała się już do mnie ani słowem.

Zamiast czytać, myślałam o moich przyjaciółkach. Jak to będzie? Czy dobrze zrobiłam, zgadzając się na ten wyjazd? Minęło tyle lat. Owszem, gadałyśmy czasem na Skypie, widywałyśmy się raz na jakiś czas, ale co innego jest spędzić godzinę przy kawie, a co innego być ze sobą dwa tygodnie… Ja sama, przez to, że mieszkałam daleko i prawie z nikim nie miałam kontaktu, chyba stałam się odludkiem. Bałam się, że do nich nie pasuję: do pięknej Kamy i przebojowej Halszki. Sama czułam się nie tylko szara i stara, ale miałam też odczucie, że nie mam nic do powiedzenia. Zdawało się, że na chwilę zamknęłam oczy, a już wylądowaliśmy na Okęciu.

***

Wysiadłam z taksówki i ruszyłam w stronę wieżowca przy ulicy Bagno, w którym się wychowałam. Poczułam lęk, jak wtedy, kiedy wracałam do domu ze szkoły. W jakim dziś ojciec będzie humorze? Za co będzie na mnie krzyczał? Ale przecież jego już nie było. Nie powinno się źle mówić o zmarłych, lecz miałam trudność w mówieniu o nim dobrze. Właściwie najlepsze, co zrobił w swym życiu, to to, że umarł.

Matka miała na sobie pikowaną podomkę w błękitne kwiatki, pamiętałam ją jeszcze z dzieciństwa. Jeden z guzików urwał się i wisiał na nitce.

– Co tak późno? – burknęła. – Mogłaś chociaż zadzwonić. Nie rozumiem, czemu przyjechałaś dopiero dzisiaj i to w nocy…

– Jest dopiero dziewiąta… Mamo, mówiłam ci przecież, że to był najbardziej dogodny lot, i tani. Nie moja wina, że był opóźniony – odparłam i westchnęłam. Jedyne, na co miałam ochotę, to wreszcie usiąść.

– Zawsze oszczędzasz na tym, co najważniejsze, a ten dom traktujesz jak noclegownię. Po co ci w ogóle to sanatorium? Mogłabyś zostać tutaj. Pomogłabyś mi trochę, trzeba przed świętami posprzątać.

– Przecież święta dopiero za miesiąc, przyjadę kilka dni wcześniej, no, mamo.

– Ale po co jedziesz? Pandemia jest.

– Nic mi nie będzie, mamo. A z tą całą epidemią…

– Pandemią – wtrąciła, wchodząc mi w słowo. – Epidemia ma zasięg lokalny, a pandemia ogólnoświatowy, tak jak się to dzieje teraz.

Mówiąc szczerze, nie wiedziałam, co myśleć. Zdaje się, że cały świat zwariował od wirusa przypominającego grypę. Uważałam, że to się niedługo jakoś rozejdzie po kościach i nie ma sensu specjalnie się nad tym rozwodzić.

– Niedługo będzie u nas jak we Włoszech – zapowiedziała kasandrycznym tonem. – Wspomnisz moje słowa. Choć z drugiej strony rozdmuchane to strasznie, bo niejeden ma w tym interes.

– Zobaczymy. W każdym razie nic wielkiego się nie dzieje, a ja umówiłam się z Kamą i Halszką, muszę… chcę jechać.

– Przyjaciółki zawsze były ważniejsze ode mnie.

– Nieprawda – zaprzeczyłam, mając nadzieję, że nie dosłyszała wahania w moim głosie. Mogłabym dodać, że najważniejszy w tym domu zawsze był ojciec, a ona praktycznie nie istniała, więc jak mogła być ważniejsza od kogokolwiek albo czegokolwiek? Albo: jak to, co poza domem miało nie być ważniejsze od tego, co w domu, skoro dom był piekłem?

– No a twoja praca? Co, już nie dają ci żadnych zleceń? – znów zapytała.

– Dali mi nową książkę do redakcji. Wzięłam ze sobą.

– Ze sobą? To jedziesz tam odpocząć czy pracować? Ty wszystko tak, na pół gwizdka.

Znów poczułam, że buzuje we mnie wściekłość. Tak, pracowałam na pół gwizdka, to prawda. A może nawet na ćwierć. Co pewien czas brałam jakąś książkę do redakcji. Być może robiłam to tylko po to, żeby móc jej powiedzieć, że mam jakąś pracę. Pieniądze były z tego bardzo marne. Pewnie, że teraz, kiedy Zojka wyprowadziła się z domu, mogłabym brać więcej zleceń. Pytanie tylko, po co. Richard świetnie zarabiał, no i przecież nadal zajmowałam się domem. Nie miałam czasu na pracę w pełnym wymiarze godzin. Nie próbowałam z nią dyskutować. Na pewno powiedziałaby, że ona miała w szkole półtora etatu, a jednocześnie gotowała, sprzątała i zajmowała się mną, spała po cztery godziny na dobę i nigdy nie narzekała.

Zjadłyśmy kolację w milczeniu, trochę rozchmurzyła się dopiero wtedy, gdy pochwaliłam gulasz.

– Przynajmniej raz zjesz porządnie, bo w tej Anglii to wiadomo, angielska kuchnia jest okropna.

Mogłam jej powiedzieć, że świetnie gotuję, że przez te lata może nawet nauczyłam się gotować lepiej niż ona, bo przyrządzała przecież wciąż te same potrawy, ojciec chciał tylko mięsa, schabowych, mielonych, kiełbasy, nie można było wypróbować niczego innego, bo od razu się burzył, mogłam jej powiedzieć, że potrafię zrobić świetnego łososia w sosie cytrynowym i wspaniałe makarony, ale milczałam. Ona za to ciągnęła swoje.

– W tym sanatorium jedzenie na pewno będzie potworne, wiem, bo byłam raz przecież, schudłam wtedy kilka kilo. Co to w ogóle za jedzenie! Jakby wszyscy byli na diecie. Mogłabyś zostać, poprawiłabyś się trochę.

Kiedy wstała, żeby nastawić wodę na herbatę w starym, poczerniałym czajniku, pomyślałam, że chyba znowu trochę przytyła albo, mówiąc jej słowami, bardzo się poprawiła, podomka ciasno opinała jej pośladki, tylko nogi miała szczuplutkie, jakby od innej osoby. I malutkie stopy, wbite w kapcie na niewielkiej platformie, z puszkiem sklejonym ze starości.

– Na pewno nie tego mi potrzeba, mamo, raczej chciałabym schudnąć.

– Nie wiadomo po co, kobieta powinna mieć trochę ciała, Richard na pewno by się ze mną zgodził, mężczyzna musi mieć za co złapać, a w pewnym wieku to już szczególnie trzeba uważać, żeby za bardzo nie schudnąć, bo się robią zmarszczki, skóra wisi… Ja, zobacz, twarz mam nadal jak nastolatka.

Wymawiała ‘Richard’ jak ‘Riszaard’, kiedy przyjeżdżaliśmy razem do Polski, mówiła do niego ‘Mister Riszaard’, choć zwracałam jej uwagę, że Anglicy unikają takich form grzecznościowych, że jeśli już to ‘Mister Edwards’, ale dlaczego miałaby tak mówić do zięcia? To było niedorzeczne. Kilka razy zaproponował, że może mówić mu ‘Ricky’, ale to już było dla niej zdecydowanie za wiele, zresztą nawet ja rzadko tak do niego mówiłam.

– Ty też o twarz zadbać powinnaś, to już nie te lata, żeby smarować się kremem Nivea, stać cię chyba, żeby zainwestować w coś lepszego, a jak będziesz dla siebie brała, to i dla mnie kup, bo mi się mój krem skończył, co?

Za każdym razem, kiedy przyjeżdżałam do domu, przez godzinę mówiła tyle, ile wszyscy pozostali ludzie, których znałam, przez cały rok. Miałam odczucie, że odbija sobie w ten sposób te wszystkie lata, kiedy dla świętego spokoju musiała milczeć. Nie miałam siły jej słuchać, ale nadal posłusznie siedziałam przy stole, sącząc herbatę ze szklanki w czerwonym, plastikowym koszyczku, pamiętającym zapewne jeszcze lata osiemdziesiąte. Unoszący się w jasnobursztynowym płynie plasterek cytryny wydzielał z siebie dziwny, lekko skisły zapach.

Przypomniałam sobie, jak matka obierała całą cytrynę, potem kroiła na cieniutkie plasterki i półplasterki i trzymała je w lodówce, przykryte talerzykiem, może dlatego zawsze były jakby lekko nieświeże.

– A te twoje koleżanki, co u nich właściwie? Ta cała Halszka to nadal nie ułożyła sobie życia, co? Z kwiatka na kwiatek?

– Żyje, jak jej się podoba. – Wzruszyłam ramionami. – Może po prostu chce być wolna?

– Wolność! – prychnęła. – Dzieci nie ma! Ani się obejrzy, jak przyjdzie starość i nikt jej szklanki z wodą nie poda. A Kama? Mam nadzieję, się nie rozwodzi znowu?

– Z tego, co wiem, to nie.

– Dzięki Bogu! Już i tak jeden syn się bez ojca wychowuje. – Skrzywiła się.

– Przecież Paweł traktuje go jak własnego.

– Na pewno nie. Geny to geny. Popełniła błąd. Co jej tamten przeszkadzał?

– Przecież to on ją zostawił.

– Bo go przy sobie nie utrzymała. Dobrze, że chociaż ty żyjesz jak trzeba, z jednym i ślubnym. Cieszę się. Dobrze cię wychowałam. Moja krew.

Zrobiło mi się słabo. Czy naprawdę mogłam być do niej podobna?

– A co u Zojki? Mam nadzieję, że przyjadą na święta? Prawnuczkę tylko raz widziałam.

– Przyjadą. Jeśli oczywiście nie wydarzy się nic nieoczekiwanego.

– A Zojka? Wróciła na studia?

– Na razie nie.

– No to nie wróci. Też się wkopała w dziecko tak wcześnie, po co?

Poczułam, że rośnie we mnie tak silna irytacja, że za chwilę wybuchnę. Zaciskałam wargi, ale w końcu nie wytrzymałam. Wstałam i tak mocno oparłam dłonie o stół, że aż rozbolały mnie palce. Powinnam jej powiedzieć:

Jak śmiesz bez przerwy pouczać innych! Dawałaś się maltretować przez lata! Zojka ma wspaniałego, czułego męża i cudowne dziecko! Halszka jest szczęśliwsza, niż ty byłaś kiedykolwiek! A Kama też dobrze, że nie jest z tamtym idiotą, fanatykiem religijnym! Po prostu wreszcie z nas zejdź!

W wyobraźni te wszystkie zdania zdawały się ze mnie wylewać jak woda z rzygaczy. Ale udało mi się wypowiedzieć tylko jedno:

– Mogłabyś nas nie pouczać!?

Mój ton dosłownie ją zmroził. Patrzyła na mnie zupełnie osłupiała, a ja zdałam sobie sprawę, że nigdy nie podniosłam na nią głosu.

– Coś jeszcze masz mi sensownego do powiedzenia? – spytała w końcu, gwałtownie nabierając powietrza. W tym zdaniu wybrzmiał dawny, nauczycielski ton. Matkę w szkole szanowano, ale wiedziałam, że nikt jej nie lubił. Ordnung muss sein, mawiała, chociaż była polonistką, nie germanistką. Nigdy nie przepuściła do następnej klasy nikogo, kto na to nie zasłużył, i była z tego dumna. Westchnęłam, ale napięcie jeszcze nie opadło. Spróbowałam jednak ułożyć usta w uśmiech.

– Przepraszam, mamo. Nie chciałam cię urazić.

– Ja wiem, co myślisz. – Pokiwała głową. – Ale w życiu nie chodzi o to, żeby tobie było dobrze. Nie chodzi o to, żebyś ty była szczęśliwa. Chodzi o coś więcej. Chodzi o to, żeby żyć jak należy. Być odpowiedzialnym. Ponosić konsekwencje własnych decyzji. A nie mówić „to mi się nie podoba” i wszystko zmieniać. To są zachcianki. Wiem, że twój ojciec nie miał łatwego charakteru, ale to był mój mąż. Ja mu przysięgałam, na dobre i na złe. To jest wartość.

Przypomniało mi się, jak pobił ją tak mocno, że musiałam jechać z nią na ostry dyżur. Wartość. Niesienie krzyża, to była wartość? Nie chodzi o to, żebym była szczęśliwa? Więc o co?

– Idź już, kładź się, bo jutro nie wstaniesz. – Odwróciła się i podeszła do okna, pokazując, że rozmowa została zakończona.

Położyłam się na moim panieńskim, wąskim tapczaniku. Jestem pewna, że rzeczy mają zdolność zachowywania wspomnień, bo przy okazji każdego mojego przyjazdu do Polski, czułam się, jakbym nadal była nastolatką. To na tym łóżku zapisałam w pamiętniku „chyba się zakochałam”. To na tym łóżku płakałam, że Grzegorz nie zwraca na mnie uwagi, a potem, gdy w Anglii poznałam Richarda, snułam plany wyjazdu.

To tu podczas awantur wywoływanych przez ojca słuchałam jego podniesionego głosu, jej milczenia. Potem całej orkiestry odgłosów: stękania i jęków, coraz głośniejszych wraz z przyspieszającym skrzypieniem sprężyn starego łóżka. Myślałam wtedy, że robi jej krzywdę, że matka umiera i byłam zdziwiona, gdy potem jakby nigdy nic szła do toalety, i to jakaś taka zarumieniona, uśmiechnięta, jakby tej wcześniejszej awantury nie było. Słyszałam, jak głośno sika, zamyka klapę, spuszcza wodę, papierowe ściany nie pozostawiały żadnych sekretów, a i oni z niczym się nie kryli.

Szybko nauczyłam się, co oznaczają dźwięki i czego mogę się po nich spodziewać. Skrzypienie łóżka po wrzaskach zwiastowało spokojny wieczór. Gorzej, jeśli go nie było: wtedy krzyki nie cichły, nasilały się, po nich przychodziły inne dźwięki, najpierw stukot przedmiotów, ojciec miał w zwyczaju rzucać czym popadnie w ścianę i w matkę, brzęk tłuczonego szkła, ale nie to było najgorsze. Gorsze były te głuche dźwięki, kiedy ją popychał, plaśnięcia, kiedy bił ją po twarzy, i szepty, ale na tyle głośne, że mogłam odróżnić każde słowo. Wtedy wyzywał ją od kurew i zdrajców, to drugie przejmowało mnie większym lękiem, zdrajco, mówił do niej, ty zdrajco, ty. Nigdy nie dowiedziałam się, o co mu wtedy chodziło.

Chyba wolałabym, żeby coś w tym pokoju się zmieniło. Dlaczego nawet go nie tknęli? Gnieździli się w salonie, a przecież mogli przerobić go choćby na sypialnię. Jak znałam ojca, żałował pieniędzy, a matka teraz pewnie nie miała już siły. Szkoda. Te same meble, ten sam wystrój, nawet moje stare pluszaki równo ustawione na półce, to wszystko sprawiało, że dobitnie odczuwałam, że w pewnym sensie pozostałam tutaj, nigdy nie wydoroślałam. Nie miało znaczenia, że wyjechałam z Polski, że byłam przez ponad dwadzieścia lat żoną i matką, a nawet zostałam babcią. To tylko pozór. Jakbym tak naprawdę nie zaczęła jeszcze prawdziwego życia, jakbym jeszcze na nie czekała.

Wzięłam do ręki telefon. Żadnych wiadomości od Richarda. Ale to przecież ja miałam dać znać, że bezpiecznie doleciałam. Napisałam więc, że jestem w domu i wszystko jest w porządku, dodałam „całusy”, ale po namyśle skasowałam. Przecież on się nawet nie zainteresował, czy żyję. Napisałam też do Zojki, a potem przeczytałam dwie wiadomości od moich przyjaciółek. Kama, jak to ona, przypominała nam szczegóły: godzinę odjazdu autobusu i numer stanowiska, z którego odjeżdżał, napisała też, że weźmie kanapki. Esemes Halszki brzmiał tak: „Wyrzućcie z walizek te ciepłe majciory i zamieńcie na sexi stringi. Ahoj, przygodo! Do zobaczenia jutro, laski!!!!!”. Pięć wykrzykników na końcu. Cała Halszka! Uśmiechnęłam się. Może ona będzie w stanie poprawić mi humor.

Wyjrzałam przez okno. Czy ulice nie wyglądały na bardziej puste niż wtedy, gdy byłam tu ostatnio? Czy ludzie boją się wychodzić z domu, bo jest wirus? Czy też powinnam się bać? Nie, nie chciałam o tym myśleć, na pewno nie teraz, nie przed wyjazdem.

Poszłam jeszcze do kuchni, żeby nalać sobie wody. Matka siedziała przy oknie, ubrana już w koszulę nocną. Po tamtej wymianie zdań byłam na nią zła, ale kiedy zobaczyłam ją teraz, oświetlaną przez blade światło lampy, z posiekaną zmarszczkami twarzą i włosami puchatymi jak wata albo bawełna, tak delikatnymi, że trudno było odróżnić poszczególne kosmyki, coś ścisnęło mnie za serce. Jest naprawdę stara – pomyślałam. Zdawałam sobie sprawę, że wirus zabija głównie starsze osoby, takie były statystyki, o których codziennie donosiło Ministerstwo Zdrowia, pewnie więc zagrażał mojej matce. Oczywiście, że potwornie mnie irytowała, nie chciałabym jednak, żeby coś jej się stało. Wiedziona jakimś impulsem podeszłam do niej i na chwilę ją przytuliłam i ucałowałam w policzek. Była zupełnie zaskoczona, ale poklepała mnie po plecach i nawet zdołała się uśmiechnąć.

– No kładź się już, kładź – powiedziała.ROZDZIAŁ II

Biało-czerwony autobus ozdobiony był ogromnym zdjęciem lwa. Halszka parsknęła śmiechem i złapała mnie za ramię.

– Ty, zobacz, jest nawet twoje zdjęcie! Czesałaś się w ogóle dzisiaj?

Moje kręcone włosy zawsze wyglądają na rozczochrane, więc nie zdziwił mnie ten komentarz.

– Bardzo śmieszne. Oczywiście, że się nie czesałam. O tej porze? Ty za to wyglądasz jak… – Zmarszczyłam brwi i przyjrzałam się uważnie przyjaciółce.

– Jak wielbłąd. Szczególnie z tym plecakiem. Nie rozumiem, dlaczego nie wzięłaś walizki – dopowiedziała Kama i zaprezentowała swoją, czerwoną i lśniącą jak karoseria nowego samochodu. Ktoś powinien zrobić jej zdjęcie przed autobusem i wykorzystać w reklamie: mimo pięćdziesiątki na karku nadal wyglądała świetnie. Na podróż założyła obcisłe, czarne rurki, lakierki na obcasie i krótką, czarną puchówkę. Spod białej, wełnianej czapeczki z naszytymi brylancikami wystawały lśniące, farbowane na czarno włosy. Oczywiście zdążyła się umalować, chociaż musiała wyjść z domu naprawdę wcześnie, aby przyjechać w porę na Dworzec Zachodni. Nie pytałam, dlaczego Paweł jej nie podrzucił, dlaczego z Żyrardowa musiała przyjechać pociągiem. Nie pytałyśmy się nawzajem o takie rzeczy. Przynajmniej na razie.

Jeśli chodzi o mnie i Halszkę, to przyjechałyśmy uberem, a raczej dwoma uberami: ja z centrum, Halszka z Powiśla. Mieszkała w nowym apartamentowcu, rodzice kupili jej w prezencie mieszkanie. Wreszcie nie musiała się tułać po wynajmowanych kawalerkach. Było jedno ale: sobie kupili lokum w tej samej klatce, tyle że na parterze. Coś za coś.

– Halszka wzięła plecak, bo się odmładza – rzuciłam. – Pewnie chce, żeby wszyscy myśleli, że jedzie na rajd harcerski.

– W zimie? – Kama uniosła brwi.

– Przecież jest już wiosna. To nie śnieg, to deszcz – zauważyłam.

– No nie wiem. Moja komórka mówi, że plus dwa. Ale jak dla mnie to zima, nawet jakby z nieba wylało się nam na głowę wiadro wody – roześmiała się Halszka. – W chuj zimno!

– Hala! – jęknęła Kama. – Ciszej, błagam. – Rozejrzała się wokół, zupełnie jakbyśmy były na eleganckim przyjęciu, a nie w zapyziałej hali Dworca Autobusowego Warszawa Zachodnia. Mimo że w środku pojawiło się kilka świecących nowością sklepików i punktów gastronomicznych, dworzec nie zmienił się aż tak bardzo. Zawsze robił na mnie upiorne wrażenie, jakby niedomytego: teraz, z tym Rossmanem, kioskami i huczącymi od rana telewizorami, przypominał kloszarda, który założył srebrną muszkę i lśniące lakierki.

– Jezu, mówię, jak jest – odparła Halszka z uśmiechem. Wyglądała jak jeden z tych pawianów, z których moja córeczka Zojka śmiała się w zoo, ale tego oczywiście bym jej nie powiedziała. Miała małe, dość blisko siebie osadzone oczy, długi nos i otaczała ją grzywa ciemnych włosów à la punk, z siwymi pasmami w kilku miejscach. Włosów nie farbowała z zasady, ale mimo to wyglądała młodo, może dzięki tej fryzurze i ciągłemu uśmiechowi na twarzy.

– Ale gdyby był śnieg… A tak w ogóle, to czy tam można jeździć na nartach? To znaczy, czy na miejscu jest jakiś wyciąg? Co prawda dawno nie jeździłam… – Rozmarzyłam się: wyobraziłam sobie, jak mknę w dół po ośnieżonym stoku, a śnieg skrzy się w słońcu.

– No, możesz zabrać wnuczkę. Tam są górki dla dwulatków. – Halszka parsknęła śmiechem.

– Gdybym nie miała skierowania do tej dziury, to mogłybyśmy pojechać do Zakopanego – rzuciła Kama. – Łazić sobie Krupówkami…

– Od baru do baru – przerwała jej Halszka. – I podrywać przystojniaków w kombinezonach narciarskich. Albo lepiej bez.

– A tak to będziemy utopione w błocie. Tam coś w ogóle jest? Chociaż kino?

– Zapewne z kilkoma marnymi filmami do wyboru! – prychnęła Halszka. – Dla babć i dziadków lubiących sobie pochrapać na seansie. Tam się, moja droga, chodzi na fajfy. Takie potańcówki, gdzie tak zwani seniorzy robią pociąg, a potem przy wódce z colą śpiewają Hej, sokoły – parsknęła śmiechem Halszka.

– Widzę, że zrobiłaś rozeznanie – skomentowałam.

– Ale restauracje chyba i tak zostaną zamknięte, nie? – bardziej oznajmiła, niż zapytała Kama i popchnęła walizkę w stronę wyjścia.

– Na razie imprezy masowe. W radiu mówili – odrzekłam machinalnie, bo rano słuchałam wiadomości, a raczej słuchała ich moja matka. – Ale, tak czy siak, nie kracz…

– Nie kraczę, tylko mówię, jak jest. Szkoły na pewno… moje dzieci oczywiście zachwycone! Na razie do końca marca – odparła Kama i pchnęła drzwi na zewnątrz.

– A potem do końca roku – dokończyła Halszka.

– No coś ty, na pewno coś wymyślą, szczepionkę albo lek. Czytałam, że Chiny już pokonują wirusa. A jak jest u was? – zwróciła się do mnie.

– U nas szkoły na razie otwarte… choć mamy więcej przypadków niż w Polsce. Nikt specjalnie nie panikuje. – Wzruszyłam ramionami. Jakoś nie potrafiłam się tym wszystkim przejmować. A może w ogóle nie lubiłam za dużo myśleć.

– Może wasz system zdrowia jest bardziej wydolny niż nasz – zastanawiała się Kama.

– To kwestia mentalności – prychnęła Halszka. – U nas to zawsze szum, a tak naprawdę nie robią nic. Podobno nie ma masek ani środków ochronnych, za to każdy zajmuje się polityką. A jak to wszystko pierdolnie, będą zrzucać winę na opozycję.

– Na razie zrzucają winę na Chińczyków. Czytałam, że w jakimś salonie sukien ślubnych nie chcieli obsłużyć dwóch Azjatek – powiedziała Kama.

– Witamy w Polsce, Marta. Wsiadamy, laski! – Halszka podała kierowcy bilet, a potem ruszyła w stronę tylnych siedzeń.

Rozejrzałam się i zwróciłam uwagę na to, że chyba jesteśmy tu najmłodsze. W każdym razie było dość sporo starszych osób, może też jechali do sanatorium? Kobiety z ufryzowanymi w loki siwymi włosami, ubrane w kwieciste bluzki i spódnice oraz w pantofle na słupku, jakby nie na tę pogodę, siedziały pojedynczo, trzymając na siedzeniach obok małe torby podróżne, wypełnione prowiantem. I mężczyźni, znacznie bardziej zaniedbani, nadal w kurtkach, przycupnęli na siedzeniach bliżej środka pojazdu, jakby zaraz mieli wysiadać.

– Usiądźmy z przodu – zaproponowałam. – Z tyłu na pewno będzie trzęsło. Poza tym, po co się tam wciskać, tu mamy mnóstwo miejsca. Możemy siedzieć każda na podwójnym.

– No co ty, chyba żartujesz! Pamiętasz, jak jeździliśmy do Zwardonia pociągiem i w przedziale było dwanaście osób? – obruszyła się Halszka, zupełnie jakbym zaproponowała jej, że pójdziemy na piechotę.

– Owszem, pamiętam, że o mało co nie zemdlałam w tym ścisku i duchocie – odparłam. – Ale wiesz, wtedy to były inne czasy, poza tym tam siedzieli chłopcy.

– Och, i twój Grześ, pamiętasz? – spytała Kama.

– Idzie Grześ przez wieś, worek piasku niesie… – Halszka zaczęła się śmiać.

– Przestańcie – ofuknęłam je.

– No co? Że się wyśmiewamy z twojego Grzesia? O co ci chodzi?

– O nic – prychnęłam i wbiłam się na ostatnie siedzenie, tuż przy oknie.ROZDZIAŁ IV

Według aplikacji Google Maps do naszego sanatorium było zaledwie pięćset metrów, nie ostrzegła nas jednak, że może to i owszem krótki dystans, ale pod górę tak stromą, jakbyśmy wchodziły na Łysicę. Kama pokazała na stojący na zboczu ponury prostopadłościan. „Fantazja”. Nasze sanatorium. Cóż, jeśli wyobrażałyśmy sobie kameralną chatkę w stylu górskim albo nowoczesne spa, mogłyśmy być nieco rozczarowane.

– Spójrzcie na ten kolor! – prychnęła Halszka. Budynek pomalowany był na zielono. Ale nie była to zieleń szmaragdowa, jak ciągnący się tuż za nim pas świerków, ani też świeża, soczysta zieleń rosnącej tu pewnie wiosną trawy, nie był to nawet pastelowy seledyn, ani pistacja, ani szałwia czy mięta, lecz…

– No właśnie? Co to za kolor? W końcu ty się na tym znasz, Halszka – zauważyłam.

– Zieleń podstawowa oczojebna – odparła.

– Wygląda jak rzygi kota, który nażarł się starej sałaty. – Z dezaprobatą pokiwałam głową.

Uznałyśmy, że przez ten kolor budynek miał osiągnąć efekt wtopienia się w krajobraz, jednak wyglądał jak kombinat albo zakład produkcyjny, a nie miejsce, w którym można odzyskać zdrowie. Od Kamy dowiedziałyśmy się, że sanatorium jest zupełnie nowe. Uznałam, że chyba mamy szczęście, bo pamiętałam, jak odwiedziliśmy z ojcem mamę w sanatorium i wszystko było w opłakanym stanie.

Na wspomnienie tamtego wyjazdu ścisnęło mnie w żołądku. Ojciec na wszystko narzekał: że w pociągu tłok, że podróż za długa i po co my tam właściwie jedziemy, że wzięłam kanapki z szynką, a nie kiełbasą, a jak jakiś facet chodził i sprzedawał piwo, to wydziwiał, że za drogie, nie kupił, a potem narzekał, że on sobie ciągle od ust odejmuje. Miałam wtedy osiemnaście lat i jedyne, czego chciałam, to żeby zniknął. Albo: sama zniknąć. Nic dziwnego, że wyjechałam do Anglii, kiedy tylko nadarzyła się okazja.

***

Przeszklone drzwi umieszczone w oczojebnozielonej ścianie budynku otworzyły się bezszelestnie i wślizgnęłyśmy się do środka. Pachniało świeżą farbą, środkami czystości i jeszcze czymś, co przypominało zapach skórki pomarańczy. Hol wyłożony był drewnopodobną boazerią, od razu wiedziałam, że to plastik: ale i tak podeszłam i dotknęłam jednego z paneli, które miały udawać ash wood. Jak to jest po polsku? Chyba jesion, pomyślałam. Na samym środku znajdował się półokrągły blat wyłożony białym laminatem o strukturze morskich fal. Stał na nim bukiet żonkili. Tak do złudzenia przypominały prawdziwe, że miałam ochotę je powąchać. Jadąc do sanatorium, spodziewałam się jakiegoś reliktu rodem z PRL-u, tymczasem poczułam się jak w hotelu. Trzygwiazdkowym, nie więcej, ale zawsze. Pod wielkim fuksjowym napisem „RECEPCJA” siedziała kobieta, która wyglądała na znudzoną. Miała na sobie jasnofioletowy żakiet i plakietkę z imieniem Żaneta. Pewnie była tuż przed emeryturą. Jej twarz świeciła się, jakby właśnie wysmarowała ją kremem, pod oczami rysowały się wyraźne zmarszczki.

– Słucham – powiedziała. Nie zabrzmiało to zbyt grzecznie. Przedstawiłyśmy się, a ona po chwili podała nam plastikowe karty. – Pokój czterysta sześć – poinformowała. – Dwie panie są pełnopłatnie, tak? Za piętnaście minut jest obiad, proszę się nie spóźnić. A potem zapraszam o tu, w holu, do stoiska z minerałami, kamieniami szlachetnymi i biżuterią, mamy taki mały kiermasz. Proszę wziąć sobie folder ze stolika przy tablicy informacyjnej, jest w nim rozpisane, jakie są dodatkowe atrakcje w trakcie turnusu.

Winda była tak duża, że skojarzyła mi się ze szpitalną, taką, którą przewozi się zwłoki. Nasz pokój znajdował się w samym środku długiego korytarza. Rzeczywiście, wszystko było tak nowe, jakbyśmy były tu pierwszymi gośćmi. Jasna wykładzina przypominała świeży śnieg, po którym nie przeszła jeszcze żadna ludzka stopa. Po kilku miesiącach stanie się brudna i okropna.

Weszłyśmy do pokoju. Trzy łóżka zaścielone zostały tanimi narzutami z polaru w kolorze lawendy, podobny odcień fioletu miały też ściany. Kolor wydał mi się smutny, może miał uspokajać kuracjuszy, mnie raczej przygnębiał. Pokój był ciasny. Trochę zbyt mały dla trzech osób. Ale najdziwniejsze było to wrażenie nietknięcia, zupełnej nowości, jakbym weszła do dekoracji filmowej albo teatralnej. Miałam nadzieję, że jakoś go oswoimy.

– Zamawiam! – Halszka natychmiast rzuciła swój plecak na łóżko przy oknie.

– Ej, to nie fair! – powiedziała Kama. – To ja jestem prawdziwą pacjentką, więc ja powinnam wybierać.

– Ale ty jesteś z NFZ-u, a my płacimy, więc wybacz. Dobrze, że sprzedałam ostatnio dwa obrazy, bo na pewno nie byłoby mnie na to stać – odparła Halszka. – Za tyle forsy mogłyśmy jechać do Grecji. Grecy mają więcej fantazji, niż się powszechnie uważa.

Wykorzystałam ich kłótnię i zajęłam łóżko przy ścianie. Jedno, czego na pewno nie chciałam, to spać na tym środkowym, było najmniej przytulne. Kama wzruszyła ramionami i zgodziła się na środkowe łóżko pod warunkiem, że pierwsza wybierze półki w szafie. Czułam się, jakbyśmy pojechały razem na kolonie. Halszka wyciągnęła z plecaka kilka butelek i rozstawiła na stole.

– To będzie nasz bar. Dwie malinówki są moje, a te pozostałe to wiśniówki. Ochroniarz mojego budynku je robi, trzy dychy bierze za litr.

– Nie oślepniemy od tego? – skrzywiłam się.

– No co ty, piję je od roku i jeszcze coś widzę. Na przykład za oknem… – Odsunęła firankę. Niestety. Zamiast ośnieżonych szczytów albo lasu zobaczyłyśmy mniejszy budynek, pomalowany tym razem na jajeczną żółć. – Za oknem… No cóż! Za to w pokoju mamy prawdziwe dzieła sztuki!

Miała na myśli wiszące na ścianie, kiczowate obrazki. Jeden przedstawiał zimowy górski widoczek, z zaśnieżonymi jodłami i szczytami w tle, drugi, chyba dla równowagi, morze o zachodzie słońca. Pomyślałam o tapetach w moim domu, wzorze ‘Złodziej truskawek’ Williama Morrisa, skierowanych w stronę czerwonych, kulistych owoców dziobkach drozdów wśród subtelnej zieleni liści. Miałam fioła na punkcie Morrisa, a Richard zgodził się, żeby kupić te tapety, repliki dziewiętnastowiecznych, na moją prośbę. Mój dom… włożyłam w niego tyle pracy. Może to on tak naprawdę był dziełem mojego życia, moją jedyną karierą.

– A ty… dużo malujesz ostatnio? – zwróciłam się do Halszki. – Da się z tego wyżyć?

Uparła się i została artystką, jednak zdawałam sobie sprawę, że w obecnych czasach może nie być łatwo się z tego utrzymać.

– Tyle o ile – skrzywiła się. – Głównie Friedrichy. Skały kredowe na Rugii świetnie schodzą. Turnery też dobrze idą, szczególnie te z okrętami. Można powiedzieć, że Friedrich mnie żywi, a Turner ubiera i dostarcza rozrywki. To właśnie dwa takie ostatnio sprzedałam, żeby tu przyjechać.

Zdziwiłam się, że maluje kopie, ale wyjaśniła, że jest na nie popyt. Miała też sporo zleceń na freski, na przykład w restauracjach albo centrach biznesowych. To akurat przynosiło niezłe dochody, w przeciwieństwie do jej prac, które słabo się sprzedawały.

– A ja bardzo lubię ten obraz, który nam dałaś w prezencie ślubnym – odezwała się Kama.

Widziałam go tylko na zdjęciu. Świeżo poślubiona para jakby wtopiona w pejzaż. Suknia panny młodej gładko przechodząca w białe stokrotki, sikorki siedzące na kapeluszu pana młodego, urocze to było.

– Bardzo chciałam, żeby przyniósł ci szczęście – powiedziała z powagą Halszka.

– No i przyniósł – odparła Kama, ale nie było to zbyt przekonujące.

– Ale to nie była przecież kopia? – zapytałam.

– Przecież nie dałabym Kamie kopii – obruszyła się Halszka. – Ale dziewczyny, to nie jest złe, ja rozumiem, że ludzie chcą mieć swojego Turnera i to jeszcze pod wymiar ściany w salonie. I tak lepsze to niż gotowy plakat z Ikei. Chodźmy coś zjeść.

***

Zjechałyśmy windą i Halszka zaczęła wydawać okrzyki radości na widok stoiska z kolorowymi kamieniami i biżuterią. Mówiłyśmy jej, że spóźnimy się na obiad, ale ona zaczęła się zachowywać jak dziecko w sklepie z zabawkami. Albo raczej jak dziecko wpuszczone do dwupiętrowego Smyka, które nigdy nie miało żadnej zabawki. Wzięła w rękę wisiorek z kamieniem, który mienił się różnymi barwami jak tęcza. Paski turkusu przechodziły w zieleń, potem fiolet, jasnoniebieski…

– Ale cudo! – krzyknęła tak głośno, że siedzący na krześle sprzedawca aż podskoczył.

– To jest fluoryt, proszę pani – powiedział. – Jest bardzo ładny. Powiedziałbym nawet, że wybitnie ładny. Rzadko widzi się aż tak ładne.

– Cena też ładna – skomentowała Kama, ale Halszka nie wypuściła już wisiorka z ręki.

– Na szczęście mam portfel przy sobie i całe mnóstwo gotówki – stwierdziła, zachwycona, jakby trafiła jej się właśnie oferta kupna kawalerki na Mariensztacie za bezcen. – Wy też sobie coś wybierzcie. Ja stawiam. Chcę, żebyście miały jakąś pamiątkę z tego wyjazdu.

Kama wzięła do ręki skromną bransoletkę z czarnych kulek i założyła ją na nadgarstek.

– Obsydian – poinformował sprzedawca. – Pasuje pani. Jest bardzo ładny. Powiedziałbym nawet, że wybitnie ładny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: