W kręgu komety Halleya - ebook
W kręgu komety Halleya - ebook
„W kręgu komety Halleya” to fascynująca autobiograficzna podróż przez XX wiek, oparta na przeżyciach Józefa Dygasa. Od wiejskiego chłopca z zaboru austriackiego po inteligenta w II Rzeczypospolitej i oficera Armii Krajowej w okresie okupacji. Barwna narracja ukazuje nie tylko indywidualną historię, lecz także obraz zbiorowej świadomości narodu, odkrywając zarówno tragiczne losy, jak i narodowe grzechy. Życie Józefa Dygasa, rozciągnięte między dwiema wizytami komety Halleya w 1910 i 1986 r., staje się metaforą przemijania i ciągłej walki o godność.
Józef Dygas urodził się w 1905 r. we wsi Wojkówka (Podkarpacie). Ukończył Wyższą Szkołę Handlową w Poznaniu, skąd w okresie okupacji został wysiedlony w Kieleckie. Po wojnie wrócił do Poznania, potem przeniósł się do Głogowa (zm. w 1990 r.). Przez długi czas walczył z gruźlicą. Spełniał się zawodowo, imając się różnych funkcji, stanowisk i profesji. Był urzędnikiem magistrackim, wykładowcą, oficerem WP i AK, ślusarzem, rolnikiem i sołtysem, dyrektorem, prezesem, księgowym i inspektorem.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66664-51-7 |
Rozmiar pliku: | 9,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krosno i okolice
Kilka kilometrów od Krosna, po stronie północnej, przykuwa uwagę widok ruin zamku odrzykońskiego na wysokim szczycie, nad skalnym parowem. Piaskowe skały stanowią jego fundament. Jest to właśnie ten zamek, w którym Aleksander Fredro umieścił akcję swojej komedii „Zemsta” i o którym traktuje także utwór poetycki „Król zamczyska” Seweryna Goszczyńskiego.
Na samym szczycie, przy zamku, po stronie południowej, sterczą trzy wysokie, oddzielne głazy. Z daleka przypominają pochylone w jednym kierunku postacie ludzkie. Według legendy mają to być bezbożne prządki, które w Niedzielę Wielkanocną, zamiast udać się na rezurekcję, zabrały się za przędzenie. Z wyroku Bożego za karę skamieniały. Utrzymuje się też legenda, że od zamku prowadził tunel aż do Krosna, który miał umożliwiać ucieczkę z oblężonej twierdzy.
Zbudowany w XIV wieku gotycki zamek Kamieniec został przebudowany w stylu renesansowym w wieku XVI. Sto lat po przebudowie należał w części do wojewody Firleja i w części do kasztelana Skotnickiego. To między nimi toczył się wieloletni proces upamiętniony w komedii Fredry. Jeszcze na początku XIX wieku miał być zamieszkany, jak to wynika z poematu „Król zamczyska”, po czym popadł w ruinę.
Rzeczą charakterystyczną jest to, że granica, która kiedyś stanowiła kość niezgody w „Zemście”, dotąd faktycznie istnieje: połowa ruin należy do gminy Bratkówka, a druga do gminy Odrzykoń. Zarządy gmin nie doszły do porozumienia, kto i kiedy ma się zabrać za konserwację obiektu. Doprowadziło to do zawalenia się w najnowszych czasach najokazalszej części nad głębokim parowem. Ruina była i jeszcze jest romantyczną ozdobą okolicy. Widać ją w pogodne dni z Krosna.
Miasto Krosno, sięgające swymi korzeniami zamierzchłych czasów, nabrało dużego znaczenia za Kazimierza Wielkiego. Nazywano je nawet Małym Krakowem. Szczyci się wspaniałymi zabytkami, a wśród nich renesansowymi kamienicami przy Rynku, z rozległymi podcieniami, a także gotyckim kościołem Franciszkanów oraz farą – obie świątynie z XV wieku. Cenionym zabytkiem jest również późnobarokowy kościół Kapucynów. Obecnie Krosno stanowi ośrodek przemysłu naftowego i szklarskiego.
Okolice wioski Wojkówka
W przewodniku przedwojennym wzmiankowano, że dzwony fary odznaczają się urzekająco pięknymi dźwiękami. W okolicy słyszało się o nich piosenkę zawodzoną przez pasterzy:
Przepięknie dzwonią
Krośnieńskie dzwony,
Nie chcę ja, Maryś,
Innej mieć żony.
Sypałby mi kto na miarki
Cwancygiery i talarki,
Nie porzucę cię, Marysiu!
Boś ty jedyna.
Szczegóły o tych dzwonach można wyczytać z tablicy informacyjnej na wieży dzwonnicy przy kościele farnym. Wieża ma wysokość trzydziestu ośmiu metrów. Na jej barokowym hełmie mieści się baroskop. Wiszą też na niej dwa dzwony, które zafundował mieszczanin Bronisz w 1639 roku. Większy z nich to „Urban” o wymiarach: metr i pięćdziesiąt trzy centymetry wysokości, cztery metry i dziewięćdziesiąt centymetrów obwodu oraz dwie i pół tony wagi. Dla porównania dzwon Zygmunta w Krakowie waży osiem ton. Natomiast mniejszy dzwon nazywa się „Jan Marian”. Oba odlali ludwisarze Miechoszczyn i Szymon Mentol.
Ze szczytów pobliskiego pasma górskiego oglądać można rozległe doliny rzek Jasiołki i Wisłoka. Do 1930 roku malowniczy widok stanowiły także liczne naftowe szyby wiertnicze w rejonie Potoku nad Jasiołką. Sięgając dalej wzrokiem, obserwator dostrzegał wijące się wstęgi owych rzek, pasma dróg kołowych ożywione licznymi pojazdami, a między nimi pełzające gąsienice pociągów ze smugami dymu z parowozów.
Rzeka Wisłok
W początkach XX wieku na szosach nie było asfaltu, nawierzchnię umacniano żwirem i piaskiem. Za każdym pojazdem snuły się więc tumany kurzu. Z kolei parowozy opalane węglem wyrzucały z komina mrowie świecących iskier. Widowisko piękne, ale groźne, bo padające iskry często wzniecały pożary.Rozdział 2.
Gniazdo rodzinne
W wiosce Wojkówka, pięknie położonej nad wysokim, wschodnim brzegiem Wisłoka, w odległości stu metrów od nurtu rzeki stał typowy drewniany wiejski dom, jaki można obejrzeć w skansenie w Sanoku. Ściany z grubych świerkowych bali, gładko ociosanych, miały głębokie szpary między nimi, od wewnątrz i zewnątrz poutykane twardo mchem, zalepione gliną równo z licem ścian.
Strona zewnętrzna pozostawała w naturalnym kolorze. Ściany wewnętrzne bielone były wapnem przed Wielkanocą. Strop na strychu, zaizolowany grubą warstwą gliny, dobrze zabezpieczał przed zimnem. Dach wysoki kryty był strzechą. Na strychu przechowywano siano, w którym znakomicie dojrzewały owoce, roztaczając przyjemny aromat. Część mieszkalna domu składała się z dużej izby z piecem kuchennym połączonym z dużym piecem chlebowym oraz z izby sypialnej z przyległą komorą. W sieni (korytarzu) stała duża beczka dębowa na kiszoną kapustę; zaprawiano ją koprem lub kminkiem, pokrojoną marchwią i jabłkami oraz solą.
W małych gospodarstwach wiejskich jeszcze w latach dwudziestych używano żaren. Był to typowy gospodarski młyn wiejski, często umieszczony także w sieni. Do obracania górnego kamienia służyła żerdź okrągła, która dolnym, zaostrzonym końcem tkwiła w wydrążonym gniazdku na krawędzi tego kamienia. Górny jej koniec ujęty był w wystającej ze ściany drewnianej listwie, a siłę napędową stanowiły ramiona.
W osobnej komórce mieściła się kadź – wysoka beczka o trzech nogach, rozszerzająca się ku dołowi. Służyła do gotowania pranej bielizny. Nalewało się do niej wody do połowy, a czynność tę wykonywało się przy okazji wypieku chleba, gdy z palącego się w piecu grubego drewna powstawało dużo żaru. Do żaru wkładało się okrągłe kamienie i gdy rozgrzały się do białości, wrzucano je do napełnionej wodą kadzi. Woda zaczynała się gotować i trwało to dosyć długo. Z kolei do kadzi wrzucano wymoczoną bieliznę, posypując ją popiołem z drewna. Wytwarzał się ług, mydło nie było potrzebne.
Do końcowego prania nie zawsze była w użyciu tarka. Z domów położonych w pobliżu bieżącej wody przynosiło się pranie nad brzeg rzeki. Kładło się ciężką deskę na kamieniach tak, by nie pływała. Na niej układano wygotowane sztuki i spryskując wodą, uderzano kantem kijanek, czyli krótkich desek z uchwytem. Po tej czynności wypłukiwano prany materiał w płynącej wodzie, uzyskując idealnie czystą bieliznę pachnącą świeżością. Były to prace typowo kobiece. Żaden mężczyzna we wsi nie ważył się splamić swego honoru tym pożytecznym, ale mozolnym zajęciem.
W obrębie gospodarstwa znajdowały się maszyny i narzędzia, na których wprawiał się przyszły dziedzic już od dziecka. Nie wypada też pominąć stodoły i wozowni. W pobliżu domu stała głęboka na osiem metrów studnia cembrowana z najlepszą w osadzie wodą głębinową. Sterczał nad nią bardzo wysoki żuraw z wiadrem do nabierania wody. Dom otoczony był ogrodem. Do gospodarstwa należały również cztery działki pola uprawnego w okolicy oraz odmiały z krzakami wiklinowymi po dwóch przeciwległych brzegach rzeki Wisłoki – w pobliżu domu. Ogród z frontu przy drodze zamknięty był dużymi wrotami i dalej płotem z drewnianymi sztachetami, po bokach zaś i od strony nadrzecznej – płotem wiklinowym. Dwie smukłe, bardzo wysokie lipy, po bokach bramy wjazdowej, stanowiły piękną ozdobę zagrody i najłatwiejszy drogowskaz dla pytających o ten dom „pod lipami”.
Dom na miejscu starej chaty
Stodoła zbudowana z grubych, okrągłych pni świerkowych, kryta strzechą słomianą, składała się z boiska pośrodku (twardo ubite klepisko) oraz dwóch sąsieków na snopy zbóż lub na słomę. Stała tuż przy drodze. Na „boisko” wjeżdżało się ze zbożem w snopach wysoko załadowanych na drabiniastym wozie, po czym wyładowywano snopy do sąsieków. Pod jednym z nich mieściła się głęboka, murowana piwnica z grubego kamienia. W lecie było w niej bardzo chłodno, nawet w najbardziej upalne dni, a zimą nie docierał do niej mróz. Stanowiła bezpieczną przechowalnię żywności, mięsa, nabiału, mleka w dużych kamiennych garnkach. Do stodoły przylegała wozownia.
Zaściankowa motoryzacja
Wóz służący do przewozu warzyw, drewna, piasku, obornika, cieląt czy krów, no i oczywiście ludzi, miał koła okute żelaznymi obręczami. Do każdego rodzaju przewozów należało go odpowiednio przeformować: rozbierać, skracać, wydłużać. Do zboża i siana stosowano po bokach długie, szerokie drabiny z pawężą i mocnymi sznurami do mocowania snopków. Do cegieł, sypkich materiałów i ziemniaków zabudowywało się wóz długą skrzynką zbitą z desek i poprzecznych zastawek. Do drewna mogły służyć drabiny lub tylko same kłonice.
Do przewozu ludzi wkładało się czyste deski lub wąskie drabiny albo półkoszki, czyli coś w rodzaju połówek koszy wiklinowych. Siedzenia moszczono derką lub kocem, a niekiedy okrywano kolorową tkaniną. Z takiego zaszczytu korzystał zwykle ksiądz przywożony raz w tygodniu do szkoły lub honorowi goście. Drogi i szosy miały nawierzchnie żwirowe, mniej lub bardziej utwardzone, ale zawsze z nierównościami wybitymi przez żelazne obręcze kół. Jazda na wozie w półkoszkach, na nieelastycznym siedzeniu, stawała się podczas długiej jazdy torturą. Wózek podskakiwał, trząsł się nieustannie, a jadący dygotał jak w febrze. Autobusy nie były jeszcze znane. Najdogodniejsze przejazdy zapewniała więc kolej, ale do odległych stacji należało dojechać najpierw takimi „komfortowymi” pojazdami konnymi.
Przyszły właściciel gospodarstwa nad Wisłoką musiał uporać się z tymi problemami, założyć ponadto ciężkie chomąto koniowi, co dla podrostka nie było łatwe.
O „boisku” w stodole wspomniano, dlatego że na tym klepisku odbywały się ważne prace gospodarskie: młócka zbóż cepami, rżnięcie sieczki, wianie wymłóconego ziarna. Snopy rzucało się na klepisko kłosami zwróconymi do środka, rozwiązywało się je i rozkładało luźno, po czym uderzało cepami; ziarno pozostawało na klepisku. Gdy do młócki stanęły trzy osoby, uderzenia wybijały rytm jak do walczyka – raz, dwa, trzy! Po sprawdzeniu, że kłosy są już puste, wiązało się słomę powrózłami. Słoma służyła na paszę bądź jako pokrycie dachów.
Ziarno przepuszczało się przez wialnię, a motorem do uruchomienia maszyny były mięśnie ramion. Po młócce na boisku stawała sieczkarnia z nożami osadzonymi na walcu z osią. Na końcach osi wisiały dwa duże koła zamachowe z korbami do ręcznego obracania. Do tychże kół zamachowych stawały dwie osoby, trzecia nakładała słomę. Dziennie należało nakrajać kilka opałek (półokrągłe kosze wiklinowe) sieczki.
Do wyrobu nici i tkanin używany był len i konopie. Z konopi uzyskiwało się długie, mocne włókna na powrozy, sznury oraz płachty i worki. Cieńsze i delikatniejsze włókno lnu nadawało się na płótno.Rozdział 3.
Dziecięce lata
W tym to domku pod lipami zjawił się w mroźną, styczniową noc oczekiwany męski obywatel Józef D. Najpiękniejszą z planet przywitał, jak przystało, głośnym wrzaskiem. Przybył bez fanfar, bez orderów, bo chyba w niebiosach i cesarsko-królewskiej cząstce Polski zarejestrowano go jako masę pracującą. Byłoby pięknie, gdyby jedynakowi brzydkiej płci nie zrodziły się w małej głowie psie figle. Po paru godzinach odmówił ofiarowanego pokarmu, zaczął ciężko oddychać i tracił przytomność. Przerażone otoczenie decyduje: lekarz daleko, chłopak może umrzeć nim dojedzie, trzeba przewieźć do parafii i ochrzcić. Konie pędzą galopem, wózkiem tak rzuca, że malec wraca do przytomności. Ksiądz nie żałuje święconej wody. W drodze powrotnej malkontent zaczął się uśmiechać. To chyba cud – orzekła chrzestna mama.
A może to tylko mały rozmyślił się, bo po co się śpieszyć do tego nieba, skoro okazja może się nadarzyć jeszcze wielokrotnie. Po pierwszych wybrykach ustatkował się i rósł. Gdy nauczył się chodzić, nieodstępnie towarzyszył mamie, trzymając się jej fartuszka, bo zajęta pracami domowymi nie miała czasu na zabawę. Przyszedł moment, że pewne szczegóły zaczęły docierać do jego świadomości. Bawiąc się ze starszą dziewczynką, zauważył pokazane mu puszyste chmurki na błękitnym niebie, kłęby dymu wylatujące z komina, jaśniejący wieczorem w pełni księżyc na niebie – były to nowe odkrycia, zaczął radośnie wyciągać ręce i klaskać z uciechy. Liczył już trzeci rok. Starsza siostra, nazywając go Jutkiem , dzieląc się z nim cukierkami, przysposabia malucha do pasania bydełka, bo przecież jej, czternastoletniej pannie, już to nie przystoi. Podawała mu kijek, by zawracał od szkody krówkę. Malec był dumny, że takie duże zwierzę z rogami umyka przed nim. Mniej pomyślnie skończyła się wyprawa z kijkiem po młodą, czarną jałówkę. Ugodzona w swój krowięcy honor, że takie małe licho grozi jej kijem, dopadła intruza, uderzyła łbem w brzuszek, zarywając krótkim rogiem w ciałko. Otwarła się spora rana, po której aż do starości pozostała widoczna blizna. Do wnętrzności czarne diablątko na szczęście się nie dobrało. Znowu była okazja awansowania na aniołka.
Kometa
W głowie pięcioletniego myśliciela tłoczyło się mrowie dostrzeganych w jego polu widzenia zagadek, dziwności, których mimo tłumaczeń starszych nie mógł pojąć. Choćby o tych ciemnych chmurach czy mocarnych robotnikach przetaczających z rumorem ciężkie beczki z piwem, z których niektóre czasem pękały z wielkim trzaskiem. On nigdy ich nie widział, więc jak to jest? Do tych niepojętych zagadek doszła jeszcze jedna, groźna i przerażająca.
W majowy wieczór zajaśniała na zachodnim nieboskłonie wielka gwiazda z ogromnym świetlistym ogonem. Mówiono, że to kometa. Widok jej świetlistej głowy i połyskującego warkocza był wyrazisty, a jasność silniejsza niż światło księżyca w pełni. Zaćmił wszystkie gwiazdy, zajmując wraz z warkoczem część nieba na zachodzie. Mieszkańcy wioski wybiegali przed swoje zagrody przejęci grozą i lękliwie milczeli. Po dłuższej chwili odezwały się ściszone głosy, że kometa zapowiada zbliżające się nieszczęścia lub katastrofy, jeśli nie wojny, to potop lub coś jeszcze gorszego.
Z czasem, po latach, mały obserwator dowiedział się, że była to kometa Halleya. Ukazała się w maju 1910 roku, wywołując panikę na całym świecie, a ówcześni astronomowie zapowiadali nawet koniec świata. Jej obieg dookoła słońca, jak ustalono, powtarza się od tysiącleci co siedemdziesiąt sześć lat, można więc oczekiwać, że wróci i ukaże się w roku 1986. Józek ze strachu przed niezwykłą gwiazdą trzymał się mocno fartucha mamusi, gotów w każdej chwili schować się pod nim, jak pod bezpiecznym puklerzem.
Od piątego roku życia stale biegał z siostrą koło krówek, a w następnych latach stał się etatowym pastuszkiem. Miał przy sobie własny kozik. Wyrabiał ze świeżej wikliny laseczki, koła, a z czasem fujarki, gwizdki, wiatraczki i wiele innych zabawek. Że niedopilnowane bydlątka wpadały „na cudze”, to już nie ich wina, ale za szkody trzeba było płacić. Krówki miały jeszcze jeden przykry obyczaj: przy lada okazji rozbierały płot upleciony z wikliny, oddzielający od pól warzywnych z marchewką, buraczkami i zieloną trawą po drugiej stronie rzeki. Poprzez dziurę w płocie rwały z podniesionymi ogonami na drugą stronę rzeki. Mały pasterz niewiele mógł tu poradzić.
Wisłok, krnąbrna górska rzeka, często skutkiem deszczów szeroko się rozlewał. Podczas takiego wylewu krówki popędziły poprzez płoty po stromych zboczach i wpadły do rwącej wody. Mieszkańcy wioski tłumnie wylegli na wysoki brzeg, by obserwować nieujarzmiony żywioł. Józek nie miał odwagi biec za zbiegami, bo oznaczało to niechybną śmierć. Wszyscy widzowie byli przekonani, że te trzy krowy i cielak zostaną pochłonięte przez żywioł. Ale one płynęły, widać ich głowy, rogi... Zniosło je pół kilometra niżej, dotarły do płytszego zalewu, wyszły spacerem na wyżej położone pole, na świeżą koniczynę. Cud! – przekrzykiwali się ludzie.
Chłopiec prawie omdlały z przerażenia pomału przychodził do siebie. To mogła być klęska, nieunikniona nędza i głód. O tym już wiedział. Krówki należało sprzedać, doradzał ktoś, i kupić mniej dowcipne. Mama się na to nie zdecydowała, bo posiadały też swoje zalety: były zdrowe, nigdy nie chorowały, dawały dobre mleko i nie miały wielkich wymagań, co do paszy.
Józek wchodząc w ósmy rok życia, zaczyna uczęszczać do szkoły, wtedy jeszcze czteroklasowej. O zgrozo! Nie umie pływać, na koniku jeździ słabo. Niektórzy rówieśnicy mają organki i wygrywają na nich znane piosenki. Górują nad nim. Czy jest gorszy od nich? Trzeba się tego wszystkiego, nie zwlekając, nauczyć.
Jest lato, upał. Kto żyw pędzi nad rzekę. Co za rozkosz, gdy się pływa. Ale jak się nauczyć pływać, skoro starsi nie mają czasu. Trzeba samemu. Spróbuje. Szuka miejsca z płytką wodą. Wchodzi po pas, macha rękami, bije nogami, łyka niesmaczną wodę, ale na dno nie poszedł. Zmachał się, więc odpoczywa, po czym zaczyna od nowa. Powtarza tak do zupełnego zmęczenia, nikt na mikrusa nie zwraca uwagi. Po dwóch dniach przepływa dwa, trzy metry. Chciałby popłynąć dalej, ale tam głębia, boi się. Starsi chłopcy skaczą tam z tratwy do wody. Rajska zabawa. Widząc, że nasz pionier pływa tylko przy brzegu, podprowadzają tratwę bliżej, a potem dla żartu lub dla zachęty odpychają na środek, gdy zaczął się do niej zbliżać. Nagle uświadomił sobie, że jest nad głębią, a tratwa jeszcze daleko. Z przerażenia, jakby tknięty paraliżem, przestał poruszać rękami i nogami. Poszedł pod wodę, wciągnął go wir. Starsi chłopcy nurkują i znajdują go. Ratowanie trwało dość długo, a młodzi ratownicy już tracili nadzieję. Topielec pamięta mimo upływu wielu lat, że ani przez moment nie odczuwał jakichkolwiek przykrych doznań. Wykonał pierwszy punkt programu, nauczył się pływać.
Z koniem nie poszło tak łatwo, choć był grzeczny i stateczny. Siodło było jednak nieosiągalne. W czasie jazdy trzeba więc trzymać się nogami i chwycić za grzywę. Ćwiczenia dawały efekt, Józek czuł się coraz pewniej.
Zaszła kiedyś potrzeba wybrania się do osady w górach. Iść pieszo nie wypada. Droga w górę wygodna, ale powrót mniej przyjemny. Póki pochyłość była niewielka, konik schodził wolno, ale jego głowa znalazła się niżej ogona. Mały jeździec zaczął się zsuwać na koński kark. Koń przyśpieszył kroku, a kawaler będąc już na jego karku, zacisnął nogi na wąskiej szyi gniadosza. To go spłoszyło, więc chłopak zjechał głową w dół i tylko nogi wciąż obejmowały koński kark, a ręce nie puszczały grzywy. Przed oczyma migały przydrożne krzewy, zarośla, nogi i ręce mdlały z wysiłku. Przerażenie coraz bardziej obezwładniało chłopca, czuł, że za chwilę odpadnie, a pędzący koń stratuje go kopytami. Stromizna na szczęście skończyła się, a ogierek widocznie ocenił, że taka pozycja nie jest zbyt wygodna dla jeźdźca i sam z dobrej woli przystanął. Chłopak znowu ocalał i już od tego momentu potrafił utrzymać się na koniu.
Zabrał się teraz do nauki gry na organkach. Ma przecież w pamięci i umie zaśpiewać sporo piosenek, których nasłuchał się od drugiej starszej siostry – Marii. Najczęściej nuciła smętne dumki ukraińskie i piosenki ludowe, takie jak: _„_Jechał kozak zaporoski w pozłocistej zbroi…” albo „O mój rozmarynie rozwijaj się...” albo „Zakwitały pęki białych róż…” albo „Czarne oczy miała, czarnymi patrzała...” albo „O gwiazdeczko coś błyszczała...” albo „A gdy słońce będzie i pogoda...” czy choćby „Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły...”.
Chłopcu najbardziej podobała się:
W zielonym gaju rosła kalina,
A w niej ukryta była ptaszyna...
Po miesiącu muzykant mógł już popisywać się graniem każdej znanej piosenki. Ambicja podpowiadała mu, żeby nauczyć się także tańczyć, wszelako samouczka do tej sztuki dla ośmiolatków nie było. Wstyd byłoby dopraszać się, by któraś z sióstr zechciała fatygować się z ledwo odrosłym od ziemi kawalerem. Zachciankę należało odłożyć na przyszłe lata.
Jak już wspomniano, szkoła była czteroklasowa. Uczył tylko jeden nauczyciel. Uczęszczało do niej czterdziestu uczniów. Nauka odbywała się na dwóch zmianach i w grupach po dwie klasy jednocześnie. Każda klasa siedziała w osobnych rzędach ławek. Nauczycielowi niewiele zostawało czasu na dokładne objaśnianie i nauczanie rachunków, czy też trudnej dla maluchów nauki czytania – składania sylab i słów. Na początku Józek nie umiał poradzić sobie z tymi zagadkami. Mama zaś zajęta gospodarstwem nie spostrzegła, że chłopak ma trudności. Gdy po paru dniach zauważyła, przysiadła i bardzo łagodnie, ze spokojem wymawiała zgłoski, łącząc ich dźwięki w jedno. Powtarzała kilka razy. Zaczęło mu się w głowie rozjaśniać. Po dwóch dniach ćwiczeń trudności zniknęły. Niektórzy uczniowie długo nie mogli nauczyć się czytać, gdyż rodzice nie potrafili im pomóc.
Nauczyciel, mimo że był wymagający i nie szczędził razów, robił to jednak na wesoło. Lubił porozmawiać, interesował się domem, starał się pomóc lub doradzić. Za pilność nie szczędził pochwał. Do szkoły chodziło się chętnie, choć nauczyciel z wyglądu i postawy wydawał się bardzo surowy.
Drugim wychowawcą, ale z dziedziny religii, był młody ksiądz katecheta. Według wyobrażenia Józka słowo ksiądz należałoby pisać wielkimi literami, a wymawiać cicho, z nabożeństwem. Księdza przywoził nieodmiennie w czwartek ten sam gospodarz. Wszedłszy do klasy, po religijnym przywitaniu, dawał znak do recytowania modlitw po kolei: _Ojcze Nasz_, _Zdrowaś Mario_, _Wierzę w Boga Ojca_ i kolejno wszystkie przykazania. Miał zwyczaj chodzić między rzędami ławek. Z osobna przepytywał młodszych ze znajomości pacierzy i przykazań, a starszych z katechizmu i biblii. Każdy uczeń miał obowiązek posiadać własny katechizm. Kto podpadł, otrzymywał w upominku wykręcenie ucha. W miarę coraz silniejszego zaciskania ucha delikwent stawał na palcach, ucho czerwieniało, piekło, trzeba je było rozcierać.
Ksiądz był zawsze poważny, nigdy się nie uśmiechał i nie wdawał w rozmowy z uczniami. Ubrany w czarną sutannę i wysokie błyszczące buty budził poszanowanie i utajony lęk. Wydawał się być nie takim zwyczajnym, bliskim, żywym i uczuciowym człowiekiem, ale dalekim jak postać świętego z kościoła, zgoła nietykalnym. Nikt we wsi nie widział i nie słyszał, by brał udział w wesołych zabawach, by tańczył. Czasem tylko katecheta lub proboszcz brał udział w zebraniach, udzielał rad, a zaproszony w gościnę na uroczystość weselną zachowywał się bardzo wstrzemięźliwie. W oczach ucznia trzeciej klasy wysokie uważanie otaczało duchownego żyjącego samotnie, bez baby i bez dzieci. Na wsi nie mówiono żona, tylko baba albo moja.
Nie zdążył chłopak ukończyć czwartej klasy przed pierwszą wojną światową. Nastąpi to później, po dłuższych przerwach.
Wśród uczących się w wiejskiej szkole wyróżniała się Marysia. Miała szczególne zdolności do rysunków. Kreśliła, malowała na papierach rysunkowych, gdzie popadło. Malowała bryczki, piękne konie, pejzaże. Kiedyś przechodzący malarz ze zdumieniem zauważył rysunki wyrażające pęd koni z bryczką. Uznał je za nieprzeciętne i twierdził, że są oznaką dużego talentu, którego nie wolno zmarnować. Nakłonił rodziców do dalszego kształcenia córki. Skończyła szkołę malarską we Lwowie. Po latach Józek widział jej piękne obrazy – panoramy, obrazy rozpędzonych koni, miniatury. Zastanawiało go, jak można pędzlem i farbą pokazać, z jakiego drzewa leżą porąbane polana na opał. Odróżniał w nich drewno olchowe, dębowe, bukowe. Zapytana już po wojnie, dlaczego jej obrazów nie widać na wystawach, wyjaśniła, że robiła starania, ale tylko modernistyczne bohomazy robią karierę, poprzestała więc na posadzie nauczycielki rachunków w liceach. W latach dziecięcych Józek marzył i kombinował, jakby się zasłużyć, ocalając jej życie, na przykład z rąk zbójców, a także jak by się z nią ożenić. A ona nic nie wiedziała o amorach jej ośmioletniego wielbiciela.
Ciężką zmorą, która dręczyła chłopca do dwunastego roku, była obsesja siostry Marii, która kochała tego wiercipiętę i uważała, że wychodząc z domu do kościoła, do szkoły czy „na wieś”, ma być zawsze szykownie ubrany w kolorowe ubranka i zdobny kapelusik z dużym rondem. Wyróżniało go to wśród rówieśników, nazywali go więc paniczem, co bardzo go złościło. Próbował przeciągnąć mamę na swego sojusznika i wydostać się spod dyktatury nieugiętej siostry, ale się nie udało. Za czyje grzechy muszę tak bardzo cierpieć, wzdychał ciężko.
Księdza katechetę, o którym była mowa, darzył wręcz kultem, ale uważał, że roztropniej będzie nie podchodzić zbyt blisko. Chował też do niego małą urazę. Katecheta często bowiem nazywał uczniów smarowozami, mimo że do szkoły chodzili z wymytymi uszami i w czystych ubrankach. Natomiast bardzo polubił Józek wikarego Szurka z parafii za niezrównanie piękne celebrowanie mszy. Ludzie oczarowani jego śpiewem wersetów z mszału, jak prefacja przed Podniesieniem, Pater Noster i inne, a szczególnie ostatnią frazą: _Ite, missa est!_ – zastygali niemal w zachwycie z odczuciem, że te śpiewane modlitwy płyną prosto pod niebiosa i unoszą ich dusze do Boga.
Ksiądz w czasie przygotowywania ośmiolatków do pierwszej komunii przyciągał do siebie łagodnym, przyjacielskim podejściem, pytał o rodzinę, dom, za dobrą odpowiedź zawsze pochwalił. Sława opromieniająca wikarego Szurka nie spodobała się władzom kościelnym, zarządzono zatem przeniesienie go do odległej parafii. Zrozpaczeni parafianie zagrodzili mu drogę, błagając, by pozostał. Z trudem wytłumaczył, że z żalem ich opuszcza, ale nakaz musi wykonać.
Po nim nastał wikary ks. Kopacz. Przyznano mu coś w rodzaju dzisiejszych wczasów dla wypoczynku i podreperowania zdrowia. Z miejscowych chłopców wypatrzył sobie Józka i poprosił jego mamę o pozwolenie na kontaktowanie się z nim. Miał służyć do mszy, załatwiać różne sprawy. Wyróżniony chłopak czuł się onieśmielony powagą i dostojeństwem księdza. Ten rozbroił go swoim łagodnym i przyjacielskim traktowaniem, nauczył ministrantury. Józio pomagał księdzu w pracach jak również w wykonywaniu drewnianych mebli, co było ulubionym zajęciem księdza. Lubił też ubieranie księdza do mszy i „ministrantowanie”. Józek nabrał upodobania do pełnienia roli ministranta podczas sumy w kościele, nawet gdy licząc już szesnaście lat, przyjeżdżał na wakacje. Po roku ksiądz wypoczęty i zdrów wrócił do swojej parafii. Przyjaźń nie wygasła. W chwili smutnego pożegnania ksiądz wikary wręczył chłopcu w skórę oprawny wielki „Atlas Korzenny”, zaopatrując go w dedykację: „Na wieczną pamiątkę w dowód przyjaźni” z własnoręcznym dekoracyjnym podpisem.
Niepokój ogarniał zawsze miejscową ludność na widok zbliżających się od zachodu ogromnych, szaro burych chmur. Polatywały błyskawice, słychać było ponure pomruki. Nim burza dosięgła doliny rzeki, upływały jedna lub dwie godziny. Obawa rodziła się ze wspomnień poprzednich huraganów. Towarzyszyły im liczne wyładowania z piorunami, gwałtowna ulewa połączona niekiedy z oberwaniem chmury, wichura często łamiąca drzewa i rujnująca dachy. Podczas każdej burzy niosły się srebrzyste dźwięki dzwonka nazywanego przez tutejszą ludność – loretańskim. Wierzono, że pochodzi on z kościoła w Loretto, sławnego z cudownego obrazu Matki Boskiej z Nazaretu i że jego dźwięki mają moc rozpraszania groźnych chmur burzowych.
Dzwony obsługiwała Aleksandra. Gdy zaniemogła, wichura odprawiała swoje zwykłe harce. Aleksandra dzwoniła regularnie o szóstej rano, w południe na Anioł Pański i po zachodzie słońca; dzwoniła również przed mszą i podczas odprowadzania zmarłych na cmentarz.
Podczas swej ostatniej po latach wizyty w stronach rodzinnych Józef wspominał o tych groźnych burzach, ale miejscowi mieszkańcy Wojkówki zapewniali, że w ostatnich czasach tamtejsza aura uległa zmianie, ponieważ gwałtowne niegdyś zjawiska natury są obecnie rzadkością.
Wojkówka była małą wioseczką, ale wykazywała dużą żywotność. Imprezy organizował miejscowy nauczyciel oraz kierowniczka poczty z sąsiedniej wsi. Pomagali dawniejsi koledzy szkolni z Krosna. Ci ostatni urządzali przeważnie w niedziele lub święta pogadanki na różne tematy (z przeźroczami!), na które dopuszczano również małych tubylców od sześciu lat. Szczególnie ciekawe były prezentacje krajoznawcze o obcych krajach. Budziły zachwyt pokazy niebotycznych gór. Zdumiewały prymitywne wioski murzyńskie, długie karawany wielbłądów i groźne zwierzęta afrykańskie, bawiły zabawne i wesołe małpy. Dla starszych urządzano też poważne odczyty o prowadzeniu gospodarstw rolnych, rasowych zwierzętach hodowlanych, nawadnianiu i odwadnianiu gruntów. Sala szkolna była zawsze pełna słuchaczy. Po zebraniach uruchamiano gramofon z wielką wygiętą tubą i słuchano wesołych piosenek.
Późną jesienią czy zimą lub wiosną przed sianokosami, gdy nie było pilnych robót polowych, wielkim powodzeniem cieszyły się amatorskie przedstawienia. Odgrywano sztuki patriotyczne, a także „Karpackich górali”. W jednej ze sztuk występowała postać dziewicy w koronie przedstawiająca umęczoną Polskę. W ostatnich latach przed I wojną światową występy i patriotyczne przemówienia o Polsce nie były w Galicji ścigane.
Siedmioletni wówczas Józek bardzo lubił wciskać się na gapę do przepełnionej sali. Pochorowałby się z rozpaczy, gdyby nie mógł oglądać tych cudów na scenie. A trzeba dodać, że mimo braku wykształcenia gra domorosłych aktorów musiała być niezła, skoro ściągała komplety widzów. Nikt z organizatorów ani aktorów nie miał średniego czy wyższego wykształcenia. Scenę budowali miejscowi chłopcy, przy czym każdy element był ponumerowany, ponieważ po przedstawieniu była rozbierana i gotowa do dalszego użycia. Rekwizyty wypożyczano z prywatnych domów, a stroje uzupełniano kreacjami z papieru i bibuły.
Organizatorzy nie zapominali o środkach bezpieczeństwa – palenie nawet w przerwach nie było dozwolone. Po przedstawieniu odbywała się zawsze zabawa taneczna z udziałem miejscowych muzyków. Nie zdarzyło się, by w czasie zabawy poszły w ruch noże lub kołki od płotów. Pijanych z butelkami nie wpuszczano na salę, policjant nie był tam potrzebny.
Ochoczo i żywiołowo odbywały się zabawy w przeddzień lub w wieczór świętojański na szczycie góry dominującej nad okolicą. Tu zbierała się młodzież, niekiedy też starsi, ale nigdy nie obyło się bez zawalidrogów, na których nie było siły, by ich odpędzić od tej niezwykłej zabawy. Chłopcy przynosili ze sobą stare, częściowo zetlałe kiczki z żytniej, twardej słomy, używane do krycia dachu. Te zetlałe i odrzucone odkładało się na ściółkę, dobrze nadawały się też na ognie świętojańskie. W otwór w główce wkładało się długi kij, podpalało jej długi koniec i biegnąc, i wywijając kijem, rozdmuchiwało duży płomień. A że biegających było wielu, tworzyło się oślepiające mrowisko migotliwych świateł widocznych na kilometry. Poza tym płonęło duże ognisko. Wkoło niego, uchwyciwszy się za ręce, tańczyły kręgiem dziewczęta i chłopcy. Rozlegał się śpiew popularnych piosenek, między innymi:
…pobili się dwaj górale pod halami,
pobili się o góralkę ciupagami…
Na zmianę przeskakiwali przez wysokie płomienie ze śmiechem, radością i tańcami!
Choć tym razem bez kwartetu z cymbałkami, ta wirująca zabawa na wysokościach była hasłem do naśladowania jej na dalekich błoniach okolicznych miejscowości. Wyczuwało się złudzenie jakiejś czarodziejskiej nocy. Zachwycało się tym szczególnie lilipucie towarzystwo, że i ono, tak jak dorośli, bierze wieczorem udział w wesołej zabawie.
Wieczorami i popołudniami, wiosną i latem, w soboty lub w niedziele organizowano zabawy taneczne w plenerze. Na zboczu góry nad wioską, w szerokim wąwozie z szumiącym strumykiem, porastał piękny las z mieszanym drzewostanem. Wśród jodeł i świerków przeważały buki, rozłożyste dęby i graby. Wąwóz ten nazywano Debrzą.
Na jednym jego zboczu za zgodą właściciela, którym był miejscowy nauczyciel, pod kopułą grabów i dębów chłopcy wytrasowali polankę w formie koła o średnicy dziesięciu metrów. Na utwardzonej posadzce ustawili długie ławy i podwyższenie dla znanego już kwartetu. W pobliżu znajdował się też bufet z napojami dla starszych i smakołykami dla dzieci. Na gałęziach porozwieszano różnokolorowe lampiony.
Sygnał do rozpoczęcia zabawy dawało donośne bębnienie. Panował zwyczaj, że co śmielszy tancerz stawał przed skrzypkiem jako pierwszym według znaczenia w orkiestrze i zamawiał odpowiednią ilość tańców, rzucając do otworu w skrzypcach umówioną kwotę. Do każdego tańca intonował pierwsze słowa i melodię, którą kwartet miał odegrać. Tańce rozpoczynano „chodzonym”, a potem grano polki, walczyki, oberki, kujawiaczki i niezawodne galopki. Pierwszy tancerz, obchodząc wkoło taneczną arenę, wybierał swych bliższych kolegów, prosząc ich do koła i rozpoczynając w ich towarzystwie męski taniec chodzony. W takt orkiestry odbywał się szybki, sprężysty marsz wkoło ze śpiewem, przysiadami i skokami. Do chodzonego intonowano zwykle piosenkę:
Chodził do niej całe lato,
Dawała mu buzi za to...
Gdy orkiestra odegrała pierwszy numer, tancerze pozostawali w kole, a po zaintonowaniu drugiej melodii wybierali tancerki i wprowadzali do tanecznego kręgu. Teraz były to już tańce parami. Sytuacja powtarzała się, gdy znaleźli się następni tancerze gotowi opłacić orkiestrę. Były też i „białe tańce”, do których dziewczęta wybierały partnerów. Śpiew i muzyka niosły się daleko i były to zabawy „nie z tej ziemi”, jakby to dzisiaj powiedziano.
Małe smyki szalały z uciechy. Biegały i skakały w takt muzyki, ale gdy zmrok zapadał, nikt już nie miał dla nich litości. Jeden ze starszych zbierał gromadkę i zaprowadzał do wsi. Jeden z mikrusów, Józek, nie widział nigdy, aby w czasie zabawy lub po niej spotykano zalanych imprezowiczów. Czujna organizacja pilnowała, by zbyt spragnionym ograniczać dostęp do wódki.
Duże wrażenie na mieszkańcach Wojkówki wywierały występy młodego eksżołnierza z austriackiej jeszcze armii. Izydor Świerad był w wojsku zapewne pułkowym trębaczem. Swoją grą wzruszał każdego słuchacza, wygrywając różne melodie, a w cieplejszych porach roku, wychodząc wieczorem na zbocze góry, odgrywał kościelne pieśni: __ „Serdeczna Matko...” lub „Wszystkie nasze dzienne sprawy...”. Kto mógł wychodził wtedy przed dom i przeżywał razem z grajkiem piękno i podniosłość wykonywanej modlitwy. Z wielkim żalem mieszkańcy wioski przyjęli wiadomość o utracie przez niego nogi w pierwszym roku wojny. Po powrocie do domu wkrótce zmarł.
Niezwykłe odkrycie dokonane przez ewakuowanego mieszkańca Jarosławia wywołało żywą uciechę we wsi. Otóż mieszkaniec ów, poszukując tymczasowego schronienia, natrafił na pogórzu mały, drewniany i kurny domek pod strzechą. Była w nim jedna izba bez komina z paleniskiem w środku, które służyło i do gotowania strawy i ogrzewania pomieszczenia. Dym kłębiąc się, uchodził szczelinami pod powałą. Ściany i powała były oczywiście sowicie osmolone sadzą; zapach ten przykro wiercił w nosie. W izbie, według relacji tego przybysza, zastał on jak w Betlejem świętą Rodzinę, mężczyznę z pokaźną brodą, młodszą od niego kobietę, mogłaby być Najświętszą Panną Marią, i opodal w rogu izdebki – żłóbek i siano za drabinką, a przy nim kozę, niby coś w rodzaju osiołka. Niestety nie doszukał się Dzieciątka. Można przypuszczać, że i gwiazdy przewodniczki nie zobaczył, bo nie był tego godny.
Kawalerowie pozwalali sobie niekiedy na dowcipne w ich przekonaniu figle, choć w rzeczywistości przysparzały sporo kłopotów. Zaszczycane były domy zamieszkane przez interesujące ich panny. Nocką, sprawnie i po cichutku wciągano na kalenicę dachu stodoły wóz (latem) lub sanie (zimą), albo kołyski dziecięce, pługi czy brony. Musiało przy tym pracować kilku silnych, sprawnych chłopaków. Rano następnego dnia wielka sensacja i komentarze, której to pannie kroi się ślub, z kim i kiedy. Widok był rzeczywiście ucieszny. Rozbawione panny zwykle wykrywały sprawców i z udaną nieświadomością zapraszały zuchów do pomocy przy zdejmowaniu. Z kolei chłopcy stawali się przedmiotem żartów. Pytano na przykład, skąd przyniósł kołyskę? Skąd miał wiedzę, że będzie potrzebna?
Do siódmego roku życia Józkowi czas wypełniały zabawy, pasienie krów i gęsi. Potem doszła szkoła i konieczność pomocy w zajęciach gospodarskich. Chłopiec chciał jak najprędzej pozbyć się poniżającego w jego mniemaniu tytułu dziecka i zyskać na powadze jako mężczyzna, wykonując takie same roboty jak dorośli.
Chodził za pługiem, pomagał sadzić ziemniaki, wprawiał się w koszeniu trawy swoją malutką kosą, nauczył się klepać jej stępione ostrze, ostrzył pilnikiem motyki, łopaty, a na brusie (szlifierce) – sierpy. Naprawiał uszkodzone płoty, furtki i pomagał sierpem żąć zboże. Dorośli mężczyźni zboże kosili, ale nie zawsze, bo z przejrzałej pszenicy za każdym ostrym zagarnięciem kosy wysypywało się ziarno na ziemię. Józek brał też udział w wykopkach, zbierał ziemniaki i odnosił do stojącego w pobliżu wozu. Stawał też do żaren i pomagał siostrze mleć zboże na mąkę lub śrut, a że nogi miał za krótkie, podstawiał sobie stołek. Jesienią kręcił korbą sieczkarni, zadawał krowom karmę z sieczki zmieszanej z rozdrobnionymi burakami, marchwią i brukwią, podawał siano. Nie uchylał się od młócki zboża w trójkę, bo podobał mu się rytm walczyka wybijany cepami. Kręcił korbą wialni, dostając zadyszki, rąbał cienkie konary na opał. A gdy nastała zima miał dodatkowe zajęcie; gdy kora wiklinowych prętów pozbyła się soków, wyrabiał z nich opałki, okrągłe kosze wiklinowe o różnych wielkościach.
Mały gospodarz nie posiadał się z dumy, gdy kupiono młodego konika i mógł go samodzielnie zaprzęgać i powozić. Udawało mu się to, bo konik był taktowny, dobrze wychowany i nie okazywał brzydkich narowów, łatwo poddawał się kierowaniu. A co za rozkosz była w jeżdżeniu wierzchem, na oklep, z wyjątkiem pamiętnej jazdy kłusem z góry na końskiej szyi.
Tak było do wybuchu wojny. Potem w miarę upływu lat ambitny minigospodarz podejmował się coraz cięższych prac, pozostając w gospodarstwie do trzynastego roku życia, to jest do zakończenia wojny. Ciężka praca od najmłodszych lat zahartowała go i sprawiła, że okrzepł i był silniejszy niż jego rówieśnicy. Na rozrywki i zabawy nie pozostawało mu czasu.O AUTORZE
JÓZEF DYGAS urodził się w 1905 r. we wsi Wojkówka (Podkarpacie). Ukończył Wyższą Szkołę Handlową w Poznaniu, skąd w okresie okupacji został wysiedlony w Kieleckie. Po wojnie wrócił do Poznania, potem przeniósł się do Głogowa (zm. w 1990 r.). Przez długi czas walczył z gruźlicą. Spełniał się zawodowo, imając się różnych funkcji, stanowisk i profesji. Był urzędnikiem magistrackim, wykładowcą, oficerem WP i AK, ślusarzem, rolnikiem i sołtysem, dyrektorem, prezesem, księgowym i inspektorem.