Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Villette - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 marca 2022
Ebook
49,90 zł
Audiobook
77,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,90

Villette - ebook

„Villette” to ostatnia powieść Charlotte Brontë, która w opinii krytyków przyćmiła nawet „Dziwne losy Jane Eyre”. Jej bohaterka, Lucy Snowe, wyjeżdża z Anglii, uciekając przed bolesnymi wspomnieniami, i zatrudnia się jako nauczycielka we francuskiej szkole z internatem w miejscowości Villette. Tam niezamierzenie zostaje świadkiem burzliwego romansu między doktorem Johnem, przystojnym, młodym Anglikiem, którego sama darzy skrywanym uczuciem, a piękną kokietką Ginervą Fanshawe. Ginerva ostatecznie porzuca doktora, stawiając wyżej zamiłowanie do luksusu. Lucy konfrontuje się z własną tęsknotą i cierpieniem. Historia Lucy Snowe jest jednym z najbardziej wnikliwych studiów nad świadomością kobiety w literaturze angielskiej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-540-7
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

BRET­TON

Moja chrzestna matka miesz­kała w ład­nym domu wie­ko­wego schlud­nego mia­sta Bret­ton. Rodzina jej męża osia­dła tutaj od wielu poko­leń, nosząc nawet nazwi­sko jed­no­brz­miące z nazwą kolebki jej rodu: Bret­tonowie z Bret­ton. Czy stało się to jedy­nie dzięki oso­bli­wemu zbie­gowi oko­licz­no­ści, czy też jakiś daleki przo­dek był oso­bi­sto­ścią odpo­wied­nio wybitną i dosta­tecz­nie donio­słego zna­cze­nia, aby prze­ka­zać swoje nazwi­sko zamiesz­ki­wa­nej przez niego oko­licy – nic mi o tym nie wia­domo.

Kiedy byłam małą dziew­czynką, jeź­dzi­łam do Bret­ton mniej wię­cej dwa razy do roku, zawsze bar­dzo rada tym odwie­dzi­nom. Dom i jego miesz­kańcy szcze­gól­nie przy­pa­dli mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, sta­ran­nie dobrane ume­blo­wa­nie, wiel­kie, jasne okna, bal­kon zewnętrzny, wycho­dzący na piękną, starą ulicę, na któ­rej zda­wał się stale pano­wać odświętny nie­dziel­nie nastrój – taka cicha i spo­kojna była jej atmos­fera, takie czy­ste chod­niki i jezd­nia. Wszystko to podo­bało mi się nie­zmier­nie. W domu, zaj­mo­wa­nym wyłącz­nie przez ludzi doro­słych, przed­mio­tem ogól­nego zain­te­re­so­wa­nia bywa zazwy­czaj jedyne znaj­du­jące się wśród nich dziecko. I mną rów­nież wielce inte­re­so­wała się – w spo­sób zrów­no­wa­żony – pani Bret­ton, owdo­wiała, zanim jesz­cze ją pozna­łam, i mająca tylko jedy­nego syna. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jesz­cze młodą i przy­stojną kobietą.

Nie pamię­tam jej młodą, była jed­nak w cza­sie, kiedy ją pozna­łam, wciąż jesz­cze przy­stojna, wysoka, dobrze zbu­do­wana. Mimo że miała ciemną cerę jak na Angielkę, jej sma­głe policzki zawsze jaśniały rumień­cem zdro­wia, try­ska­ją­cego rów­nież z jej pięk­nych, pogod­nie patrzą­cych w świat, czar­nych oczu. Uwa­żano powszech­nie za godny poża­ło­wa­nia fakt, że nie prze­ka­zała cery synowi, któ­rego oczy były nie­bie­skie – jak­kol­wiek już nawet w chło­pię­cym wieku nader prze­ni­kliwe – a także koloru jego dłu­gich wło­sów, któ­rych barwy nie odwa­żali się przy­ja­ciele okre­ślać ści­ślej, nazy­wa­jąc je zło­tymi, ile­kroć padał na nie blask słońca. Odzie­dzi­czył nato­miast po matce rysy twa­rzy, jak rów­nież jej białe zęby, wzrost (a raczej zapo­wiedź wzro­stu, nie był jesz­cze bowiem roz­wi­nięty w pełni), a nade wszystko, co znacz­nie lep­sze, nie­ska­zi­telne zdro­wie oraz uspo­so­bie­nie równe i pogodne, warte wię­cej, ani­żeli posia­da­nie naj­więk­szej for­tuny.

Na jesieni roku… bawi­łam w Bret­ton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przy­je­chaw­szy po mnie do krew­nych, u któ­rych stale miesz­ka­łam w owym cza­sie. Przy­pusz­czam, że wów­czas już musiała prze­wi­dy­wać przy­szły bieg wypad­ków, któ­rych ja oso­bi­ście nie podej­rze­wa­łam nawet, jak­kol­wiek nie­okre­ślone, mętne ich prze­czu­wa­nie wystar­czało do omro­cze­nia cie­niem smutku mojego ówcze­snego życia: zado­wo­lona też byłam z tej zmiany śro­do­wi­ska i ota­cza­ją­cych mnie osób.

Czas upły­wał dla mnie zawsze mile przy boku matki chrzest­nej, nie z zawrotną szyb­ko­ścią wpraw­dzie, ale łagod­nie niby wez­brana rzeka, prze­pły­wa­jąca przez rów­ninę. Moje odwie­dziny u niej podobne były do pobytu Chri­stiana i Hope­ful nad pew­nym miłym stru­my­kiem, obsa­dzo­nym po obu brze­gach zie­lo­nymi drze­wami i łąkami, pięk­nie pstrzą­cymi się przez cały rok liliami i innym kwie­ciem. Nie było tu uroku uroz­ma­ice­nia ani pod­niety nie­prze­wi­dzia­nych wyda­rzeń; tak jed­nak lubi­łam spo­kój i tak mało żądna byłam pod­niet, że kiedy przy­szły wresz­cie, odczu­łam je raczej jako nie­po­żą­dane zakłó­ce­nie spo­koju, żału­jąc, że nie pozo­stały z dala ode mnie.

Pew­nego dnia nad­szedł list, któ­rego treść była dla pani Bret­ton nie­spo­dzianką, a zara­zem nie­mile ją zasko­czyła. Myśla­łam w pierw­szej chwili, że to wia­do­mość od moich krew­nych, dono­szą­cych o Bóg wie jakiej kata­stro­fie; nie było jed­nak w liście żad­nej wzmianki o mnie. Chmura zda­wała się roz­pra­szać.

Naza­jutrz, kiedy po powro­cie z dłu­giej prze­chadzki weszłam do zaj­mo­wa­nej przeze mnie sypialni, zasta­łam w niej nie­spo­dzie­waną zmianę. Oprócz mojego fran­cu­skiego łóżka, któ­remu cha­rak­ter mile ocie­nio­nego ustro­nia nada­wały osła­nia­jące je kotary, stało w rogu udra­po­wane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody – mała komódka z róża­nego drewna.

Wpa­trzy­łam się zdu­miona.

– Co ozna­czają te sprzęty? – zapy­ta­łam.

Odpo­wiedź była wyraźna i jasna:

– Przy­bywa nowy gość. Pani Bret­ton ocze­kuje jesz­cze kogoś.

Przy obie­dzie, na który zeszłam nie­ba­wem, wyja­śniło się wszystko. Otrzy­mam nie­długo towa­rzyszkę, małą dziew­czynkę, córeczkę przy­ja­ciela i dale­kiego krew­nego nie­bosz­czyka dok­tora Bret­tona. Dziew­czynka ta – wyja­śniono mi – stra­ciła nie­dawno matkę, jak­kol­wiek – dodała pani Bret­ton – strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu się zda­wać. Pani Home (tak brzmiało nazwi­sko rodzi­ców spo­dzie­wa­nego małego gościa) była kobietą bar­dzo przy­stojną, ale pło­chą, zanie­dbu­jącą swoje dziecko i spra­wia­jącą mężowi wiele roz­cza­ro­wań i zawo­dów. Zwią­zek ich oka­zał się tak bar­dzo daleki od mał­żeń­skiej har­mo­nii, że doszło wresz­cie do sepa­ra­cji, za zgodą obo­pólną, bez prze­pro­wa­dza­nia tej sprawy przez sądy. Rychło po tym pani Home, prze­mę­czyw­szy się zbyt­nio na balu, zazię­biła się, zapa­dła na gorącz­kową cho­robę i wkrótce umarła. Mąż jej, czło­wiek wielce uczu­ciowy i wraż­liwy z natury, wstrzą­śnięty nagłym zako­mu­ni­ko­wa­niem mu tej wia­do­mo­ści, wmó­wił sobie – i nie­po­dobna było prze­ko­nać go, aby mogło być ina­czej – że jego nad­mierna suro­wość wzglę­dem żony, brak cier­pli­wo­ści i wyro­zu­mia­ło­ści dla niej przy­czy­niły się do przy­śpie­sze­nia tra­gicz­nego końca. Tak bar­dzo tra­pił się tą myślą, że oddzia­łało to w końcu ujem­nie na jego psy­chikę. Leka­rze zale­cili mu odby­cie dłuż­szej podróży, licząc na sku­teczny wpływ zupeł­nej zmiany warun­ków i oto­cze­nia. Pani Bret­ton zaofia­ro­wała się zaopie­ko­wać na ten czas jego małą córeczką.

– Mam nadzieję – rze­kła moja chrzestna – że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką pło­chą, trzpio­to­watą, o pta­sim móżdżku zalot­nicą, z jaką praw­dzi­wie roz­sąd­nemu czło­wie­kowi nie wpa­dłoby na myśl się żenić. Pan Home może być, co prawda, uwa­żany za czło­wieka roz­sąd­nego – po swo­jemu – jak­kol­wiek nie­zbyt prak­tycz­nego. Roz­mi­ło­wany w nauce, spę­dza pół życia w labo­ra­to­rium na robie­niu doświad­czeń – czego jego motyl­ko­wata żona nie była ni­gdy w sta­nie zro­zu­mieć ani znieść. Muszę przy­znać – dodała szcze­rze moja chrzestna matka – że i mnie samej nie bar­dzo podo­ba­łoby się to.

Na zadane jej przeze mnie w tej spra­wie pyta­nie wyja­śniła mi w dal­szym ciągu, że, jak utrzy­my­wał nie­bosz­czyk mąż, pan Home odzie­dzi­czył naukowe upodo­ba­nia po wuju z linii macie­rzy­stej, zna­nym fran­cu­skim uczo­nym. Albo­wiem pan Home był pocho­dze­nia mie­sza­nego: fran­cu­skiego i szkoc­kiego, i miał zamiesz­ka­łych we Fran­cji krew­nych, z któ­rych nie­jedni pisali swoje nazwi­sko z poprze­dza­ją­cym je ary­sto­kra­tycz­nym „de” i uwa­żali swój ród za szla­checki.

Tego samego wie­czora został wysłany słu­żący na spo­tka­nie kolasy pocz­to­wej, którą miał przy­być nasz mały gość. Pani Bret­ton i ja sie­dzia­ły­śmy w salo­nie w ocze­ki­wa­niu na przy­jazd dziecka, same, ze względu na nie­obec­ność Johna Gra­hama, który poje­chał w odwie­dziny do jed­nego ze swo­ich kole­gów szkol­nych, miesz­ka­ją­cego na wsi. Moja matka chrzestna skra­cała sobie czas ocze­ki­wa­nia czy­ta­niem gazety wie­czor­nej, a ja szy­łam. Noc była burz­liwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nie­ustan­nie, zawo­dząc żało­śnie.

– Biedne dziecko! – wzdy­chała pani Bret­ton od czasu do czasu. – Jaka okropna pogoda do podró­żo­wa­nia! Chcia­ła­bym, aby zna­la­zła się już tutaj bez­piecz­nie.

Na krótko przed dzie­siątą jęk­nął dzwo­nek przy drzwiach wej­ścio­wych, oznaj­mia­jąc powrót War­rena (tak nazy­wał się wysłany po małą słu­żący). Gdy tylko zdą­żono otwo­rzyć drzwi na dole, zbie­głam do holu, gdzie stał już kufer oraz kilka tek­tu­ro­wych pudeł, przy nich młoda pia­stunka, u pod­nóża scho­dów zaś War­ren, nio­sący na rękach i tulący do sie­bie jakiś poowi­jany w szale tłu­mo­czek.

– Czy to jest przy­wie­zione dziecko? – zapy­ta­łam.

– Tak, pro­szę panienki.

Chcia­łam odwi­nąć szale, aby zoba­czyć twarz małej, jed­nak pośpiesz­nie odwró­ciła się i ukryła na ramie­niu War­rena.

– Pro­szę mnie spu­ścić na pod­łogę – szep­nęło dziecko cichut­kim gło­si­kiem w chwili, kiedy War­ren otwie­rał drzwi salonu – i zdjąć ze mnie ten szal – dodało, usi­łu­jąc jed­no­cze­śnie wycią­gnąć maleńką rączką szpilkę przy­trzy­mu­jącą szal, aby z rodza­jem kapry­śnego pośpie­chu zrzu­cić z sie­bie nie­zdarne opa­tu­le­nie. Istotka, która wyło­niła się spod niego, zro­biła umie­jętną próbę zło­że­nia szala, oka­zał się on jed­nak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu spro­stać siła drob­niut­kich rączek i ramion.

– Pro­szę to dać Har­riet – roz­ka­zała maleńka – już ona złoży go jak trzeba.

Po wyda­niu tego roz­po­rzą­dze­nia zwró­ciła się ku pani Bret­ton, w któ­rej twa­rzy utkwiła badaw­cze spoj­rze­nie.

– Chodź, kocha­nie – zachę­ciła pani Bret­ton. – Muszę zoba­czyć, czy nie prze­mo­kłaś i nie prze­zię­błaś. Chodź, ogrze­jesz się przy kominku.

Dziecko pośpie­szyło na to wezwa­nie. Uwol­niona z opa­tu­le­nia figurka oka­zała się nie­po­mier­nie drobna, zara­zem zgrab­niutka, lekka jak piórko, prze­dziw­nie kształtna i pocią­ga­jąca. Sie­dząc na kola­nach mojej matki chrzest­nej, spra­wiała wra­że­nie lalki raczej niż dziecka. Podo­bień­stwo do lalki potę­go­wała w moich oczach jej szyjka, cie­niuchna i deli­katna jak uto­czona z wosku, a także główka, okryta gąsz­czem jedwa­bi­stych loków.

Pani Bret­ton, roz­cie­ra­jąc rączki, nóżki i ramiona małej, prze­ma­wiała do niej krót­kimi, piesz­czo­tli­wymi zda­niami. Dziecko zrazu odpo­wia­dało na nie wpa­try­wa­niem się w star­szą kobietę z wni­kliwą cie­ka­wo­ścią, rychło jed­nak opro­mie­nił jej twa­rzyczkę uśmiech pełen ujmu­ją­cego wdzięku. Pani Bret­ton nie nale­żała na ogół do osób nazbyt łatwo i hoj­nie darzą­cych piesz­czo­tami; nawet w sto­sunku do wiel­bio­nego przez nią jedy­nego syna rzadko dawała powo­do­wać się sen­ty­men­tem, czę­sto wręcz prze­ciw­nie nawet, była, czy uda­wała, oschła. Kiedy jed­nak ta drobna dzie­cina się uśmiech­nęła, poca­ło­wała ją i zapy­tała:

– Jak cię zwą, pta­szyno?

– Panienką.

– A jak jesz­cze, prócz panienki?

– Polly – nazywa ją ojczu­lek.

– A czy Polly chęt­nie zamieszka u mnie?

– Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczu­lek. Odje­chał – dodała, potrzą­sa­jąc wymow­nie główką.

– Ojczu­lek powróci do swo­jej Polly albo przy­śle po nią.

– Na pewno powróci, pro­szę pani? Czy pani wie o tym?

– Myślę, że tak.

– A Har­riet myśli, że nie; przy­naj­mniej, że nie tak prędko. Jest chory.

Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysu­nęła rączkę z ręki pani Bret­ton i spró­bo­wała zsu­nąć się z jej kolan, napo­tkaw­szy wszakże na opór, rze­kła:

– Chcia­ła­bym zejść już, pro­szę pani. Mogę sie­dzieć na sto­łeczku.

Pani Bret­ton pozwo­liła jej się ześli­zgnąć, a wów­czas mała wzięła sto­łe­czek i prze­nio­sła go do kącika pogrą­żo­nego w naj­głęb­szym cie­niu, i tutaj usia­dła pośpiesz­nie. Pani Bret­ton, jak­kol­wiek natura wład­cza, a w rze­czach poważ­nych nie­ubła­ga­nie sta­now­cza nawet, bywała czę­sto bierna i ustę­pliwa w dro­bia­zgach: nie sprze­ci­wiała się też dziecku, pozo­sta­wia­jąc małej wolną wolę.

– Nie zwra­caj na nią uwagi na razie – ostrze­gła mnie.

Ja jed­nak zwró­ci­łam na małą uwagę, a raczej nie odwra­ca­łam ani na chwilę uwagi od niej, obser­wu­jąc ją – kiedy opie­rała drobny łokie­tek na drob­niuch­nym kolanku, a główkę na rączce. Dostrze­głam, że wyjęła z kie­szonki lal­czy­nej spód­niczki czwo­ro­kątną, cie­niuchną szma­teczkę baty­stu, która miała słu­żyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjąt­kowo wraż­li­wych moich uszu dole­ciał cichutki odgłos łka­nia. Inne dzieci zwy­kły, kiedy je coś boli czy smuci, pła­kać gło­śno, hała­śli­wie, nie wsty­dząc się ani powstrzy­mu­jąc łez. Ta maleńka istotka nato­miast łkała pra­wie nie­do­sły­szal­nie, od czasu do czasu tylko zdra­dza­jąc swoje wzru­sze­nie leciut­kim pocią­ga­niem noskiem. Pani Bret­ton nie sły­szała tego, na szczę­ście. Nie­ba­wem gło­sik, docho­dzący z ciem­nego kąta, zapy­tał:

– Czy można zadzwo­nić na Har­riet?

Zadzwo­ni­łam. Wezwana pia­stunka przy­szła nie­ba­wem.

– Trzeba mnie poło­żyć do łóżka – roz­ka­zała jej malutka pani. – Musisz zapy­tać, gdzie będę spała.

Har­riet wyja­śniła, że zdą­żyła już się tego dowie­dzieć.

– Zapy­taj, czy wolno ci będzie spać ze mną – powtó­rzyła mała.

– Nie, panienko – odparła Har­riet. – Ma panie­neczka spać w jed­nym pokoju z tą panią. – Wska­zała głową na mnie.

„Panie­neczka” nie wyszła z ciem­nego kąta, zauwa­ży­łam jed­nak, że jej oczy mnie szu­kają. Po paru chwi­lach nie­mego bada­nia wyło­niła się ze swo­jego kącika.

– Życzę pani dobrej nocy – rze­kła, zwra­ca­jąc się do pani Bret­ton, mnie wsze­lako omi­nęła w mil­cze­niu.

– Dobra­noc ci, Polly – powie­dzia­łam.

– Nie ma potrzeby mówić mi dobra­noc; mamy prze­cież spać w tym samym pokoju – odparła, po czym znik­nęła za drzwiami salonu. Usły­sza­ły­śmy jesz­cze tylko pro­po­zy­cję Har­riet zanie­sie­nia jej na górę.

– Nie ma potrzeby – brzmiała powtór­nie ta sama odpo­wiedź. – Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! – wołała, wspi­na­jąc się mozol­nie po scho­dach, o czym świad­czył odgłos wle­cze­nia za sobą wyraź­nie znu­żo­nych drob­nych stó­pek.

Kiedy w godzinę póź­niej przy­szłam do sypialni, żeby poło­żyć się spać, zasta­łam małą wciąż jesz­cze czu­wa­jącą. Uło­żyła poduszki w taki spo­sób, aby mogły pod­trzy­mać ją w pozy­cji sie­dzą­cej: obie rączki spo­czy­wały na koł­drze, sple­cione gestem oso­bli­wie nie­dzie­cię­cej cichej rezy­gna­cji. Przez jakiś czas nie odzy­wa­łam się do niej, przed samym wszakże zga­sze­niem świecy pora­dzi­łam, aby poło­żyła się wygod­niej.

– I to przyj­dzie – brzmiała odpo­wiedź.

– Ale zazię­bisz się w ten spo­sób, mała panienko.

Wzięła z krze­sła sto­ją­cego przy łóżeczku drobną sztukę ubra­nia i narzu­ciła sobie na ramionka. Pozwo­li­łam jej robić, co chciała. Wsłu­chu­jąc się przez chwilę poprzez ciem­no­ści, zda­łam sobie sprawę, że maleńka wciąż jesz­cze pła­cze, usi­łuje jed­nak czy­nić to moż­li­wie naj­ci­szej i naj­pow­ścią­gli­wiej.

Obu­dziw­szy się o świ­cie, usły­sza­łam kapa­nie wody, ście­ka­ją­cej jak gdyby cienką strużką. Spoj­rza­łam w stronę, skąd docho­dził ten odgłos, i ujrza­łam małą Polly, która wstała już i wdra­paw­szy się na krze­sło przy umy­walni, z wysił­kiem prze­chy­lała dzba­nek (któ­rego nie była w sta­nie udźwi­gnąć i pod­nieść), aby prze­lać jego zawar­tość do miski. Cie­kawy był jej widok myją­cej się i ubie­ra­ją­cej. Drobna figurka uwi­jała się przy tych czyn­no­ściach tak żywo, a zara­zem tak bez­sze­lest­nie! Widoczne było, że nie przy­wy­kła oby­wać się przy ubie­ra­niu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstą­żeczki, tasiemki i dziurki nastrę­czały jej wiele trud­no­ści, które usi­ło­wała poko­ny­wać ze wzru­sza­jącą wytrwa­ło­ścią. Zło­żyła porząd­nie koszulkę nocną, wygła­dziła jak tylko umiała naj­le­piej fałdy posła­nia, po czym, cof­nąw­szy się do kącika, w któ­rym ukry­wały ją zwoje dra­pu­ją­cych łóżeczko bia­łych muśli­no­wych fira­nek, zacho­wy­wała się cichutko. Unio­słam się na łóżku i wycią­gnę­łam głowę, aby zoba­czyć, co robi. Klę­czała, oparł­szy czoło na dło­niach. Widoczne było, że odma­wia pacie­rze.

Pia­stunka zastu­kała do drzwi. Mała się zerwała.

– Jestem ubrana, Har­riet – rze­kła. – Sama się ubra­łam, na pewno jed­nak nie jestem poza­pi­nana porząd­nie. Popraw na mnie wszystko.

– Dla­czego panie­neczka ubrała się sama?

– Cicho, Har­riet! Nie mów tak gło­śno, żeby nie obu­dzić tej dziew­czyny (oczy­wi­ste było, że mówi o mnie, przy­pusz­cza­jąc, że śpię, ponow­nie bowiem poło­ży­łam się i zamknę­łam oczy). Ubra­łam się umyśl­nie sama, żeby umieć, gdy odje­dziesz ode mnie.

– Czy panienka chce, żebym odje­chała?

– Kiedy byłaś zła, nie­raz chcia­łam, żebyś ode­szła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porząd­nie szarfę w pasie i przy­gładź mi włosy jak się należy, pro­szę cię.

– Szarfa panie­neczki leży jak ulana. Jaka z panie­neczki porząd­nicka.

– Nie, nie, trzeba zawią­zać ją jesz­cze raz. Pro­szę cię, zrób to.

– Dobrze już, dobrze. Ale gdy pojadę, musi panie­neczka pro­sić tę młodą panią, żeby dopo­mo­gła przy ubie­ra­niu.

– Za nic w świe­cie.

– Dla­czego? Jest bar­dzo miła. Spo­dzie­wam się, że panie­neczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzie­rała na nią nosa po swo­jemu.

– Nie chcę, żeby mnie ubie­rała! Nie chcę, sły­szysz? Za żadne skarby!

– Śmieszne z panie­neczki stwo­rze­nie.

– Nie robisz mi rów­nego prze­działu, Har­riet. Będzie znów pokrę­cony.

– Kto by tam kiedy dogo­dził panience. No, a teraz dobrze?

– Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?

– Zapro­wa­dzę panie­neczkę do pokoju śnia­da­nio­wego.

– Dobrze. Chodźmy.

Skie­ro­wały się ku drzwiom. Nagle mała się zatrzy­mała.

– O, Har­riet, dla­czego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszyst­kich ludzi!

– Niech panie­neczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.

– Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj. – Dotknęła ręką oko­licy serca i, poję­ku­jąc z cicha, wyszła z pokoju.

– Ojczulku! Ojczulku! – zawo­dziła płacz­li­wie.

Pod­nio­słam się, aby poło­żyć kres tej sce­nie, dopóki jesz­cze można było zapo­biec gwał­tow­nemu wybu­chowi.

– Niech panienka powie dzień dobry mło­dej pani – naka­zała Har­riet.

Rzu­ciła pośpieszne „dzień dobry”, po czym wyszła za pia­stunką z pokoju.

Har­riet wyje­chała tego samego dnia, uda­jąc się do zna­jo­mych, miesz­ka­ją­cych w sąsiedz­twie.

Zszedł­szy na dół, zasta­łam Pau­linę (dziecko mówiło o sobie jako o Polly, pełne jej wszakże, nie­zdrob­niane imię brzmiało: Pau­lina Maria) sie­dzącą tuż przy stole śnia­da­nio­wym obok pani Bret­ton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypeł­niała rączkę, która leżała bez­czyn­nie na obru­sie. Mała nie jadła.

– Nie mam poję­cia, jak damy sobie radę z tym stwo­rzon­kiem – zwró­ciła się do mnie moja matka chrzestna po śnia­da­niu i odej­ściu Polly. – Nic nie bie­rze do ust, a po jej oczach i po całej twa­rzy poznać wyraź­nie, że nie spała.

Uspo­ko­iłam panią Bret­ton, wyra­ża­jąc ufność w upływ czasu i ser­deczne obcho­dze­nie się z dziec­kiem.

– Gdyby polu­biła kogoś w naszym domu, przy­zwy­cza­iłaby się wkrótce, nie wcze­śniej jed­nak – odparła pani Bret­ton.ROZ­DZIAŁ II

PAU­LINA

Upły­nęło kilka dni i, jak się zda­wało, trudno było liczyć, aby dziecko miało polu­bić kogoś szcze­gól­niej w domu nowej opie­kunki. Nie była wła­ści­wie nie­grzeczna ani kapry­śna: nie­po­dobna byłoby nawet nazwać ją nie­po­słuszną, trudno wszakże zna­leźć istotę, która mniej niż ona nada­wa­łaby się do uko­je­nia, kie­ro­wa­nia, a cho­ciażby do przy­sto­so­wa­nia jej do nowych warun­ków. Była zgnę­biona, tak wyraź­nie zgnę­biona, że żadna osoba doro­sła nie mogłaby rów­nie bez­sprzecz­nie wyra­żać smutku ukła­dem twa­rzy i całej postaci. Żadne pożło­bione zmarszcz­kami obli­cze doro­słego wygnańca, tęsk­nią­cego za Europą i prze­by­wa­ją­cego na anty­po­dach lądu euro­pej­skiego, nie mogłoby zdra­dzać wyraź­niejszych oznak tęsk­noty za domem rodzin­nym ani­żeli twa­rzyczka tego dziecka. Zda­wała się sta­rzeć, szczu­pleć i mar­nieć w oczach. Ja oso­bi­ście, nie­ob­da­rzona udręką nazbyt buj­nej i prze­czu­lo­nej wyobraźni, dziw­nego zawsze dozna­wa­łam uczu­cia, ile­kroć otwo­rzyw­szy drzwi, zasta­wa­łam małą samą jedną, przy­kuc­niętą w kącie i opie­ra­jącą główkę na drob­niuch­nej rączce. Pokój, w któ­rym prze­by­wała, wyda­wał mi się nie­za­miesz­kany, ale nawie­dzony przez zjawę upiorną.

A kiedy znów, budząc się w noc księ­ży­cową, dostrze­ga­łam jej maleńką, białą figurkę, wyraź­nie odci­na­jącą się w noc­nej koszulce, klę­czącą na łóżku i modlącą się żar­li­wie jak gorąca kato­liczka czy meto­dystka – spra­wiała na mnie wra­że­nie świę­tej w eks­ta­zie zachwy­ce­nia. Nie wie­dzia­łam wów­czas, co mam o tym myśleć, czu­łam jed­nak, że fan­ta­zjuję tak samo nie­zdrowo i nie­lo­gicz­nie, jak ta, tra­wiona nie­dzie­cięcą tęsk­notą, mała dziew­czynka.

Rzadko pod­chwy­ty­wało moje ucho poje­dyn­cze słowa jej modli­twy, tak cichu­teńko ją szep­tała; cza­sem nawet modli­twa była zupeł­nie niema, nie­wy­po­wia­dana arty­ku­ło­wa­nymi dźwię­kami. Jeżeli jed­nak w rzad­kich chwi­lach uda­wało mi się roz­róż­nić jakieś słowa, było nimi nie­zmienne wezwa­nie: „Ojczulku, drogi mój ojczulku!”.

Zro­zu­mia­łam, że mam przed sobą osobę zdra­dza­jącą skłon­no­ści mania­kalne, które uwa­ża­łam zawsze za naj­więk­szą klę­skę, jaką może być dotknięta natura ludzka, bez róż­nicy męż­czyzn czy kobiet nimi obcią­żo­nych.

Trudno prze­wi­dzieć, do czego mogłoby w końcu dopro­wa­dzić małą jej samo­udrę­cza­nie, gdyby trwało w dal­szym ciągu, nie­uda­rem­nione przez nikogo. Na szczę­ście wszakże nastrój dziecka uległ nagłemu, nie­spo­dzie­wa­nemu zwro­towi.

Pew­nego dnia pani Bret­ton, chcąc wydo­stać małą z kąta, w któ­rym stale zaszy­wała się, i zająć czymś umysł, posa­dziła ją na ławeczce pod oknem i pole­ciła poli­czyć, ile pań i panów przej­dzie ulicą w ciągu okre­ślo­nego czasu. Ale dziecko sie­działo tępo, obo­jęt­nie, nie patrząc pra­wie, a już na pewno nie licząc, kiedy nagle – nie spusz­cza­łam z niej przez cały czas oczu – dostrze­głam na jej twa­rzy bły­ska­wiczną zmianę. Takie nie­bez­piecz­nie prze­wraż­li­wione (jak to się zwie) natury nastrę­czają wiele cie­ka­wych spo­strze­żeń obser­wu­ją­cym je oso­bom, szczę­śli­wie chro­nio­nym – dzięki chłod­niej­szemu tem­pe­ra­men­towi – przed pod­le­ga­niem nie­rów­nym nastro­jom i czczemu fan­ta­zjo­wa­niu. Wpa­trzone w jeden punkt oczy dziew­czynki roz­pa­liły się, drobne, stale nachmu­rzone czółko roz­ja­śniło się pro­mien­nie, wyraz smutku i zgnę­bie­nia znikł, jak gdyby zdmuch­nięty cza­rem z twa­rzyczki, ustę­pu­jąc miej­sca nagłemu oży­wie­niu i pod­nie­ce­niu.

– Tak! To on! – wyrwało się z jej ust.

I z szyb­ko­ścią ptaka czy wyrzu­co­nej z cię­ciwy strzały pomknęła do pokoju. W jaki spo­sób udało jej się otwo­rzyć cięż­kie drzwi wej­ściowe na dole, nie mam poję­cia, chyba że szczę­śli­wym dla niej tra­fem były uchy­lone. A może zetknęła się z War­re­nem, który nie mógł oprzeć się jej żąda­niu – wyobra­żam sobie, jak dalece natar­czy­wemu i gwał­tow­nemu! Fak­tem jest w każ­dym razie, że wypa­tru­jąc z zacie­ka­wie­niem przez okno, ujrza­łam maleńką figurkę w czar­nej sukience i zgrab­nym drobno zapli­so­wa­nym far­tuszku (nie­po­dobna było skło­nić Polly do nosze­nia ochra­nia­ją­cych całą sukienkę far­tu­chów, tak wielki żywiła do nich wstręt) bie­gnącą pędem przez połowę dłu­go­ści jezdni i w chwili kiedy zamie­rza­łam zwró­cić się do pani Bret­ton, aby ostrzec ją, że mała wybie­gła jak osza­lała na ulicę i że nale­ża­łoby natych­miast pośpie­szyć po nią, ujrza­łam dziecko pochwy­cone przez kogoś i ukryte na czy­jejś piersi zarówno przed moim okiem, jak przed zdu­mio­nymi spoj­rze­niami prze­chod­niów. Porwa­nia tego doko­nał jakiś pan, który teraz, osło­niw­szy maleńką swoim płasz­czem, skie­ro­wał się wraz z nią ku domowi, skąd wybie­gła.

Przy­pusz­cza­łam, że odda dziecko słu­żą­cemu, a sam odej­dzie, wbrew mojemu prze­wi­dy­wa­niu jed­nak wszedł i on także i po zatrzy­ma­niu się przez chwilę na dole, towa­rzy­szył małej na górne pię­tro.

Spo­sób przy­ję­cia go przez panią Bret­ton ujaw­nił mi od razu, że osoba jego była jej dobrze znana. Powi­tała go ser­decz­nie, wyda­jąc się jed­nak spło­szona, zdzi­wiona i nieco nie­mile zasko­czona. Niemy wyrzut, jaki przy­były wyczy­tał znać w jej spoj­rze­niu, skło­nił go do wyja­śnie­nia:

– Nie byłem w sta­nie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opu­ścić kraju, nie prze­ko­naw­szy się oso­bi­ście, czy moja maleńka przy­zwy­cza­iła się do nowego oto­cze­nia.

– Pań­skie przy­by­cie znów ją od niego odzwy­czai.

– Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co pora­bia naj­słod­sza kru­szynka ojczu­siowa?

Z zapy­ta­niem tym zwró­cił się do Pau­liny, sia­da­jąc na krze­śle i sta­wia­jąc ją na posadzce przed sobą.

– Jak się ma i co pora­bia kru­szynka ojczu­siowa? – powtó­rzyła pyta­nie, przy­tu­lona do kolan ojca i wpa­trzona w zachwy­ce­niu w jego twarz.

Była to cicha i poza tymi kil­koma sło­wami niema scena, tak głę­boka wszakże, wzru­sza­jąca dzięki modli­tew­nemu nie­le­d­wie sku­pie­niu, w jakim się odbyła, że tym bar­dziej gnę­biące spra­wiała na mnie wra­że­nie. Przy wszel­kich nie­po­wścią­ga­nych siłą woli, nie­opa­no­wa­nych wybu­chach spra­wia widzowi ulgę poczu­cie pew­nej ich śmiesz­no­ści i stąd wzgardy dla nich; za najbar­dziej przy­tła­cza­jącą nato­miast uwa­ża­łam zawsze tego rodzaju wraż­li­wość, która gnębi siłą wła­snej potęgi – olbrzym nie­wol­nik ugi­na­jący się pod pano­wa­niem trzeź­wego roz­sądku.

Pan Home był męż­czy­zną o suro­wych – może nawet powie­dzieć nale­ża­łoby – twar­dych rysach; czoło miał pobruż­dżone, kości policz­kowe wysta­jące. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malo­wała się nie­zwy­kła u Szko­tów głę­bia uczu­cia, w tej chwili ujaw­nio­nego wyraź­nie w pod­nie­ce­niu, jakiego nie­zdolny był poko­nać. Jego pół­nocny akcent har­mo­ni­zo­wał z całą fizjo­no­mią. Wyglą­dem spra­wiał zara­zem wra­że­nie czło­wieka dum­nego i pro­sto­li­nij­nego.

Poło­żył dłoń na pod­nie­sio­nej ku niemu główce dziecka, które szep­nęło:

– Poca­łuj swoją Polly, ojczulku!

Poca­ło­wał ją. Pra­gnę­łam usły­szeć z ust dziecka jakiś okrzyk spa­zma­tyczny, który przy­niósłby mi ulgę i przy­wró­ciłby spo­kój. Mała zacho­wy­wała się wszakże zadzi­wia­jąco cicho: jak gdyby speł­niło się wszystko, czego pra­gnęła, i dla­tego była upo­jona szczę­ściem i rado­ścią.

Nie przy­po­mi­na­jąc rodzica ani rysami, ani wyra­zem twa­rzy, była prze­cież nie­odrodną jego córką: uspo­so­bie­nie jej kształ­to­wało się pod jego wpły­wem, umysł zapeł­niony był tre­ścią jego umy­słu, niczym fili­żanka pły­nem wla­nym do niej z dzbanka.

Pan Home umiał nie­wąt­pli­wie po męsku pano­wać nad sobą, nie­za­leż­nie od uczuć, jakie mio­tały nim w ukry­ciu.

– Polly – rzekł, wpa­trzony w swoją małą córeczkę – zejdź do holu; leży tam na krze­śle moje palto; prze­szu­kaj jego kie­sze­nie, znaj­dziesz w jed­nej z nich chustkę do nosa, którą przy­nie­siesz mi tutaj.

Usłu­chała od razu, poszła i powró­ciła szybko, cze­ka­jąc posłusz­nie z chustką w rączce. Wyglą­dała praw­dzi­wie jak obra­zek z tą swoją zgrabną, drob­niutką figurką, opartą o kolana Home’a. Widząc jed­nak, że ojciec nie prze­staje roz­ma­wiać, jak gdyby nie­świa­domy jej powrotu, ujęła jego rękę, otwo­rzyła nie­opie­ra­jące się temu gestowi palce, wsu­nęła pomię­dzy nie chustkę i zamknęła ponow­nie. Przez chwilę zda­wał się w dal­szym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obec­no­ści, rychło jed­nak pochy­lił się ku niej i posa­dził na swo­ich kola­nach, a ona przy­tu­liła się do niego, i mimo że żadne z nich ani nie patrzyło na dru­gie, ani też nie zamie­niło słowa w ciągu godziny, byli, jak przy­pusz­czam, oboje zado­wo­leni w pełni.

Pod­czas popo­łu­dnio­wej her­baty ruchy i zacho­wa­nie małej istotki spra­wiały, jak zazwy­czaj, praw­dziwą roz­kosz oczom obec­nych. Zaczęła od pokie­ro­wa­nia War­re­nem, jak ma usta­wić krze­sła.

– Pro­szę usta­wić krze­sło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomię­dzy ojczul­kiem a panią Bret­ton: muszę podać mu her­batę.

Usia­dła i wska­zała obok sie­bie miej­sce ojcu.

– Usiądź obok mnie, jak gdy­by­śmy byli u nas w domu.

A potem, kiedy wzięła dla niego fili­żankę napeł­nioną her­batą, którą wła­sno­ręcz­nie osło­dziła i do któ­rej wlała śmie­tankę, dodała:

– Zawsze w domu robi­łam to dla cie­bie; nikt nie umiał ci tak dogo­dzić jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umia­łeś.

Przez cały czas posiłku uwi­jała się w dal­szym ciągu, usłu­gu­jąc ojcu w spo­sób chwi­lami zabaw­nie nie­do­rzeczny. Szczypce do cukru były za wiel­kie dla jed­nej rączki, musiała też użyć obu przy posłu­gi­wa­niu się tym instru­men­tem. Podźwi­gnię­cie srebr­nego dzba­nuszka do śmie­tanki, pół­mi­ska z krom­kami chleba z masłem, a nawet fili­żanki i spodeczka było zada­niem prze­ra­sta­ją­cym jej siły i moż­ność; odważ­nie jed­nak usi­ło­wała mu spro­stać, manew­ru­jąc każ­dym z tych przed­mio­tów po kolei, szczę­śli­wie też podo­łała wszyst­kiemu, nie prze­law­szy nic ani nie uszko­dziw­szy. Prawdę mówiąc, uwa­ża­łam ją za małą krę­cicką, ojciec jej wszakże, zaśle­piony, jak wszy­scy rodzice, zda­wał się z wiel­kim zado­wo­le­niem przyj­mo­wać jej usługi, cudow­nie nawet uko­jony krzą­ta­niem dookoła niego.

– To jedyna moja pocie­cha w życiu – nie mógł powstrzy­mać się od uczy­nie­nia wyzna­nia pani Bret­ton. Moja matka chrzestna miała taką samą wła­sną „pocie­chę”, nie­zrów­na­nie tylko więk­szych roz­mia­rów, w danym momen­cie nie­obecną w domu, w zupeł­no­ści też potra­fiła zro­zu­mieć i odczuć słabą stronę gościa.

Ta druga „pocie­cha” uka­zała się na widowni jesz­cze tego samego wie­czora. Wie­dzia­łam, że na ten dzień ozna­czony był jego powrót, zda­wa­łam też sobie sprawę, że pani Bret­ton pozo­sta­wała od rana już w tran­sie ocze­ki­wa­nia. Sie­dzie­li­śmy wszy­scy po her­ba­cie dookoła kominka, kiedy Gra­ham przy­łą­czył się do naszego koła. Nale­ża­łoby raczej powie­dzieć: prze­rwał je i wpro­wa­dził zamie­sza­nie; zja­wie­nie się mło­dego chłopca wywo­łało oczy­wi­ście nagły roz­gwar, wobec tego zaś, że świeżo przy­były pościł przez cały dzień, jak utrzy­my­wał, trzeba było zakrząt­nąć się dookoła solid­nego posiłku dla niego. On i pan Home przy­wi­tali się jako dawni dobrzy zna­jomi; na małą dziew­czynkę Gra­ham nie zwró­cił na razie wcale uwagi.

Po ukoń­cze­niu posiłku i odpo­wie­dzi na nie­zli­czone pyta­nia matki chło­piec wstał od stołu i usiadł przy kominku. Naprze­ciwko niego sie­dział pan Home i tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej jako o dziecku, uży­wam nie­wła­ści­wego, by­naj­mniej nie­okre­śla­ją­cego jej wyra­że­nia. Poję­cie „dziecko” nasuwa wszystko inne raczej, ani­żeli wizje poważ­nej, sku­pio­nej małej osóbki w żałob­nej sukience i bia­łym far­tuszku, mogą­cym nada­wać się rów­nie dobrze na ubra­nie lalki więk­szych roz­mia­rów. Osóbka ta umiesz­czona była na wyso­kim krze­sełku obok sto­lika z białą, z poli­tu­ro­wa­nego drewna szka­tułką do ręcz­nych robót i trzy­mała w rączce kawa­łek baty­stu, który pil­nie obrę­biała, prze­kłu­wa­jąc go raz w raz igłą, podobną w jej palusz­kach nie­le­d­wie do noża kuchen­nego. Manew­ru­jąc nią nie­po­rad­nie, kłuła się wciąż i pozo­sta­wiała na bia­łym baty­ście sze­reg maleń­kich czer­wo­nych pla­mek; od czasu do czasu wzdry­gała się, ile­kroć prze­korne narzę­dzie wymy­kało się spod jej wła­dzy i wpi­jało się głę­biej niż zazwy­czaj w maleńki palu­szek. Nie usta­wała jed­nak w pracy, cicha wciąż, pilna, prze­jęta doko­ny­wa­nym zada­niem, praw­dziwa mała kobietka.

Gra­ham był w owym cza­sie przy­stoj­nym szes­na­sto­let­nim wyrost­kiem, któ­rego wygląd nie wzbu­dzał jed­nak nazbyt wiel­kiego zaufa­nia do jego solid­no­ści. Zazna­czam ten rys nie dla­tego, aby chło­piec miał być w isto­cie szcze­gól­nie prze­wrotny z natury, ale dla­tego, że okre­śle­nie to wydaje mi się odpo­wied­nie do opi­sa­nia jego urody jasnej, cel­tyc­kiej (nie­sak­soń­skiej), falu­ją­cych jasno­kasz­ta­no­wych wło­sów, smu­kłej, kształt­nej postaci oraz czę­sto gosz­czą­cego na jego twa­rzy uśmie­chu, nie­po­zba­wio­nego ani pocią­ga­ją­cego uroku, ani prze­bie­gło­ści (nie w ujem­nym sen­sie jed­nak). Był w owym okre­sie psu­tym, samo­wol­nym chłop­cem.

Przez dłuż­szy czas przy­glą­dał się w mil­cze­niu drob­nej figu­rynce, sie­dzą­cej naprze­ciw niego z poważną sku­pioną minką, a kiedy chwi­lowa nie­obec­ność w pokoju pana Home’a prze­stała zmu­szać go do nie­śmia­łego pół­u­śmie­chu – jedy­nego u niego objawu onie­śmie­le­nia – zwró­cił się do pani Bret­ton.

– Mamo – rzekł – widzę w naszym towa­rzy­stwie młodą damę, któ­rej nie mia­łem dotych­czas zaszczytu być przed­sta­wio­nym.

– Masz pewno na myśli małą córeczkę pana Home’a – odparła matka.

– Tak, w samej rze­czy, łaskawa pani – skło­nił się syn. – Uwa­żam jed­nak spo­sób wyra­ża­nia się łaska­wej pani nazbyt mało cere­mo­nialny; mówiąc o mło­dej damie, którą mam na myśli, nazwał­bym ją panną Home.

– Słu­chaj, Gra­ha­mie, nie pozwolę ci dro­czyć się z dziec­kiem. Nie wyobra­żaj sobie, że zgo­dzę się, abyś zro­bił z niej swoją ofiarę.

– Łaskawa pani – zwró­cił się do małej, nie­stro­piony by­naj­mniej naganą z ust matki – czy mogę mieć zaszczyt przed­sta­wie­nia się pani, skoro nikt inny nie zdra­dza chęci wyświad­cze­nia pani ani mnie tej uprzej­mo­ści? Powolny sługa łaska­wej pani, John Gra­ham Bret­ton.

Spoj­rzała na niego, wsta­ją­cego z krze­sła i skła­da­ją­cego przed nią głę­boki ukłon. Odło­żyła roz­waż­nie napar­stek, nożyczki i robotę, zeszła ostroż­nie z wyso­kiego krze­sła i dyga­jąc przed nim nisko z nie­wy­po­wie­dzianą powagą, przy­wi­tała go uprzej­mym:

– Jak się pan ma?

– Cie­szę się pozo­sta­wa­niem w dobrym zdro­wiu, nieco tylko znu­żony jestem pośpieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i panią także widzę dobrze się mającą.

– Wcale znoś…śnie – brzmiała ambitna odpo­wiedź małej kobietki, która usi­ło­wała zająć swoje uprzed­nie wyso­kie sta­no­wi­sko; czu­jąc jed­nak, że nie będzie mogła tego doko­nać bez pew­nego wysiłku i nie­zgrab­nego wspi­na­nia się pod górę – a nie mogła prze­cież nara­zić w ten spo­sób na szwank swo­jej god­no­ści – z dru­giej zaś strony nie decy­du­jąc się za nic na świe­cie na szu­ka­nie cudzej pomocy w obec­no­ści tego mło­dego pani­cza, zrze­kła się wyso­kiego krze­sła na korzyść niskiego sto­łeczka. Ku sto­łecz­kowi temu przy­su­nął Gra­ham swoje krze­sło.

– Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezy­den­cja, dom mojej matki, wydaje się pani odpo­wied­nią sie­dzibą?

– Nie-nad-zwy-czaj-nie; chcia­ła­bym wró­cić do domu.

– Zupeł­nie natu­ralne i godne pochwały dąże­nie, łaskawa pani; będę jed­nak czy­nił, co tylko będzie w mojej mocy, aby mu się prze­ciw­sta­wić. Liczę na to, że uda mi się uzy­skać dzięki pani odro­binę cen­nego pier­wiastka, zwa­nego zabawą, któ­rej matka moja i tu obecna panna Snowe nie były zdolne mi zapew­nić.

– Wyjadę z moim ojczul­kiem i nie będę długo pozo­sta­wała u matki łaska­wego pana.

– Tak, tak, pozo­sta­nie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na któ­rym będzie pani jeź­dziła, i mnó­stwo ksią­żek z obraz­kami, które będę pani poka­zy­wał.

– Czy i pan będzie teraz tutaj miesz­kał?

– Miesz­kam tutaj. Jest pani z tego zado­wo­lona? Podo­bam się pani?

– Nie.

– Dla­czego?

– Wydaje mi się pan jakiś dziwny.

– Moja twarz, łaskawa pani?

– Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan dłu­gie czer­wone włosy.

– Kasz­ta­nowe, jeśli łaska: mama nazywa je kasz­ta­no­wymi czy zło­tymi. Tego samego zda­nia są o nich wszyst­kie jej przy­ja­ciółki. Ale nawet z moimi „dłu­gimi czer­wo­nymi wło­sami” (potrzą­snął z rodza­jem triumfu bujną czu­pryną, o któ­rej on sam dobrze wie­dział, że ma płowy odcień i dumny był z tej lwiej barwy) nie mógł­bym być dziw­niej­szy niż wasza łaska­wość, sza­nowna pani.

– Nazywa mnie pan dziwną?…

– Oczy­wi­ście.

(Po chwili mil­cze­nia).

– Myślę, że powin­nam już iść spać.

– Takie małe stwo­rzonko powinno od wielu godzin już być w łóżeczku, ale cze­kała pani na pewno na mnie, aby przyj­rzeć mi się, jak wyglą­dam, prawda?

– Nie. Wcale nie.

– Jestem pewien, że powo­dem tego opóź­nio­nego pój­ścia spać była chęć korzy­sta­nia z przy­jem­no­ści, jaką darzy pani moje towa­rzy­stwo. Wie­działa pani, że przy­jadę dzi­siaj, i stąd to cze­ka­nie na moż­ność zoba­cze­nia mnie?

– Nie poszłam spać dla­tego, że jest tutaj mój ojczu­lek, a nie kto inny.

– Ślicz­nie, łaskawa pani. Stanę się na pewno ulu­bień­cem pani: polubi pani wkrótce moje towa­rzy­stwo bar­dziej jesz­cze niż towa­rzy­stwo swo­jego ojczulka, ośmielę się wyra­zić przy­pusz­cze­nie.

Powie­działa dobra­noc pani Bret­ton i mnie; zawa­hała się, nie­pewna, czy Gra­ham zasłu­guje na te same względy, ale on w tej samej chwili pochwy­cił ją i uniósł w górę jedną ręką, i trzy­mał wysoko ponad swoją głową. Ujrzała w lustrze wła­sne odbi­cie w tej pozy­cji. Nagłość i łobu­zow­ska bez­ce­re­mo­nial­ność tego gestu, a nade wszystko oka­zany przez Gra­hama brak sza­cunku dla jej osoby, były nie do znie­sie­nia.

– Mógłby się pan wsty­dzić, panie Gra­ha­mie! – krzyk­nęła z obu­rze­niem – pro­szę mnie opu­ścić! – A kiedy sta­nęła ponow­nie na pod­ło­dze, dodała z powagą: – Cie­kawa jestem, co pomy­ślałby pan o mnie, gdy­bym chciała zro­bić to samo z panem i pod­nio­sła pana jedną ręką (pogro­ziła mu impo­nu­jącą górną koń­czyną) jak słu­żący War­ren pod­nosi małą kotkę.

Powie­dziaw­szy to, wyszła z god­no­ścią z pokoju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: