- nowość
W drodze - ebook
W drodze - ebook
Powieść zaliczona do grona 100 najważniejszych książek XX wieku!
Światowy bestseller, który odmienił oblicze literatury i spojrzenie każdego, kto po nią sięgnął.
Dwójka przyjaciół wyrusza w podróż przez Stany Zjednoczone. Nie mają pieniędzy, zadzierają z prawem, ale pragną przygód. Upajają się alkoholem, narkotykami, wojną i miłością. Ich celem jest odnalezienie sensu życia w świecie szarzejącym od zwyczajności.
Książka ta, nasycona wątkami autobiograficznymi, stanowi najważniejsze dzieło w dorobku Jacka Kerouaca. Napisana z mieszaniną smutnej naiwności i dzikiej ambicji, przesiąknięta miłością do kraju, a zarazem współczuciem dla ludzkości, jest kwintesencją amerykańskiego snu o wolności.
Jako na poły anarchistyczny manifest kultury beatników, zdefiniowała głos pokolenia protestującego przeciwko kultowi przeciętności i obłudzie Ameryki.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68364-29-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Deana poznałem w niedługim czasie po rozstaniu z żoną. Wyszedłem właśnie z ciężkiej choroby, o której nie chce mi się nawet wspominać, poza tym, że w pewnym stopniu złożyły się na nią potwornie męczące rozejście się z żoną i moje poczucie, że wszystko skończone. Wraz z przyjazdem Deana Moriarty’ego zaczął się nowy rozdział mojego życia, który można by nazwać życiem w drodze. Od dawna już marzyłem o wyjeździe na Zachód, żeby zobaczyć kawałek Stanów, ale zawsze kończyło się na mglistych planach i podróż nigdy nie doszła do skutku. Dean jest facetem wprost stworzonym do wędrownego życia, bo właściwie urodził się w drodze, kiedy w 1926 roku jego rodzice jechali starym gruchotem przez Salt Lake City do Los Angeles. Pierwszy raz usłyszałem o Deanie od Chada Kinga, który pokazał mi kilka jego listów pisanych z poprawczaka w Nowym Meksyku. Listy ogromnie mnie zaintrygowały, bo Dean tak mile i naiwnie prosił w nich Chada, żeby opowiedział mu wszystko, co wie o Nietzschem i rozmaitych wspaniałościach intelektualnych, na których się zna. Pamiętam rozmowę z Carlem o tych listach – zastanawialiśmy się wtedy, czy kiedyś będziemy mieli okazję poznać tego dziwnego Deana Moriarty’ego. Ale to dawne czasy, kiedy Dean wcale nie był tym co dzisiaj, kiedy był jeszcze młodym kryminalistą otoczonym mgiełką tajemniczości. Potem doszły nas słuchy, że Dean wyszedł z poprawczaka i po raz pierwszy w życiu ma przyjechać do Nowego Jorku; mówiło się też, że właśnie się ożenił z dziewczyną imieniem Marylou.
Pewnego dnia, włócząc się po miasteczku uniwersyteckim, dowiedziałem się od Chada i Tima Graya, że Dean mieszka w jakiejś obskurnej norze we wschodniej części Harlemu – w Harlemie Hiszpańskim. Poprzedniego wieczoru przyjechał po raz pierwszy do Nowego Jorku ze swoją śliczną i bystrą Marylou; wysiedli z autobusu Greyhound przy Pięćdziesiątej Ulicy, skręcili za róg, rozglądając się, gdzie by można coś zjeść, i poszli prosto do Hectora; odtąd knajpka Hectora jest dla Deana wielkim symbolem Nowego Jorku. Zafundowali sobie wspaniałe lukrowane ciastka i ptysie z kremem.
Dean wciąż powtarzał Marylou:
– Kochanie, jesteśmy już w Nowym Jorku i chociaż nie powiedziałem ci właściwie wszystkiego, co mi chodziło po głowie, kiedy przejeżdżaliśmy przez Missouri, a zwłaszcza kiedy mijaliśmy poprawczak w Booneville, który przypomniał mi pobyt za kratkami, musimy teraz bezwzględnie odłożyć na później wszelkie sprawy miłosne i natychmiast zacząć obmyślać dokładne i rzeczowe plany na przyszłość… – I tak dalej, jak to miał wówczas w zwyczaju.
Poszedłem z chłopakami do tej jego nory; Dean otworzył nam w samych spodenkach.
Marylou zeskoczyła z łóżka; Dean posłał gospodarza mieszkania do kuchni, przypuszczalnie po to, żeby zaparzył kawy, a sam zaczął się rozwodzić nad miłością, że dla niego seks jest jedyną świętą i istotną wartością, chociaż dobrze się trzeba napocić i nauwijać, żeby zarobić na życie. Pragnąc dać temu wyraz, stał i kiwał głową, ze wzrokiem wbitym w ziemię, potakując niczym młody bokser uwagom trenera, aby sprawić wrażenie, że wsłuchuje się w każde słowo, powtarzając bez przerwy swoje „Tak” i „Dobrze mówisz”. Na pierwszy rzut oka wydał mi się bardzo podobny do Gene’a Autry’ego za młodu – szczupły, wąskie biodra, błękitne oczy, baki i akcent prosto z Oklahomy – prawdziwy bohater ośnieżonego Zachodu.
Zresztą pracował rzeczywiście na ranczu, u Eda Walla w Kolorado, zanim ożenił się z Marylou i przyjechał na Wschód. Marylou była ładną blondynką o bujnych kędzierzawych włosach jak złote morze; siedziała ze zwieszonymi rękami na brzeżku kanapy, niebieskie, przydymione oczy miała szeroko otwarte, bo znalazła się w ponurej, wstrętnej melinie nowojorskiej, jednej z tych, o których słyszała jeszcze na Zachodzie, i zastygła tu w oczekiwaniu niby chuda, wydłużona, surrealistyczna kobieta Modiglianiego na tle surowego pokoju. Ale mimo że śliczna i miła, była przy tym głupia jak but i zdolna do najgorszych rzeczy. Owej nocy piliśmy piwo, siłowaliśmy się na rękę i gadaliśmy aż do świtu, a rano, kiedy siedzieliśmy w szarym świetle ponurego dnia, paląc w milczeniu pety z popielniczek, Dean zerwał się nerwowo, przemierzył w zamyśleniu pokój i oświadczył, że dobrze by było, gdyby Marylou zrobiła śniadanie i zamiotła podłogę.
– Innymi słowy, kochanie, musimy bardzo zważać na to, co mówię, bo wszystko się nam rozchwieje i nie poznamy do głębi prawdy ani nie skrystalizujemy planów.
Po tych jego słowach wyszedłem.
Kilka dni później Dean wyznał Chadowi Kingowi, że musi koniecznie nauczyć się od niego pisać; Chad powiedział mu, że to ja jestem pisarzem i że po wszelkie rady powinien się zgłaszać do mnie. Tymczasem Dean dostał robotę na parkingu, pożarł się z Marylou w ich nowym mieszkaniu w Hoboken – diabli wiedzą, po co się tam przenieśli – co doprowadziło ją do takiej wściekłości, że chcąc się zemścić, wniosła na policję jakąś histeryczną, całkowicie wyssaną z palca skargę, i Dean musiał wiać z Hoboken. Został więc bez dachu nad głową.
Przyjechał prosto do Paterson w New Jersey, gdzie mieszkałem z ciotką, i któregoś wieczoru, kiedy ślęczałem nad książkami, rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili w mrocznym korytarzu ukazał się Dean, cały w ukłonach, niepewnie przestępując z nogi na nogę, i wyrzucił z siebie:
– Cześć, przypominasz mnie sobie? Jestem Dean Moriarty. Przyjechałem z prośbą, żebyś mnie nauczył, jak się pisze książki.
– A gdzie Marylou? – spytałem.
W odpowiedzi usłyszałem, że podobno zarobiła dupą kilka dolarów i wróciła do Denver – „ta dziwka!”. No więc skoczyliśmy do baru na piwo, bo nie moglibyśmy rozmawiać jak należy przy ciotce, która siedziała w bawialni z nosem w gazecie. Rzuciła tylko jedno spojrzenie na Deana i raz na zawsze uznała go za wariata.
W barze zacząłem go wypytywać:
– Słuchaj, stary, dobrze wiem, że nie zjawiłeś się u mnie tylko dlatego, że chciałbyś zostać pisarzem, a zresztą i tak gówno się na tym znam, trzeba w tym siedzieć z zapałem nałogowca, i tyle.
A on na to:
– Jasne, wiem, co chcesz przez to powiedzieć, i zdaję sobie sprawę ze wszystkich trudności, ale konkretnie chodzi mi o uświadomienie sobie pewnych czynników, bo gdyby się polegało na dychotomii Schopenhauera w wypadku każdego wewnętrznie uświadomionego… – I dalej w tym stylu, czego nie rozumiałem ani w ząb, podobnie zresztą jak on.
W owym czasie Dean sam właściwie nie wiedział, co mówi; był młodym chłopakiem, który niedawno wyszedł z poprawczaka, i urzekła go cudowna perspektywa, że mógłby zostać prawdziwym intelektualistą, dlatego uwielbiał mówić takim tonem i używać mądrych słów, zasłyszanych u „prawdziwych intelektualistów”, choć w rzeczywistości plótł bzdury, ale trzeba wam wiedzieć, że poza tym nie był wcale naiwny i wystarczyło mu parę miesięcy z Carlem Marksem, żeby opanować całą tę gadkę wraz ze wszystkimi terminami. Niemniej jednak rozumieliśmy się na innych płaszczyznach szaleństwa, zgodziłem się więc, żeby u mnie został, dopóki nie znajdzie pracy, a w dodatku ustaliliśmy, że kiedyś wybierzemy się razem na Zachód. Było to w zimie 1947 roku.
Pewnego wieczoru, kiedy stukałem jak wariat na maszynie, Dean wstał od kolacji – pracował już wówczas na parkingu w Nowym Jorku – pochylił się nade mną i powiedział:
– Chodź już, stary, dziewczyny nie będą czekać, pośpiesz się.
– Poczekaj sekundę – odparłem – już idę, tylko skończę rozdział. – I to był jeden z najlepszych rozdziałów w całej książce.
Ubrałem się i ruszyliśmy do Nowego Jorku na spotkanie z dziewczynami. Jadąc autobusem przez fosforyzującą niezwykłym światłem próżnię Tunelu Lincolna, nachyleni ku sobie, wymachiwaliśmy rękami, krzyczeliśmy i rozmawialiśmy z wielkim ożywieniem, aż poczułem, że dostaję takiego samego bzika jak Dean. Był po prostu młodym chłopakiem niesamowicie rozentuzjazmowanym życiem, blagierem, chociaż blagował tylko dlatego, że tak bardzo chciał żyć pełnią życia i poznawać ludzi, którzy inaczej nie zwróciliby na niego uwagi. Mnie też naciągał (na mieszkanie, jedzenie i „co zrobić, żeby pisać”), ale wiedziałem o tym i on wiedział, że ja wiem (co poniekąd stanowiło podstawę naszych stosunków), więc się nie przejmowałem i świetnie się dogadywaliśmy – bez żadnych awantur, ale i bez cackania się ze sobą; chodziliśmy wokół siebie na palcach jak dwaj świeżo upieczeni serdeczni przyjaciele. Uczyłem się od niego pewno nie mniej, niż on się uczył ode mnie. O mojej pracy mówił tak:
– Wszystko, co piszesz, jest genialne, tylko tak dalej.
Kiedy pisałem opowiadania, zaglądał mi przez ramię, wykrzykując:
– Jasne! Bomba! O rany, stary!
Albo:
– No, no! – I ocierał chustką twarz.
– Kurczę, stary, tyle rzeczy można zrobić, tyle napisać! Ale jak tu zacząć spisywać to wszystko bez zahamowań, bez obawy przed literackimi konwencjami i błędami gramatycznymi…
– Jasne, chłopie, teraz gadasz do rzeczy. – I widziałem coś w rodzaju świętej błyskawicy, którą rozpalał jego entuzjazm i wizje opisywane przez niego w takim zapamiętaniu, że pasażerowie autobusów odwracali głowy, chcąc zobaczyć tego „rozgorączkowanego pomyleńca”.
Na Zachodzie jedną trzecią czasu spędzał na bilardzie, jedną trzecią w więzieniu, a resztę w bibliotece publicznej. Widywano go, jak pędzi zimowymi ulicami na bilard, z gołą głową, z książkami pod pachą, albo jak wspina się na drzewa, żeby się dostać na poddasze do któregoś z kumpli, gdzie przesiadywał całymi dniami, czytając lub też kryjąc się przed policją.
Dotarliśmy do Nowego Jorku – nie bardzo już pamiętam, chodziło bodajże o dwie czarne dziewczyny, otóż nie było ich; miały się spotkać z Deanem w jakiejś knajpce, ale się nie pokazały. Udaliśmy się na jego parking, gdzie musiał zrobić parę rzeczy – przebrać się w komórce na zapleczu i doprowadzić do porządku przed popękanym lustrem – i dopiero wtedy ruszyliśmy na miasto. Tego wieczoru Dean poznał Carla Marksa. Zdarzyło się wówczas coś niesamowitego. Spotkały się dwa chłonne umysły – obaj z miejsca przypadli sobie do gustu.
Dwoje przenikliwych oczu wpatrzonych w drugą parę przenikliwych oczu – święty blagier, z promiennym umysłem, i pełen smutku, liryczny blagier, z mrocznym umysłem, czyli Carlo Marx. Od tamtej pory przestałem niemal widywać Deana i trochę mi było przykro. Zapał jednego zwarł się z zapałem drugiego, byłem przy nich ciemniakiem, nie mogłem dotrzymać im kroku. Właśnie wtedy zaczął się cały ten opętańczy wir nadchodzących zdarzeń; miał wciągnąć wszystkich moich przyjaciół i pozostałych jeszcze przy życiu członków mojej rodziny w wielki tuman kurzu rozpostarty nad Nocą Ameryki. Carlo opowiedział mu o Starym Byku Lee, Elmerze Hasselu i Jane: Lee hoduje marychę w Teksasie, Hassel na Wyspie Riker, a Jane włóczy się po Times Square w benzedrynowych halucynacjach, z malutką córeczką na ręku, i ląduje w szpitalu Bellevue. A Dean opowiedział Carlowi o nieznanych ludziach z Zachodu, takich jak Tommy Snark, szpotawy rekin sal bilardowych, namiętny karciarz i bożyszcze pedałów. Opowiedział mu też o Royu Johnsonie, Dużym Edzie Dunkelu, o swoich kumplach z dzieciństwa, o kolegach z ulicy, o niezliczonych dziewczynach, które miał, o orgietkach i zdjęciach pornograficznych, o swoich idolach, o przygodach. Ganiali razem po mieście jak opętani, zachwycając się wszystkim dokoła, jak to wówczas mieli w zwyczaju, co później wywoływało w nich znacznie więcej smutku, refleksji i pustki. Ale wtedy jeszcze tańczyli na ulicach, jakby mieli kuku na muniu, a ja kuśtykałem za nimi, tak jak przez całe życie kuśtykam za fascynującymi mnie ludźmi, bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i tłum krzyczy „Oooo!”. Jak nazywano takich młodych ludzi w Niemczech Goethego?
Pragnąc gorąco nauczyć się pisać tak jak Carlo, Dean zaczął go od samego początku atakować z żarliwością właściwą tylko takim blagierom jak on.
– Carlo, daj mi coś wreszcie powiedzieć. Bo ja uważam, że… – Znikli mi z oczu na jakieś dwa tygodnie i przez ten czas scementowali swoją przyjaźń gorączkowymi rozmowami, ciągnącymi się dzień i noc.
Nadeszła wiosna, pora wprost wymarzona do podróżowania, i wszyscy z naszej rozproszonej paczki szykowali się do jakiegoś wyjazdu. Pochłaniała mnie praca nad powieścią, a kiedy doszedłem do połowy, po powrocie z Południa od mojego brata Rocco, którego odwiedziłem razem z ciotką, po raz pierwszy w życiu byłem gotów ruszyć na Zachód.
Dean wyjechał wcześniej. Odprowadziliśmy go z Carlem na dworzec autobusowy przy Trzydziestej Czwartej Ulicy. Na piętrze znajdowała się kabina, w której za ćwierć dolara można było sobie zrobić zdjęcie. Carlo zdjął okulary i miał ponury wyraz twarzy. Dean ustawił się profilem, sfotografował się, po czym rozejrzał kokieteryjnie. Ja się sfotografowałem en face i wyszedłem jak trzydziestoletni Włoch, gotów zabić każdego, kto powie złe słowo na jego matkę. Carlo i Dean rozcięli żyletką to zdjęcie równiutko na pół i każdy z nich schował swoją połówkę do portfela. Z okazji wielkiej podróży powrotnej do Denver Dean miał na sobie garnitur biznesmena z Zachodu; jego pierwszy wypad do Nowego Jorku dobiegł końca. Mówię wypad, ale właściwie harował tylko jak wół roboczy na parkingach. W obsłudze samochodów na parkingach nie ma sobie równych – potrafi cofnąć samochód z prędkością ponad sześćdziesięciu kilometrów na godzinę w ciasny przesmyk, zatrzymać się tuż przy ścianie, wyskoczyć, wylawirować między błotnikami, wskoczyć do następnego wozu, wykręcić w wąziutkim miejscu z osiemdziesiątką na liczniku, cofnąć na skrawek wolnej przestrzeni, stop, szarpie ręczny, aż widać, jak dreszcz wstrząsa autem, a on już wypada i puszcza się mistrzowskim sprintem do kantoru, wydaje kwit, wskakuje do nowego wozu, zanim się z niego wygramoli właściciel, wślizgując się dosłownie pod nim, kiedy ten wysiada, zapala motor, strzelając jednocześnie drzwiczkami, i wyrywa w kierunku następnego wolnego miejsca, slalom, hamulec, zapłon, wysiadka, bieg; pracował tak dzień w dzień po osiem godzin bez przerwy, po południu w godzinach szczytu i podczas wieczornego natężenia ruchu, kiedy ludzie wychodzą z kin i teatrów, w lepkim od brudu kombinezonie, postrzępionej kurtce na futrze i złachanych, klapiących butach. Na powrót natomiast kupił sobie nowy granatowy garnitur z tenisu, z kamizelką i wszystkim, co trzeba – jedenaście dolarów w magazynie przy Trzeciej Alei, z zegarkiem kieszonkowym na dewizce, oraz walizkową maszynę do pisania, na której miał zacząć pisać w domu noclegowym w Denver, jak tylko dostanie pracę.
Na obiad pożegnalny zjedliśmy parówki z fasolką u Rikera przy Siódmej Alei, Dean wsiadł do autobusu z tabliczką „Chicago” i odpłynął w ciemną noc. Tak odjechał nasz kowboj. Obiecałem sobie, że ruszę w tę samą trasę, jak tylko wiosna rozkwitnie w całej pełni i drogi staną otworem.
*
Tak się właśnie zaczęło moje włóczęgowskie życie, a wypadki, które miały nastąpić potem, są zbyt niezwykłe, żeby je przemilczeć.
Chciałem poznać lepiej Deana, ale nie tylko dlatego, że jestem pisarzem i wciąż szukam nowych doświadczeń, a moje życie polegające na obijaniu się po miasteczku uniwersyteckim zrobiło pełny obrót i utknęło w martwym punkcie, ale też dlatego, że pomimo różnicy charakterów przypominał mi jakiegoś dawno utraconego brata; jego koścista smutna twarz z długimi bakami i umięśniony, spocony kark przypominały mi chłopięce lata spędzone w kanałkach, gliniankach, nad brzegami rzek w Paterson i nad Passaic. Brudne ubranie robocze pasowało do niego tak świetnie, że lepszego nie skroiłby sam mistrz krawiecki, bo na takie ubranie trzeba sobie zasłużyć u Krawca Natury, który kroi z Radości Życia, jaką miał Dean w swoich uniesieniach. A w jego pełnym zapału sposobie mówienia słyszałem głosy swoich dawnych kolegów i braci z młodości pod mostem, wśród motocykli, na podwórkach zawieszonych bielizną i na gankach, ospałych popołudniową godziną, gdzie chłopaki grali na gitarach, kiedy ich starsi bracia pracowali w fabrykach. Moi pozostali przyjaciele z owego okresu byli „intelektualistami” – Chad, nietzscheański antropolog, Carlo Marx ze swoimi zwariowanymi, surrealistycznymi, poważnymi rozmowami, prowadzonymi przyciszonym głosem, cedzący słowa Stary Byk Lee, wiecznie krytyczny, wszystkiemu przeciwny, lub też ukradkowi przestępcy jak Elmer Hassel ze swoim zimnym szyderstwem czy Jane Lee, podobnego pokroju, rozwalona na egzotycznej kapie przykrywającej łóżko, parskająca śmiechem przy lekturze „New Yorkera”. Dean dorównywał im w każdym calu wybitną, błyskotliwą i wszechstronną inteligencją, pozbawioną zarazem ich nużącego intelektualizowania. A jego „przestępczość” nie miała w sobie nic z posępności ani z szyderstwa; była dzikim, pełnym afirmacji wybuchem amerykańskiej radości; pochodziła z Zachodu, była zachodnim wiatrem, pieśnią Wielkiej Równiny, czymś nowym, od dawna prorokowanym i oczekiwanym (kradł samochody jedynie dla frajdy, jaką sprawiały mu takie przejażdżki). Poza tym wszyscy moi przyjaciele z Nowego Jorku przyjmowali koszmarną, negatywną postawę odcinania się od społeczeństwa, podając przy tym nudne, książkowe, polityczne bądź psychoanalityczne powody, tymczasem Dean wprost lgnął do ludzi, spragniony chleba i miłości; niczym się nie przejmował – „dopóki mogę mieć tę małą z tym jej cackiem między nogami, stary” i „dopóki, chłopie, mam co włożyć do gęby, kapujesz? Jeść mi się chce, umieram z głodu, chodźmy coś wrzucić na ruszt!” – pędziliśmy więc, żeby coś zjeść, gdyż jak powiada Eklezjasta: „Nie masz nic lepszego człowiekowi pod słońcem”.
Dean był zachodnim krewniakiem słońca. Mimo ostrzeżeń ciotki, że napytam sobie przez niego biedy, słyszałem nowy zew, widziałem nowy horyzont, przy czym mój młody wiek pozwalał mi w to wszystko wierzyć; a ta garść kłopotów czy nawet ostateczne odwrócenie się Deana ode mnie, które nastąpiło później, porzucenie mnie jako kumpla na głodnych ulicach i łożach boleści – czy to było ważne? Byłem młodym pisarzem i chciałem się zerwać do lotu.
Wiedziałem, że gdzieś na tej drodze czekają mnie dziewczyny, wizje, wszystko; gdzieś na tej drodze odnajdę swoją perłę.2
W lipcu 1947, mając odłożone około pięćdziesięciu dolarów z remuneracji za udział w wojnie, byłem gotów ruszyć na Zachodnie Wybrzeże. Mój przyjaciel Remi Boncoeur napisał do mnie z San Francisco, zapraszając, żebym przyjechał i wyruszył razem z nim w podróż transatlantykiem dookoła świata. Obiecywał, że ulokuje mnie w maszynowni. Odpisałem, że zadowoli mnie stary frachtowiec, bylebym mógł odbyć kilka długich rejsów po Pacyfiku i zarobić tyle, żeby się po powrocie utrzymać u ciotki do czasu, aż skończę pisanie książki.
Odpowiedział na to, że ma chatę w Mill City i że będę mógł pisać, ile dusza zapragnie, przez ten czas, kiedy będziemy się rozglądać za statkiem. Pisał, że mieszka z dziewczyną imieniem Lee Ann, która pierwszorzędnie gotuje, i że nieźle się zabawimy. Remi, mój dobry kolega jeszcze z liceum, Francuz wychowany w Paryżu, był zdrowo pomylony – jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo. Spodziewał się mnie za dziesięć dni. Ciotka wyraziła zgodę na moją podróż na Zachód; uważała, że mi to dobrze zrobi, bo pracowałem ciężko przez całą zimę, prawie nie wychodząc z domu; nie narzekała nawet, kiedy się dowiedziała, że część drogi będę musiał odbyć autostopem. Chciała tylko, żebym wrócił zdrów i cały. Zatem pewnego ranka zdjąłem po raz ostatni pościel z wygodnego domowego łóżka i zostawiając na biurku pokaźną część książki w maszynopisie, wyruszyłem z brezentowym workiem, do którego spakowałem tylko niezbędne rzeczy, i z pięćdziesięcioma dolarami w kieszeni w stronę Pacyfiku.
W Paterson przez wiele miesięcy ślęczałem nad mapami Stanów Zjednoczonych, czytałem nawet książki o pionierach i delektowałem się takimi nazwami jak Platte czy Cimarron; przez mapę samochodową przebiegała długa czerwona linia oznaczająca trasę 6, prowadząca z Cape Cod prosto do Ely w Nevadzie i dalej aż do Los Angeles. Powiedziałem sobie, że będę się trzymał trasy 6, i z ufnością ruszyłem przed siebie. Żeby się dostać na tę autostradę, musiałem jechać na północ do Góry Niedźwiedziej. Snując marzenia o tym, co będę robił w Chicago, w Denver, a potem w San Francisco, wsiadłem do metra przy Siódmej Alei, dojechałem do stacji końcowej przy Dwieście Czterdziestej Drugiej Ulicy, a potem trolejbusem do Yonkers; w centrum Yonkers przesiadłem się w inny trolejbus i dojechałem do przedmieść na wschodnim wybrzeżu rzeki Hudson. Gdyby tak wrzucić różę do Hudsonu u jego tajemniczych źródeł w Adirondacks, proszę tylko pomyśleć, ile musiałaby minąć miejscowości, żeby przepaść na zawsze w morzu – proszę pomyśleć o przepięknej dolinie Hudsonu. Wyszedłem na szosę. Pięcioma samochodami dotarłem do upragnionego mostu przy Górze Niedźwiedziej, gdzie zakręcała trasa 6 biegnąca z Nowej Anglii. Kiedy wysiadłem, lunął deszcz. Okolica była górzysta. Trasa 6 przecinała rzekę, omijała sieć ulic miasta i znikała hen na pustkowiu. Na drodze nie było żadnego ruchu, na dobitkę stałem w strugach deszczu, nie mając się gdzie schronić. Musiałem szukać kryjówki pod sosnami, ale nie na wiele się to zdało; zacząłem płakać, kląć i walić się po głowie, że okazałem się takim skończonym durniem. Znajdowałem się sześćdziesiąt pięć kilometrów na północ od Nowego Jorku; przez całą drogę martwiłem się, że w tym wielkim dniu rozpoczynającym podróż posuwam się wciąż na północ zamiast na upragniony zachód. Utknąłem w martwym punkcie wysuniętym daleko na północ. Przebiegłem pół kilometra do opuszczonej stacji benzynowej w angielskim stylu i stanąłem tam pod okapem ociekającym deszczem. Wysoko nad moją głową olbrzymia włochata Góra Niedźwiedzia zsyłała na dół grzmoty napawające mnie strachem bożym. Widziałem tylko przydymione drzewa i posępne pustkowie wznoszące się ku niebu. „Co ja tu, do diabła, robię?” – kląłem, płakałem, chciałem już być w Chicago. „Oni się pewno w tej chwili świetnie bawią, a mnie tam nie ma; kiedy ja wreszcie dojadę?” – i tak dalej. W końcu przy opustoszałej stacji benzynowej zatrzymał się jakiś samochód; jadący nim mężczyzna i dwie kobiety chcieli sprawdzić coś na mapie. Wyszedłem na deszcz i zacząłem gestykulować; naradzili się; wyglądałem zapewne jak wariat z mokrą głową i w przemoczonych butach. Włożyłem, jak idiota, meksykańskie huarache, sandały z łyka, zupełnie nieodpowiednie na dżdżystą amerykańską noc na kiepskiej drodze. Na szczęście ci ludzie zawieźli mnie z powrotem do Newburgha, co uznałem za lepsze wyjście niż spędzenie nocy na pustkowiu w okolicy Góry Niedźwiedziej.
– Zresztą na trasie 6 nie ma prawie ruchu – powiedział mężczyzna. – Jeżeli chce się pan dostać do Chicago, radzę jechać Tunelem Holland w Nowym Jorku i dalej w kierunku Pittsburgha. – Wiedziałem, że ma rację. Tyle że rozwiał się mój sen, idiotyczny pomysł, który mi przyszedł do głowy w cieple domowego ogniska, że byłoby cudownie trzymać się jednej czerwonej linii biegnącej przez całą Amerykę, zamiast próbować różnych dróg i autostrad. W Newburghu przestało padać.
Poszedłem nad rzekę i musiałem dojechać do Nowego Jorku autobusem, który wiózł grupę nauczycieli wracających z weekendu w górach – gadu-gadu, pytlu-pytlu – i ja, przeklinający stracony czas i pieniądze, a przy tym wściekły, bo chciałem jechać na zachód, a przez cały dzień i część nocy jeździłem w górę i w dół, na północ i na południe jak coś, co nie może wystartować. Przysiągłem sobie, że nazajutrz będę w Chicago, choćby się paliło i waliło; pojadę autobusem, wydam większość pieniędzy na bilet, ale gówno mnie to obchodzi, bylebym nazajutrz znalazł się w Chicago.
Ciąg dalszy w wersji pełnej