Villette - ebook
Villette - ebook
„Villette” to ostatnia powieść Charlotte Brontë, która w opinii krytyków przyćmiła nawet „Dziwne losy Jane Eyre”. Jej bohaterka, Lucy Snowe, wyjeżdża z Anglii, uciekając przed bolesnymi wspomnieniami, i zatrudnia się jako nauczycielka we francuskiej szkole z internatem w miejscowości Villette. Tam niezamierzenie zostaje świadkiem burzliwego romansu między doktorem Johnem, przystojnym, młodym Anglikiem, którego sama darzy skrywanym uczuciem, a piękną kokietką Ginervą Fanshawe. Ginerva ostatecznie porzuca doktora, stawiając wyżej zamiłowanie do luksusu. Lucy konfrontuje się z własną tęsknotą i cierpieniem. Historia Lucy Snowe jest jednym z najbardziej wnikliwych studiów nad świadomością kobiety w literaturze angielskiej.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-540-7 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BRETTON
Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu wiekowego schludnego miasta Bretton. Rodzina jej męża osiadła tutaj od wielu pokoleń, nosząc nawet nazwisko jednobrzmiące z nazwą kolebki jej rodu: Brettonowie z Bretton. Czy stało się to jedynie dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, czy też jakiś daleki przodek był osobistością odpowiednio wybitną i dostatecznie doniosłego znaczenia, aby przekazać swoje nazwisko zamieszkiwanej przez niego okolicy – nic mi o tym nie wiadomo.
Kiedy byłam małą dziewczynką, jeździłam do Bretton mniej więcej dwa razy do roku, zawsze bardzo rada tym odwiedzinom. Dom i jego mieszkańcy szczególnie przypadli mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, starannie dobrane umeblowanie, wielkie, jasne okna, balkon zewnętrzny, wychodzący na piękną, starą ulicę, na której zdawał się stale panować odświętny niedzielnie nastrój – taka cicha i spokojna była jej atmosfera, takie czyste chodniki i jezdnia. Wszystko to podobało mi się niezmiernie. W domu, zajmowanym wyłącznie przez ludzi dorosłych, przedmiotem ogólnego zainteresowania bywa zazwyczaj jedyne znajdujące się wśród nich dziecko. I mną również wielce interesowała się – w sposób zrównoważony – pani Bretton, owdowiała, zanim jeszcze ją poznałam, i mająca tylko jedynego syna. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jeszcze młodą i przystojną kobietą.
Nie pamiętam jej młodą, była jednak w czasie, kiedy ją poznałam, wciąż jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana. Mimo że miała ciemną cerę jak na Angielkę, jej smagłe policzki zawsze jaśniały rumieńcem zdrowia, tryskającego również z jej pięknych, pogodnie patrzących w świat, czarnych oczu. Uważano powszechnie za godny pożałowania fakt, że nie przekazała cery synowi, którego oczy były niebieskie – jakkolwiek już nawet w chłopięcym wieku nader przenikliwe – a także koloru jego długich włosów, których barwy nie odważali się przyjaciele określać ściślej, nazywając je złotymi, ilekroć padał na nie blask słońca. Odziedziczył natomiast po matce rysy twarzy, jak również jej białe zęby, wzrost (a raczej zapowiedź wzrostu, nie był jeszcze bowiem rozwinięty w pełni), a nade wszystko, co znacznie lepsze, nieskazitelne zdrowie oraz usposobienie równe i pogodne, warte więcej, aniżeli posiadanie największej fortuny.
Na jesieni roku… bawiłam w Bretton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przyjechawszy po mnie do krewnych, u których stale mieszkałam w owym czasie. Przypuszczam, że wówczas już musiała przewidywać przyszły bieg wypadków, których ja osobiście nie podejrzewałam nawet, jakkolwiek nieokreślone, mętne ich przeczuwanie wystarczało do omroczenia cieniem smutku mojego ówczesnego życia: zadowolona też byłam z tej zmiany środowiska i otaczających mnie osób.
Czas upływał dla mnie zawsze mile przy boku matki chrzestnej, nie z zawrotną szybkością wprawdzie, ale łagodnie niby wezbrana rzeka, przepływająca przez równinę. Moje odwiedziny u niej podobne były do pobytu Christiana i Hopeful nad pewnym miłym strumykiem, obsadzonym po obu brzegach zielonymi drzewami i łąkami, pięknie pstrzącymi się przez cały rok liliami i innym kwieciem. Nie było tu uroku urozmaicenia ani podniety nieprzewidzianych wydarzeń; tak jednak lubiłam spokój i tak mało żądna byłam podniet, że kiedy przyszły wreszcie, odczułam je raczej jako niepożądane zakłócenie spokoju, żałując, że nie pozostały z dala ode mnie.
Pewnego dnia nadszedł list, którego treść była dla pani Bretton niespodzianką, a zarazem niemile ją zaskoczyła. Myślałam w pierwszej chwili, że to wiadomość od moich krewnych, donoszących o Bóg wie jakiej katastrofie; nie było jednak w liście żadnej wzmianki o mnie. Chmura zdawała się rozpraszać.
Nazajutrz, kiedy po powrocie z długiej przechadzki weszłam do zajmowanej przeze mnie sypialni, zastałam w niej niespodziewaną zmianę. Oprócz mojego francuskiego łóżka, któremu charakter mile ocienionego ustronia nadawały osłaniające je kotary, stało w rogu udrapowane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody – mała komódka z różanego drewna.
Wpatrzyłam się zdumiona.
– Co oznaczają te sprzęty? – zapytałam.
Odpowiedź była wyraźna i jasna:
– Przybywa nowy gość. Pani Bretton oczekuje jeszcze kogoś.
Przy obiedzie, na który zeszłam niebawem, wyjaśniło się wszystko. Otrzymam niedługo towarzyszkę, małą dziewczynkę, córeczkę przyjaciela i dalekiego krewnego nieboszczyka doktora Brettona. Dziewczynka ta – wyjaśniono mi – straciła niedawno matkę, jakkolwiek – dodała pani Bretton – strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu się zdawać. Pani Home (tak brzmiało nazwisko rodziców spodziewanego małego gościa) była kobietą bardzo przystojną, ale płochą, zaniedbującą swoje dziecko i sprawiającą mężowi wiele rozczarowań i zawodów. Związek ich okazał się tak bardzo daleki od małżeńskiej harmonii, że doszło wreszcie do separacji, za zgodą obopólną, bez przeprowadzania tej sprawy przez sądy. Rychło po tym pani Home, przemęczywszy się zbytnio na balu, zaziębiła się, zapadła na gorączkową chorobę i wkrótce umarła. Mąż jej, człowiek wielce uczuciowy i wrażliwy z natury, wstrząśnięty nagłym zakomunikowaniem mu tej wiadomości, wmówił sobie – i niepodobna było przekonać go, aby mogło być inaczej – że jego nadmierna surowość względem żony, brak cierpliwości i wyrozumiałości dla niej przyczyniły się do przyśpieszenia tragicznego końca. Tak bardzo trapił się tą myślą, że oddziałało to w końcu ujemnie na jego psychikę. Lekarze zalecili mu odbycie dłuższej podróży, licząc na skuteczny wpływ zupełnej zmiany warunków i otoczenia. Pani Bretton zaofiarowała się zaopiekować na ten czas jego małą córeczką.
– Mam nadzieję – rzekła moja chrzestna – że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką płochą, trzpiotowatą, o ptasim móżdżku zalotnicą, z jaką prawdziwie rozsądnemu człowiekowi nie wpadłoby na myśl się żenić. Pan Home może być, co prawda, uważany za człowieka rozsądnego – po swojemu – jakkolwiek niezbyt praktycznego. Rozmiłowany w nauce, spędza pół życia w laboratorium na robieniu doświadczeń – czego jego motylkowata żona nie była nigdy w stanie zrozumieć ani znieść. Muszę przyznać – dodała szczerze moja chrzestna matka – że i mnie samej nie bardzo podobałoby się to.
Na zadane jej przeze mnie w tej sprawie pytanie wyjaśniła mi w dalszym ciągu, że, jak utrzymywał nieboszczyk mąż, pan Home odziedziczył naukowe upodobania po wuju z linii macierzystej, znanym francuskim uczonym. Albowiem pan Home był pochodzenia mieszanego: francuskiego i szkockiego, i miał zamieszkałych we Francji krewnych, z których niejedni pisali swoje nazwisko z poprzedzającym je arystokratycznym „de” i uważali swój ród za szlachecki.
Tego samego wieczora został wysłany służący na spotkanie kolasy pocztowej, którą miał przybyć nasz mały gość. Pani Bretton i ja siedziałyśmy w salonie w oczekiwaniu na przyjazd dziecka, same, ze względu na nieobecność Johna Grahama, który pojechał w odwiedziny do jednego ze swoich kolegów szkolnych, mieszkającego na wsi. Moja matka chrzestna skracała sobie czas oczekiwania czytaniem gazety wieczornej, a ja szyłam. Noc była burzliwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nieustannie, zawodząc żałośnie.
– Biedne dziecko! – wzdychała pani Bretton od czasu do czasu. – Jaka okropna pogoda do podróżowania! Chciałabym, aby znalazła się już tutaj bezpiecznie.
Na krótko przed dziesiątą jęknął dzwonek przy drzwiach wejściowych, oznajmiając powrót Warrena (tak nazywał się wysłany po małą służący). Gdy tylko zdążono otworzyć drzwi na dole, zbiegłam do holu, gdzie stał już kufer oraz kilka tekturowych pudeł, przy nich młoda piastunka, u podnóża schodów zaś Warren, niosący na rękach i tulący do siebie jakiś poowijany w szale tłumoczek.
– Czy to jest przywiezione dziecko? – zapytałam.
– Tak, proszę panienki.
Chciałam odwinąć szale, aby zobaczyć twarz małej, jednak pośpiesznie odwróciła się i ukryła na ramieniu Warrena.
– Proszę mnie spuścić na podłogę – szepnęło dziecko cichutkim głosikiem w chwili, kiedy Warren otwierał drzwi salonu – i zdjąć ze mnie ten szal – dodało, usiłując jednocześnie wyciągnąć maleńką rączką szpilkę przytrzymującą szal, aby z rodzajem kapryśnego pośpiechu zrzucić z siebie niezdarne opatulenie. Istotka, która wyłoniła się spod niego, zrobiła umiejętną próbę złożenia szala, okazał się on jednak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu sprostać siła drobniutkich rączek i ramion.
– Proszę to dać Harriet – rozkazała maleńka – już ona złoży go jak trzeba.
Po wydaniu tego rozporządzenia zwróciła się ku pani Bretton, w której twarzy utkwiła badawcze spojrzenie.
– Chodź, kochanie – zachęciła pani Bretton. – Muszę zobaczyć, czy nie przemokłaś i nie przeziębłaś. Chodź, ogrzejesz się przy kominku.
Dziecko pośpieszyło na to wezwanie. Uwolniona z opatulenia figurka okazała się niepomiernie drobna, zarazem zgrabniutka, lekka jak piórko, przedziwnie kształtna i pociągająca. Siedząc na kolanach mojej matki chrzestnej, sprawiała wrażenie lalki raczej niż dziecka. Podobieństwo do lalki potęgowała w moich oczach jej szyjka, cieniuchna i delikatna jak utoczona z wosku, a także główka, okryta gąszczem jedwabistych loków.
Pani Bretton, rozcierając rączki, nóżki i ramiona małej, przemawiała do niej krótkimi, pieszczotliwymi zdaniami. Dziecko zrazu odpowiadało na nie wpatrywaniem się w starszą kobietę z wnikliwą ciekawością, rychło jednak opromienił jej twarzyczkę uśmiech pełen ujmującego wdzięku. Pani Bretton nie należała na ogół do osób nazbyt łatwo i hojnie darzących pieszczotami; nawet w stosunku do wielbionego przez nią jedynego syna rzadko dawała powodować się sentymentem, często wręcz przeciwnie nawet, była, czy udawała, oschła. Kiedy jednak ta drobna dziecina się uśmiechnęła, pocałowała ją i zapytała:
– Jak cię zwą, ptaszyno?
– Panienką.
– A jak jeszcze, prócz panienki?
– Polly – nazywa ją ojczulek.
– A czy Polly chętnie zamieszka u mnie?
– Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczulek. Odjechał – dodała, potrząsając wymownie główką.
– Ojczulek powróci do swojej Polly albo przyśle po nią.
– Na pewno powróci, proszę pani? Czy pani wie o tym?
– Myślę, że tak.
– A Harriet myśli, że nie; przynajmniej, że nie tak prędko. Jest chory.
Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysunęła rączkę z ręki pani Bretton i spróbowała zsunąć się z jej kolan, napotkawszy wszakże na opór, rzekła:
– Chciałabym zejść już, proszę pani. Mogę siedzieć na stołeczku.
Pani Bretton pozwoliła jej się ześlizgnąć, a wówczas mała wzięła stołeczek i przeniosła go do kącika pogrążonego w najgłębszym cieniu, i tutaj usiadła pośpiesznie. Pani Bretton, jakkolwiek natura władcza, a w rzeczach poważnych nieubłaganie stanowcza nawet, bywała często bierna i ustępliwa w drobiazgach: nie sprzeciwiała się też dziecku, pozostawiając małej wolną wolę.
– Nie zwracaj na nią uwagi na razie – ostrzegła mnie.
Ja jednak zwróciłam na małą uwagę, a raczej nie odwracałam ani na chwilę uwagi od niej, obserwując ją – kiedy opierała drobny łokietek na drobniuchnym kolanku, a główkę na rączce. Dostrzegłam, że wyjęła z kieszonki lalczynej spódniczki czworokątną, cieniuchną szmateczkę batystu, która miała służyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjątkowo wrażliwych moich uszu doleciał cichutki odgłos łkania. Inne dzieci zwykły, kiedy je coś boli czy smuci, płakać głośno, hałaśliwie, nie wstydząc się ani powstrzymując łez. Ta maleńka istotka natomiast łkała prawie niedosłyszalnie, od czasu do czasu tylko zdradzając swoje wzruszenie leciutkim pociąganiem noskiem. Pani Bretton nie słyszała tego, na szczęście. Niebawem głosik, dochodzący z ciemnego kąta, zapytał:
– Czy można zadzwonić na Harriet?
Zadzwoniłam. Wezwana piastunka przyszła niebawem.
– Trzeba mnie położyć do łóżka – rozkazała jej malutka pani. – Musisz zapytać, gdzie będę spała.
Harriet wyjaśniła, że zdążyła już się tego dowiedzieć.
– Zapytaj, czy wolno ci będzie spać ze mną – powtórzyła mała.
– Nie, panienko – odparła Harriet. – Ma panieneczka spać w jednym pokoju z tą panią. – Wskazała głową na mnie.
„Panieneczka” nie wyszła z ciemnego kąta, zauważyłam jednak, że jej oczy mnie szukają. Po paru chwilach niemego badania wyłoniła się ze swojego kącika.
– Życzę pani dobrej nocy – rzekła, zwracając się do pani Bretton, mnie wszelako ominęła w milczeniu.
– Dobranoc ci, Polly – powiedziałam.
– Nie ma potrzeby mówić mi dobranoc; mamy przecież spać w tym samym pokoju – odparła, po czym zniknęła za drzwiami salonu. Usłyszałyśmy jeszcze tylko propozycję Harriet zaniesienia jej na górę.
– Nie ma potrzeby – brzmiała powtórnie ta sama odpowiedź. – Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! – wołała, wspinając się mozolnie po schodach, o czym świadczył odgłos wleczenia za sobą wyraźnie znużonych drobnych stópek.
Kiedy w godzinę później przyszłam do sypialni, żeby położyć się spać, zastałam małą wciąż jeszcze czuwającą. Ułożyła poduszki w taki sposób, aby mogły podtrzymać ją w pozycji siedzącej: obie rączki spoczywały na kołdrze, splecione gestem osobliwie niedziecięcej cichej rezygnacji. Przez jakiś czas nie odzywałam się do niej, przed samym wszakże zgaszeniem świecy poradziłam, aby położyła się wygodniej.
– I to przyjdzie – brzmiała odpowiedź.
– Ale zaziębisz się w ten sposób, mała panienko.
Wzięła z krzesła stojącego przy łóżeczku drobną sztukę ubrania i narzuciła sobie na ramionka. Pozwoliłam jej robić, co chciała. Wsłuchując się przez chwilę poprzez ciemności, zdałam sobie sprawę, że maleńka wciąż jeszcze płacze, usiłuje jednak czynić to możliwie najciszej i najpowściągliwiej.
Obudziwszy się o świcie, usłyszałam kapanie wody, ściekającej jak gdyby cienką strużką. Spojrzałam w stronę, skąd dochodził ten odgłos, i ujrzałam małą Polly, która wstała już i wdrapawszy się na krzesło przy umywalni, z wysiłkiem przechylała dzbanek (którego nie była w stanie udźwignąć i podnieść), aby przelać jego zawartość do miski. Ciekawy był jej widok myjącej się i ubierającej. Drobna figurka uwijała się przy tych czynnościach tak żywo, a zarazem tak bezszelestnie! Widoczne było, że nie przywykła obywać się przy ubieraniu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstążeczki, tasiemki i dziurki nastręczały jej wiele trudności, które usiłowała pokonywać ze wzruszającą wytrwałością. Złożyła porządnie koszulkę nocną, wygładziła jak tylko umiała najlepiej fałdy posłania, po czym, cofnąwszy się do kącika, w którym ukrywały ją zwoje drapujących łóżeczko białych muślinowych firanek, zachowywała się cichutko. Uniosłam się na łóżku i wyciągnęłam głowę, aby zobaczyć, co robi. Klęczała, oparłszy czoło na dłoniach. Widoczne było, że odmawia pacierze.
Piastunka zastukała do drzwi. Mała się zerwała.
– Jestem ubrana, Harriet – rzekła. – Sama się ubrałam, na pewno jednak nie jestem pozapinana porządnie. Popraw na mnie wszystko.
– Dlaczego panieneczka ubrała się sama?
– Cicho, Harriet! Nie mów tak głośno, żeby nie obudzić tej dziewczyny (oczywiste było, że mówi o mnie, przypuszczając, że śpię, ponownie bowiem położyłam się i zamknęłam oczy). Ubrałam się umyślnie sama, żeby umieć, gdy odjedziesz ode mnie.
– Czy panienka chce, żebym odjechała?
– Kiedy byłaś zła, nieraz chciałam, żebyś odeszła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porządnie szarfę w pasie i przygładź mi włosy jak się należy, proszę cię.
– Szarfa panieneczki leży jak ulana. Jaka z panieneczki porządnicka.
– Nie, nie, trzeba zawiązać ją jeszcze raz. Proszę cię, zrób to.
– Dobrze już, dobrze. Ale gdy pojadę, musi panieneczka prosić tę młodą panią, żeby dopomogła przy ubieraniu.
– Za nic w świecie.
– Dlaczego? Jest bardzo miła. Spodziewam się, że panieneczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzierała na nią nosa po swojemu.
– Nie chcę, żeby mnie ubierała! Nie chcę, słyszysz? Za żadne skarby!
– Śmieszne z panieneczki stworzenie.
– Nie robisz mi równego przedziału, Harriet. Będzie znów pokręcony.
– Kto by tam kiedy dogodził panience. No, a teraz dobrze?
– Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?
– Zaprowadzę panieneczkę do pokoju śniadaniowego.
– Dobrze. Chodźmy.
Skierowały się ku drzwiom. Nagle mała się zatrzymała.
– O, Harriet, dlaczego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszystkich ludzi!
– Niech panieneczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.
– Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj. – Dotknęła ręką okolicy serca i, pojękując z cicha, wyszła z pokoju.
– Ojczulku! Ojczulku! – zawodziła płaczliwie.
Podniosłam się, aby położyć kres tej scenie, dopóki jeszcze można było zapobiec gwałtownemu wybuchowi.
– Niech panienka powie dzień dobry młodej pani – nakazała Harriet.
Rzuciła pośpieszne „dzień dobry”, po czym wyszła za piastunką z pokoju.
Harriet wyjechała tego samego dnia, udając się do znajomych, mieszkających w sąsiedztwie.
Zszedłszy na dół, zastałam Paulinę (dziecko mówiło o sobie jako o Polly, pełne jej wszakże, niezdrobniane imię brzmiało: Paulina Maria) siedzącą tuż przy stole śniadaniowym obok pani Bretton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypełniała rączkę, która leżała bezczynnie na obrusie. Mała nie jadła.
– Nie mam pojęcia, jak damy sobie radę z tym stworzonkiem – zwróciła się do mnie moja matka chrzestna po śniadaniu i odejściu Polly. – Nic nie bierze do ust, a po jej oczach i po całej twarzy poznać wyraźnie, że nie spała.
Uspokoiłam panią Bretton, wyrażając ufność w upływ czasu i serdeczne obchodzenie się z dzieckiem.
– Gdyby polubiła kogoś w naszym domu, przyzwyczaiłaby się wkrótce, nie wcześniej jednak – odparła pani Bretton.ROZDZIAŁ II
PAULINA
Upłynęło kilka dni i, jak się zdawało, trudno było liczyć, aby dziecko miało polubić kogoś szczególniej w domu nowej opiekunki. Nie była właściwie niegrzeczna ani kapryśna: niepodobna byłoby nawet nazwać ją nieposłuszną, trudno wszakże znaleźć istotę, która mniej niż ona nadawałaby się do ukojenia, kierowania, a chociażby do przystosowania jej do nowych warunków. Była zgnębiona, tak wyraźnie zgnębiona, że żadna osoba dorosła nie mogłaby równie bezsprzecznie wyrażać smutku układem twarzy i całej postaci. Żadne pożłobione zmarszczkami oblicze dorosłego wygnańca, tęskniącego za Europą i przebywającego na antypodach lądu europejskiego, nie mogłoby zdradzać wyraźniejszych oznak tęsknoty za domem rodzinnym aniżeli twarzyczka tego dziecka. Zdawała się starzeć, szczupleć i marnieć w oczach. Ja osobiście, nieobdarzona udręką nazbyt bujnej i przeczulonej wyobraźni, dziwnego zawsze doznawałam uczucia, ilekroć otworzywszy drzwi, zastawałam małą samą jedną, przykucniętą w kącie i opierającą główkę na drobniuchnej rączce. Pokój, w którym przebywała, wydawał mi się niezamieszkany, ale nawiedzony przez zjawę upiorną.
A kiedy znów, budząc się w noc księżycową, dostrzegałam jej maleńką, białą figurkę, wyraźnie odcinającą się w nocnej koszulce, klęczącą na łóżku i modlącą się żarliwie jak gorąca katoliczka czy metodystka – sprawiała na mnie wrażenie świętej w ekstazie zachwycenia. Nie wiedziałam wówczas, co mam o tym myśleć, czułam jednak, że fantazjuję tak samo niezdrowo i nielogicznie, jak ta, trawiona niedziecięcą tęsknotą, mała dziewczynka.
Rzadko podchwytywało moje ucho pojedyncze słowa jej modlitwy, tak cichuteńko ją szeptała; czasem nawet modlitwa była zupełnie niema, niewypowiadana artykułowanymi dźwiękami. Jeżeli jednak w rzadkich chwilach udawało mi się rozróżnić jakieś słowa, było nimi niezmienne wezwanie: „Ojczulku, drogi mój ojczulku!”.
Zrozumiałam, że mam przed sobą osobę zdradzającą skłonności maniakalne, które uważałam zawsze za największą klęskę, jaką może być dotknięta natura ludzka, bez różnicy mężczyzn czy kobiet nimi obciążonych.
Trudno przewidzieć, do czego mogłoby w końcu doprowadzić małą jej samoudręczanie, gdyby trwało w dalszym ciągu, nieudaremnione przez nikogo. Na szczęście wszakże nastrój dziecka uległ nagłemu, niespodziewanemu zwrotowi.
Pewnego dnia pani Bretton, chcąc wydostać małą z kąta, w którym stale zaszywała się, i zająć czymś umysł, posadziła ją na ławeczce pod oknem i poleciła policzyć, ile pań i panów przejdzie ulicą w ciągu określonego czasu. Ale dziecko siedziało tępo, obojętnie, nie patrząc prawie, a już na pewno nie licząc, kiedy nagle – nie spuszczałam z niej przez cały czas oczu – dostrzegłam na jej twarzy błyskawiczną zmianę. Takie niebezpiecznie przewrażliwione (jak to się zwie) natury nastręczają wiele ciekawych spostrzeżeń obserwującym je osobom, szczęśliwie chronionym – dzięki chłodniejszemu temperamentowi – przed podleganiem nierównym nastrojom i czczemu fantazjowaniu. Wpatrzone w jeden punkt oczy dziewczynki rozpaliły się, drobne, stale nachmurzone czółko rozjaśniło się promiennie, wyraz smutku i zgnębienia znikł, jak gdyby zdmuchnięty czarem z twarzyczki, ustępując miejsca nagłemu ożywieniu i podnieceniu.
– Tak! To on! – wyrwało się z jej ust.
I z szybkością ptaka czy wyrzuconej z cięciwy strzały pomknęła do pokoju. W jaki sposób udało jej się otworzyć ciężkie drzwi wejściowe na dole, nie mam pojęcia, chyba że szczęśliwym dla niej trafem były uchylone. A może zetknęła się z Warrenem, który nie mógł oprzeć się jej żądaniu – wyobrażam sobie, jak dalece natarczywemu i gwałtownemu! Faktem jest w każdym razie, że wypatrując z zaciekawieniem przez okno, ujrzałam maleńką figurkę w czarnej sukience i zgrabnym drobno zaplisowanym fartuszku (niepodobna było skłonić Polly do noszenia ochraniających całą sukienkę fartuchów, tak wielki żywiła do nich wstręt) biegnącą pędem przez połowę długości jezdni i w chwili kiedy zamierzałam zwrócić się do pani Bretton, aby ostrzec ją, że mała wybiegła jak oszalała na ulicę i że należałoby natychmiast pośpieszyć po nią, ujrzałam dziecko pochwycone przez kogoś i ukryte na czyjejś piersi zarówno przed moim okiem, jak przed zdumionymi spojrzeniami przechodniów. Porwania tego dokonał jakiś pan, który teraz, osłoniwszy maleńką swoim płaszczem, skierował się wraz z nią ku domowi, skąd wybiegła.
Przypuszczałam, że odda dziecko służącemu, a sam odejdzie, wbrew mojemu przewidywaniu jednak wszedł i on także i po zatrzymaniu się przez chwilę na dole, towarzyszył małej na górne piętro.
Sposób przyjęcia go przez panią Bretton ujawnił mi od razu, że osoba jego była jej dobrze znana. Powitała go serdecznie, wydając się jednak spłoszona, zdziwiona i nieco niemile zaskoczona. Niemy wyrzut, jaki przybyły wyczytał znać w jej spojrzeniu, skłonił go do wyjaśnienia:
– Nie byłem w stanie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opuścić kraju, nie przekonawszy się osobiście, czy moja maleńka przyzwyczaiła się do nowego otoczenia.
– Pańskie przybycie znów ją od niego odzwyczai.
– Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co porabia najsłodsza kruszynka ojczusiowa?
Z zapytaniem tym zwrócił się do Pauliny, siadając na krześle i stawiając ją na posadzce przed sobą.
– Jak się ma i co porabia kruszynka ojczusiowa? – powtórzyła pytanie, przytulona do kolan ojca i wpatrzona w zachwyceniu w jego twarz.
Była to cicha i poza tymi kilkoma słowami niema scena, tak głęboka wszakże, wzruszająca dzięki modlitewnemu nieledwie skupieniu, w jakim się odbyła, że tym bardziej gnębiące sprawiała na mnie wrażenie. Przy wszelkich niepowściąganych siłą woli, nieopanowanych wybuchach sprawia widzowi ulgę poczucie pewnej ich śmieszności i stąd wzgardy dla nich; za najbardziej przytłaczającą natomiast uważałam zawsze tego rodzaju wrażliwość, która gnębi siłą własnej potęgi – olbrzym niewolnik uginający się pod panowaniem trzeźwego rozsądku.
Pan Home był mężczyzną o surowych – może nawet powiedzieć należałoby – twardych rysach; czoło miał pobrużdżone, kości policzkowe wystające. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malowała się niezwykła u Szkotów głębia uczucia, w tej chwili ujawnionego wyraźnie w podnieceniu, jakiego niezdolny był pokonać. Jego północny akcent harmonizował z całą fizjonomią. Wyglądem sprawiał zarazem wrażenie człowieka dumnego i prostolinijnego.
Położył dłoń na podniesionej ku niemu główce dziecka, które szepnęło:
– Pocałuj swoją Polly, ojczulku!
Pocałował ją. Pragnęłam usłyszeć z ust dziecka jakiś okrzyk spazmatyczny, który przyniósłby mi ulgę i przywróciłby spokój. Mała zachowywała się wszakże zadziwiająco cicho: jak gdyby spełniło się wszystko, czego pragnęła, i dlatego była upojona szczęściem i radością.
Nie przypominając rodzica ani rysami, ani wyrazem twarzy, była przecież nieodrodną jego córką: usposobienie jej kształtowało się pod jego wpływem, umysł zapełniony był treścią jego umysłu, niczym filiżanka płynem wlanym do niej z dzbanka.
Pan Home umiał niewątpliwie po męsku panować nad sobą, niezależnie od uczuć, jakie miotały nim w ukryciu.
– Polly – rzekł, wpatrzony w swoją małą córeczkę – zejdź do holu; leży tam na krześle moje palto; przeszukaj jego kieszenie, znajdziesz w jednej z nich chustkę do nosa, którą przyniesiesz mi tutaj.
Usłuchała od razu, poszła i powróciła szybko, czekając posłusznie z chustką w rączce. Wyglądała prawdziwie jak obrazek z tą swoją zgrabną, drobniutką figurką, opartą o kolana Home’a. Widząc jednak, że ojciec nie przestaje rozmawiać, jak gdyby nieświadomy jej powrotu, ujęła jego rękę, otworzyła nieopierające się temu gestowi palce, wsunęła pomiędzy nie chustkę i zamknęła ponownie. Przez chwilę zdawał się w dalszym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obecności, rychło jednak pochylił się ku niej i posadził na swoich kolanach, a ona przytuliła się do niego, i mimo że żadne z nich ani nie patrzyło na drugie, ani też nie zamieniło słowa w ciągu godziny, byli, jak przypuszczam, oboje zadowoleni w pełni.
Podczas popołudniowej herbaty ruchy i zachowanie małej istotki sprawiały, jak zazwyczaj, prawdziwą rozkosz oczom obecnych. Zaczęła od pokierowania Warrenem, jak ma ustawić krzesła.
– Proszę ustawić krzesło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomiędzy ojczulkiem a panią Bretton: muszę podać mu herbatę.
Usiadła i wskazała obok siebie miejsce ojcu.
– Usiądź obok mnie, jak gdybyśmy byli u nas w domu.
A potem, kiedy wzięła dla niego filiżankę napełnioną herbatą, którą własnoręcznie osłodziła i do której wlała śmietankę, dodała:
– Zawsze w domu robiłam to dla ciebie; nikt nie umiał ci tak dogodzić jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umiałeś.
Przez cały czas posiłku uwijała się w dalszym ciągu, usługując ojcu w sposób chwilami zabawnie niedorzeczny. Szczypce do cukru były za wielkie dla jednej rączki, musiała też użyć obu przy posługiwaniu się tym instrumentem. Podźwignięcie srebrnego dzbanuszka do śmietanki, półmiska z kromkami chleba z masłem, a nawet filiżanki i spodeczka było zadaniem przerastającym jej siły i możność; odważnie jednak usiłowała mu sprostać, manewrując każdym z tych przedmiotów po kolei, szczęśliwie też podołała wszystkiemu, nie przelawszy nic ani nie uszkodziwszy. Prawdę mówiąc, uważałam ją za małą kręcicką, ojciec jej wszakże, zaślepiony, jak wszyscy rodzice, zdawał się z wielkim zadowoleniem przyjmować jej usługi, cudownie nawet ukojony krzątaniem dookoła niego.
– To jedyna moja pociecha w życiu – nie mógł powstrzymać się od uczynienia wyznania pani Bretton. Moja matka chrzestna miała taką samą własną „pociechę”, niezrównanie tylko większych rozmiarów, w danym momencie nieobecną w domu, w zupełności też potrafiła zrozumieć i odczuć słabą stronę gościa.
Ta druga „pociecha” ukazała się na widowni jeszcze tego samego wieczora. Wiedziałam, że na ten dzień oznaczony był jego powrót, zdawałam też sobie sprawę, że pani Bretton pozostawała od rana już w transie oczekiwania. Siedzieliśmy wszyscy po herbacie dookoła kominka, kiedy Graham przyłączył się do naszego koła. Należałoby raczej powiedzieć: przerwał je i wprowadził zamieszanie; zjawienie się młodego chłopca wywołało oczywiście nagły rozgwar, wobec tego zaś, że świeżo przybyły pościł przez cały dzień, jak utrzymywał, trzeba było zakrzątnąć się dookoła solidnego posiłku dla niego. On i pan Home przywitali się jako dawni dobrzy znajomi; na małą dziewczynkę Graham nie zwrócił na razie wcale uwagi.
Po ukończeniu posiłku i odpowiedzi na niezliczone pytania matki chłopiec wstał od stołu i usiadł przy kominku. Naprzeciwko niego siedział pan Home i tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej jako o dziecku, używam niewłaściwego, bynajmniej nieokreślającego jej wyrażenia. Pojęcie „dziecko” nasuwa wszystko inne raczej, aniżeli wizje poważnej, skupionej małej osóbki w żałobnej sukience i białym fartuszku, mogącym nadawać się równie dobrze na ubranie lalki większych rozmiarów. Osóbka ta umieszczona była na wysokim krzesełku obok stolika z białą, z politurowanego drewna szkatułką do ręcznych robót i trzymała w rączce kawałek batystu, który pilnie obrębiała, przekłuwając go raz w raz igłą, podobną w jej paluszkach nieledwie do noża kuchennego. Manewrując nią nieporadnie, kłuła się wciąż i pozostawiała na białym batyście szereg maleńkich czerwonych plamek; od czasu do czasu wzdrygała się, ilekroć przekorne narzędzie wymykało się spod jej władzy i wpijało się głębiej niż zazwyczaj w maleńki paluszek. Nie ustawała jednak w pracy, cicha wciąż, pilna, przejęta dokonywanym zadaniem, prawdziwa mała kobietka.
Graham był w owym czasie przystojnym szesnastoletnim wyrostkiem, którego wygląd nie wzbudzał jednak nazbyt wielkiego zaufania do jego solidności. Zaznaczam ten rys nie dlatego, aby chłopiec miał być w istocie szczególnie przewrotny z natury, ale dlatego, że określenie to wydaje mi się odpowiednie do opisania jego urody jasnej, celtyckiej (niesaksońskiej), falujących jasnokasztanowych włosów, smukłej, kształtnej postaci oraz często goszczącego na jego twarzy uśmiechu, niepozbawionego ani pociągającego uroku, ani przebiegłości (nie w ujemnym sensie jednak). Był w owym okresie psutym, samowolnym chłopcem.
Przez dłuższy czas przyglądał się w milczeniu drobnej figurynce, siedzącej naprzeciw niego z poważną skupioną minką, a kiedy chwilowa nieobecność w pokoju pana Home’a przestała zmuszać go do nieśmiałego półuśmiechu – jedynego u niego objawu onieśmielenia – zwrócił się do pani Bretton.
– Mamo – rzekł – widzę w naszym towarzystwie młodą damę, której nie miałem dotychczas zaszczytu być przedstawionym.
– Masz pewno na myśli małą córeczkę pana Home’a – odparła matka.
– Tak, w samej rzeczy, łaskawa pani – skłonił się syn. – Uważam jednak sposób wyrażania się łaskawej pani nazbyt mało ceremonialny; mówiąc o młodej damie, którą mam na myśli, nazwałbym ją panną Home.
– Słuchaj, Grahamie, nie pozwolę ci droczyć się z dzieckiem. Nie wyobrażaj sobie, że zgodzę się, abyś zrobił z niej swoją ofiarę.
– Łaskawa pani – zwrócił się do małej, niestropiony bynajmniej naganą z ust matki – czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia się pani, skoro nikt inny nie zdradza chęci wyświadczenia pani ani mnie tej uprzejmości? Powolny sługa łaskawej pani, John Graham Bretton.
Spojrzała na niego, wstającego z krzesła i składającego przed nią głęboki ukłon. Odłożyła rozważnie naparstek, nożyczki i robotę, zeszła ostrożnie z wysokiego krzesła i dygając przed nim nisko z niewypowiedzianą powagą, przywitała go uprzejmym:
– Jak się pan ma?
– Cieszę się pozostawaniem w dobrym zdrowiu, nieco tylko znużony jestem pośpieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i panią także widzę dobrze się mającą.
– Wcale znoś…śnie – brzmiała ambitna odpowiedź małej kobietki, która usiłowała zająć swoje uprzednie wysokie stanowisko; czując jednak, że nie będzie mogła tego dokonać bez pewnego wysiłku i niezgrabnego wspinania się pod górę – a nie mogła przecież narazić w ten sposób na szwank swojej godności – z drugiej zaś strony nie decydując się za nic na świecie na szukanie cudzej pomocy w obecności tego młodego panicza, zrzekła się wysokiego krzesła na korzyść niskiego stołeczka. Ku stołeczkowi temu przysunął Graham swoje krzesło.
– Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezydencja, dom mojej matki, wydaje się pani odpowiednią siedzibą?
– Nie-nad-zwy-czaj-nie; chciałabym wrócić do domu.
– Zupełnie naturalne i godne pochwały dążenie, łaskawa pani; będę jednak czynił, co tylko będzie w mojej mocy, aby mu się przeciwstawić. Liczę na to, że uda mi się uzyskać dzięki pani odrobinę cennego pierwiastka, zwanego zabawą, której matka moja i tu obecna panna Snowe nie były zdolne mi zapewnić.
– Wyjadę z moim ojczulkiem i nie będę długo pozostawała u matki łaskawego pana.
– Tak, tak, pozostanie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na którym będzie pani jeździła, i mnóstwo książek z obrazkami, które będę pani pokazywał.
– Czy i pan będzie teraz tutaj mieszkał?
– Mieszkam tutaj. Jest pani z tego zadowolona? Podobam się pani?
– Nie.
– Dlaczego?
– Wydaje mi się pan jakiś dziwny.
– Moja twarz, łaskawa pani?
– Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan długie czerwone włosy.
– Kasztanowe, jeśli łaska: mama nazywa je kasztanowymi czy złotymi. Tego samego zdania są o nich wszystkie jej przyjaciółki. Ale nawet z moimi „długimi czerwonymi włosami” (potrząsnął z rodzajem triumfu bujną czupryną, o której on sam dobrze wiedział, że ma płowy odcień i dumny był z tej lwiej barwy) nie mógłbym być dziwniejszy niż wasza łaskawość, szanowna pani.
– Nazywa mnie pan dziwną?…
– Oczywiście.
(Po chwili milczenia).
– Myślę, że powinnam już iść spać.
– Takie małe stworzonko powinno od wielu godzin już być w łóżeczku, ale czekała pani na pewno na mnie, aby przyjrzeć mi się, jak wyglądam, prawda?
– Nie. Wcale nie.
– Jestem pewien, że powodem tego opóźnionego pójścia spać była chęć korzystania z przyjemności, jaką darzy pani moje towarzystwo. Wiedziała pani, że przyjadę dzisiaj, i stąd to czekanie na możność zobaczenia mnie?
– Nie poszłam spać dlatego, że jest tutaj mój ojczulek, a nie kto inny.
– Ślicznie, łaskawa pani. Stanę się na pewno ulubieńcem pani: polubi pani wkrótce moje towarzystwo bardziej jeszcze niż towarzystwo swojego ojczulka, ośmielę się wyrazić przypuszczenie.
Powiedziała dobranoc pani Bretton i mnie; zawahała się, niepewna, czy Graham zasługuje na te same względy, ale on w tej samej chwili pochwycił ją i uniósł w górę jedną ręką, i trzymał wysoko ponad swoją głową. Ujrzała w lustrze własne odbicie w tej pozycji. Nagłość i łobuzowska bezceremonialność tego gestu, a nade wszystko okazany przez Grahama brak szacunku dla jej osoby, były nie do zniesienia.
– Mógłby się pan wstydzić, panie Grahamie! – krzyknęła z oburzeniem – proszę mnie opuścić! – A kiedy stanęła ponownie na podłodze, dodała z powagą: – Ciekawa jestem, co pomyślałby pan o mnie, gdybym chciała zrobić to samo z panem i podniosła pana jedną ręką (pogroziła mu imponującą górną kończyną) jak służący Warren podnosi małą kotkę.
Powiedziawszy to, wyszła z godnością z pokoju.