- W empik go
W matni - ebook
W matni - ebook
Zbiór opowiadań wybitnego – chociaż dziś skazywanego na zapomnienie – polskiego pisarza, tworzącego na pograniczu czterech epok: pozytywizmu, Młodej Polski, dwudziestolecia międzywojennego oraz współczesności, zesłańca na Syberię, podróżnika, badacza, etnografa Syberii i działacza niepodległościowego. Zbiór zawiera utwory, w których autor opisuje ludzi i miejsca nadzwyczaj odległe od Polski. Są to opowieści noszące tytuły: „Jesienią. Obrazek z życia północno-wschodnich krańców Syberii”, „Skradziony chłopak”, „Chajłach”, „W ofierze bogom”, „W matni”. A oto fragment „Jesieni”: „Deszcze i słoty, trwające bez przerwy od dni kilku, trzymały w chacie mieszkańców jurty „Tałaki”, skazując ich na bezczynność. Wychodzili często z izby i długo a żałośnie spoglądali na zapłakane niebo, bo siano gniło, porzucone na łąkach. Niestety, szara siatka dżdżu spoczywała na okolicy, nad nią nisko kłębiły się ciężkie czarne chmury, wśród których spragnione oko na próżno szukało najmniejszej szparki błękitu. Na domiar złego ulewa nie zadowoliła się zostawionymi jej z lat przeszłych dziurami w dachu i zrobiła sobie wiele innych; lało się więc w izbie zewsząd na głowy i ramiona, a pod nogami na glinianej podłodze utworzyła się dość głęboka i wciąż wzrastająca kałuża wody. Różne nieczystości, pozostałości jadła, resztki ryb i zwierzyny, nawóz trzymanych w kącie cieląt, wdeptane w ziemię i wysuszone podczas lata, odmokły i napełniły wnętrze jurty nieznośną wonią. Było więc w niej duszno, wilgotno i zimno. Ogień na kominku palił się jakoś leniwie, zdławiony kłębami sinej pary, krążącej po izbie. A izba była maluczka: wzięła ona z otaczającej ją pustyni nie więcej nad cztery kwadratowe sążnie przestrzeni; ukośne ściany, ułożone z postawionych prostopadle, a z kory oczyszczonych pni modrzewiowych zmniejszały jeszcze jej objętość, zwężając u góry. Płaski, zbudowany z takichże belek dach zawisł nisko nad głowami mieszkańców...”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-700-9 |
Rozmiar pliku: | 908 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OBRAZEK ŻYCIA PÓŁNOCNO-WSCHODNICH KRAŃCÓW SYBERII.
Deszcze i słoty, trwające bez przerwy od dni kilku, trzymały w chacie mieszkańców jurty „Tałaki” , skazując ich na bezczynność. Wychodzili często z izby i długo a żałośnie spoglądali na zapłakane niebo, bo siano gniło, porzucone na łąkach. Niestety, szara siatka dżdżu spoczywała na okolicy, nad nią nizko kłębiły się ciężkie czarne chmury, wśród których spragnione oko napróżno szukało najmniejszej szparki błękitu.
Nadomiar złego ulewa nie zadowolniła się zostawionemi jej z lat przeszłych dziurami w dachu i zrobiła sobie wiele innych; lało się więc w izbie zewsząd na głowy i ramiona, a pod nogami na glinianej podłodze utworzyła się dość głęboka i wciąż wzrastająca kałuża wody. Różne nieczystości, pozostałości jadła, resztki ryb i zwierzyny, nawóz trzymanych w kącie cieląt, wdeptane w ziemię i wysuszone podczas lata, odmokły i napełniły wnętrze jurty nieznośną wonią. Było więc w niej duszno, wilgotno i zimno. Ogień na kominku palił się jakoś leniwie, zdławiony kłębami sinej pary, krążącej po izbie.
A izba była maluczka: wzięła ona z otaczającej ją pustyni nie więcej nad cztery kwadratowe sążnie przestrzeni; ukośne ściany, ułożone z postawionych prostopadle, a z kory oczyszczonych pni modrzewiowych. zmniejszały jeszcze jej objętość, zwężając u góry. Płaski, zbudowany z takichże belek dach zawisł tak nizko nad głowami mieszkańców, iż jeden z nich, Michajło, tęgi parobczak, u maleńkiego okienka rozplątujący pęk sieci, trącał o pułap kędzierzawą czupryną.
Środkiem izby szła przegroda z desek ciosanych toporem, dzieląca ja na dwie równe połowy: prawą – męską i lewą – żeńską. U słupa, stanowiącego jej zakończenie, twarzą zwrócony do ognia, z rękami założonemi na prawe kolano siedział i palił fajkę Kyrsa , mój gospodarz, niemłody, lecz czerstwy jeszcze Jakut, zamożny i niezależny pan pracujących parobczaków, właściciel domostwa, mnogich sieci, zwierząt i sprzętów, oraz trzech kobiet: jednej żony i dwóch córek. Młodsza była już sprzedana, lecz mieszkała u ojca, ponieważ umówiona za nią suma nie została jeszcze w zupełności przez kupującego wniesioną.
W izbie panowało głębokie milczenie, rzecz dość niezwykła w miejscu, gdzie znajduje się kilkoro Jakutów. Na kominku ogień parskał i sykał, a za przegrodą chrzęściły mięte przez dziewczęta skóry. Przeczuwałem, że cisza owa źle się skończy; rzeczywiście wkrótce wybuchła burza. Wywołał ją parobczak, przezwany „Szmatą” dla swego niedołęstwa. Włócząc się z kąta w kąt od samego rana, przewrócił wreszcie wiaderko i wylał wodę. Ta „kropla” przepełniła czarę. Wszystkich oczy zaiskrzyły się, a twarze pobladły.
Przelękły „Szmata” próbował spędzić winę na Michajłę, który zgubił szukany przez niego rzemień. Michajło w odwet przypomniał Szmacie przeszłoroczne grabie. Zwada wszczęła się na dobre. Języki obracały się z szybkością młyńskich kół, wyrzucając obelgi i przycinki, na tle których groźne okrzyki gospodarza grzmiały jak trąba archanioła. Gospodyni nie zaniedbała też wyjść ze swego ukrycia i wziąść udziału w szermierce z właściwą kobietom całego świata zapamiętałością. W jurcie zaszumiało nagle, jak w zmąconym ulu. Gospodarz twierdził, gospodyni przeczyła, parobcy wymyślali sobie, dziewczęta wydawały wojenne okrzyki, zbudzone dziecko płakało w kolebce, a cielęta beczały, odpowiadając na przeciągły, gruby ryk krów, które, wieczór przypędził pod drzwi domostwa. Ten ostatni wypadek wpłynął znacznie na osłabienie hałasu, wycofując z walki żywioł kobiecy i byłby go może zupełnie zażegnał, gdyby gospodarzowi nie przyszła nagle do głowy szczęśliwa myśl dodania jeszcze czegoś, wówczas, gdy już wszyscy umilkli.
Słowo to pękło niespodzianie, jak spóźniona po walce bomba i wywołała tak straszną wrzawę, iż krowy i cielęta umilkły, wylękły wiatr ucichł, chmury uciekły, a ja ujrzałem złoty promień słońca, który przekradłszy się przez dziurę pęcherza w oknie, wpadł nagle do wnętrza naszej ciemnej, brudnej, hałaśliwej budy. Figlarny, wesoły spoczął błyszczącem kółeczkiem na siwej, wystrzyżonej głowie mego gospodarza, przed którego nosem właśnie w tej chwili sterczała ogromna, ułożona z palców jego żony „figa”.
– Ot tobie!! Zjedz!! Na!! – krzyczała rozgniewana, lecz zawsze piękna „Kiumiś”.
Figa coraz bliżej przysuwała się do rozwartych ust nieszczęśliwego.
Co się stało dalej? Czy Kyrsa pomścił w sposób godny mężczyzny tę największą zniewagę, jaką tylko może zrobić Jakutowi kobieta? Czy i tym razem okazał się „żoną swej żony”, babą, niedołęgą, jak go nazywali sąsiedzi, i nie wybił zębów, nie połamał żeber tej skrzętnej kobiecie, pracą której żył i bogacił się? Nie wiem, gdyż przewidując upadek mego przyjaciela, w którym miłość dla żony zawsze zwalczała poczucie obowiązku, a nie chcąc być świadkiem jego porażki, schwyciłem za broń i wyniosłem się z chaty.
Wiatr ucichł, powłoka chmur pękła i rozsunąwszy się, odsłoniła tu i owdzie kawałki blado-błękitnego nieba. Słońce wyjrzało nagle przez jedno z takich okienek i okolica, przed chwilą tęskna i zapłakana, rozjaśniła się blaskami złota i pogody. Padł na nią odcień wesela pół figlarny, pół rzewny i była w tym uśmiechu, w tych szatach jesiennych, zawiędłych, wyżółkłych, podobna do opuszczonej kobiety, której przelotny kaprys stygnącego już kochanka znów podarował chwilę pieszczoty i szczęścia. Krople deszczu błyszczały, jak brylanty na poczerniałych gałązkach drzew i krzewów; niebo umalowało się kolorami karminu, a na kołyszących się jeszcze łozach drgały perły minionych łez, minionej burzy.
Przedemną, między dwoma słupami dwóch wysokich przylądków, będących cząstką dwóch, w przeciwnym kierunku biegnących ramion lasu, błyszczała powierzchnia jeziora. Jego brzegi coraz bledsze, coraz niższe i mglistsze, w miarę tego, jak się oddalały, nikły za krawędzią pobliskiego urwiska. Rosły tam cienkie, wysokie modrzewie, gęsta łozina, krzewy i trawy, drobne z powodu odległości, a wyraźnie i czarne wskutek odbijających się na nich z tyłu promieni zachodu, tworząc na blado-różowem niebie dziwnie misterną koronkę czarnych gałązek i liści. W górze nad niemi zawisły szare, ciężkie, złotem i purpurą dzierzgane chmury, a u dołu między dwoma pianą obryzganymi brzegami igrały, goniąc się wzajem, malowane barwami nieba fale jeziora.
Ścieżką, wijącą się śród pożółkłych traw, poszedłem przez łąkę ku owemu urwisku.
Jakże brzydko i ponuro wyglądał z bliska ów „szajtan tumuł”! . Jednostajne, płaskie, brudnozielonym mchem i liśćmi „maroszki” porośnięte wzgórza, łagodną falą toczyły się na zachód ku gasnącemu słońcu; pokrywający je las – rzadki, suchotniczy nie ubierał ich, lecz szpecił, stercząc tu i owdzie pojedynczymi osobnikami, podobnymi do włosów, pozostałych na świeżo wyłysiałej głowie. Milczenie i zmrok nadciągającej nocy opanowały już podnóże boru, tylko gdzieniegdzie w górze na nagim, skrzywionym przez wiatry wierzchołku modrzewia dopalał się zapomniany promień słońca.
Chwilę postałem, przypatrując się tej dzikiej miejscowości, w głąb której zapuścić się o zmroku nie śmiałby żaden z krajowców. Głęboki spokój ją zalegał: coraz ciszej szumiały rozkołysane wody; zorza gasła, raz jeszcze tylko błysnęła wyraźniej, przedostając się przez siatkę mniej gęstych zarośli, i zapalając po drodze powierzchnię jakichś nieznanych mi jezior. Poszedłem ku owym wodom, nęcony ciekawością, pędzony tęsknotą.
Podróż jednak okazała się trudniejszą, niż się spodziewałem. Zmuszony byłem co chwilę skakać i czepiać się zarośli, wymijając głębokie, wązkie studnie, ocembrowane pniami zwalonych setki lat temu drzew, a zdradziecko ukryte pod zarastającemi je mchami i ziołami, pełne wody o ślizkiem lodowatem dnie, gdzie wpadając nieostrożny przechodzień, łatwo mógł skręcić kark, lub połamać nogi. W wielu miejscach sączyły się bagniste strumienie o niewyraźnem korycie i brzegach płytkich, lecz grząskie i trudne do przebycia, wskutek zawalających je pni i gałęzi. Gęsto po lesie rozrzucone „wykroty”, z korzeniami sterczącymi ku górze, okryte ziemią i mułem, tworzyły o zmroku, gdy wszystko tak niewyraźne przybiera kształty, pokręcone, dziwaczne figury. Białe plamy „jagielu”, świecące w ciemnościach u ich stóp, podobne do olbrzymich szmat porwanego całuna, uwydatniały i podwajały jeszcze dzikość ich kształtów; nic więc dziwnego, iż krajowcy widują tu często przy purpurowem świetle zorzy, lub w blasku księżyca błądzące postacie, wysokiego „leśnego dyabła”, lub czarną sylwetkę słowiańskiego Strzelca „siatuna”, co przyszedł z południa i włóczy się obecnie w pobliżu chat jakuckich, polując na ich bydło.
Biada okolicy, gdzie minął jego cień: od jednego wystrzału zabija on niekiedy po 50 do 200 sztuk zwierząt. Straszna ta broń południowa, szczególniej gdy jej używa dyabeł! Tego wieczora nie spotkałem jednak żadnego ze wspomnianych mieszkańców boru.
Nie widziałem też i „szajtana” – wysuszonego trupa Tunguza. Niegdyś znajdowano ich tu dość często i bór od nich wziął swą nazwę. Siedzieli zazwyczaj gdziekolwiek pod drzewem lub urwiskiem, wyschli, drobni, poczwarni, patrząc na wschód otworami, wyjedzonych przez ptaki oczu; na kolanach trzymali drewniany łuk, lub gwintówkę, u nóg ich leżała siekiera o złamanym trzonku, a u sadzonego srebrem i paciorkami pasa wisiał w pochwie także złamany nóż; – złamany w tym celu, aby umarły nie mógł szkodzić nim żywym. Nieco z boku leżały porozrzucane kości zabitych na grobie nieboszczyka reniferów, uprząż i niewielkie sanie tunguskie. Nikt nigdy nie ośmielał się przywłaszczyć sobie czegokolwiek z tych dość tu cenionych rzeczy. Śmiałkowi groziła kara: dnie całe błądził, póki nie przyszedł na to samo miejsce i nie zwrócił skradzionego przedmiotu. Uparci wracają kilka, kilkadziesiąt, kilkaset nawet razy, nie mogąc wyjść z zaklętego koła, dopóki nie uczynią zadość sprawiedliwości i nie przebłagają datkiem rozgniewanego właściciela. Niebezpiecznie jest nawet dotknąć się którejkolwiek z rzeczy, należących do zmarłego, gdyż to wywołuje „purgę” – zamieć, a w najlepszym razie wiatr mocny. Choć życzliwi krajowcy radzili mi unikać spotkania z „szajtanem”, gdyż sprowadza ono rychłą, a niekiedy natychmiastową śmierć, żałowałem jednak mocno, iż nie zdybałem go tego wieczora. Za tę grzeszną chętkę zostałem jednak surowo ukarany.
Zmrok gęstniał. Ostatnie purpurowe odbłyski zorzy już zgasły, gdy zmęczony i obszarpany przedarłem się nareszcie przez zarośla, „szajtan tumułu”. – Na niebie panowała noc, migocąc miljardami gwiazd. Wyprawa moja była ze wszechmiar – chybioną. Na domiar złego biały muślin mgły, zwieszający się nad doliną, stawił nieprzepartą zaporę mej ciekawości. Mogłem więc tylko lubować się grą światła księżycowego.
Widok był prawdziwie piękny, choć nieco dziki i ponury. Kłęby białej pary zapełniały całą prawie kotlinę do samych krawędzi lasu, którego, wierzchołki wyglądały z poza jej rąbków czarne nagie, nieruchome; po nad nimi sunął zwolna księżyc. Zajrzał na chwilę w głąb doliny, roztrącił osłaniającą ją powiewną zasłonę i obnażywszy pierś śpiącego pod nią jeziora, dotknął jej srebrzystym pocałunkiem. Długo stałem, przypatrując się i wypoczywając; głębokie milczenie, spokój, panujący zazwyczaj w tutejszych lasach, świadomość, iż dziesiątek wiorst dokoła niema nikogo, prócz mnie, w tej pustyni, rozbudziły dziwny niepokój, dziwną w duszy tęsknotę. Ruszyłem przed siebie, by je rozpędzić. Czas było wszakże pomyśleć już o powrocie – a rzecz to była niełatwa gdyż przedzierając się przez las, straciłem jasne pojęcie o drodze, którą wracać byłem powinien.
Natrafiłem nareszcie na maleńką jakąś ścieżynkę i postanowiłem iść nią dalej, w nadziei, iż doprowadzi mię do jakiegoś ludzkiego mieszkania. Zrobiwszy zaledwie kilkanaście kroków, przekonałem się, iż szedłem nie ścieżką, ale jednym ze szlaków, wymytych przez wodę, czy też wydeptanych przez zwierzęta, jakich pełno w lesie. Trzeba było wracać w to miejsce, gdziem się był przedtem zatrzymał, gdyż stamtąd tylko mogłem jeszcze mniej więcej wykreślić sobie drogę przez las na przełaj, – lecz miejsce to znikło: noc ubrała je nowymi już cieniami, mgła zasnuła swą srebrzystą pajęczyną! Czas jakiś chodziłem, szukając daremnie. Leśne widmo obłędu stanęło przedemną. Widziałem ludzi przez nie opanowanych, gdy przyprowadzono ich z „tajgi” do domu bladych, wynędzniałych, z resztkami trwogi i szaleństwa w oczach! Nieszczęśliwi błądzą niekiedy w pobliżu domostw, nie widząc ich, płacząc i wyjąc, jak zwierzęta, nie mogąc rozpoznać stron świata, choć słońce świeci na niebie; wyzdrowiawszy, opowiadają, iż widzieli dyabła. Jedną z przyczyn tej choroby jest zmęczenie spowodowane daremną a naprężoną bieganiną; usiadłem więc na zwalonym pniu, postanowiwszy zaczekać świtu.
Powietrze było chłodne. Odzież moja zwilgotniała od mgły i deszczu, była prócz tego zbyt lekką, ażeby nocować w lesie; wkrótce więc zimno zaczęło mi dokuczać. Próbowałem rozniecić ogień, lecz zapałki zamokły, a jedna jedyna, która się zatliła, nie mogła zapalić mokrego chrustu i drzewa. Narwawszy więc trawy, przykryłem nią nogi, które najwięcej cierpiały od chłodu; opatrzyłem broń, założywszy brandki i otwory luf suchemi pakułami i przytuliwszy się do pnia, próbowałem zasnąć.
W takiem położeniu prędko tępieją od bólu wszystkie czucia: dotykanie, węch, nawet wzrok, jeden słuch tylko robi się niesłychanie delikatnym. Po kilku chwilach jużem słyszał bicie mego serca, szum przelewającej się krwi w żyłach, szept drzew i szelest kłębiącej się mgły – martwa cisza lasu zapełniła się nagle gwarem, ledwie pochwytnym, lecz wciąż wzmagającym. Nagle wśród tych dźwięków mej fantazyi rozległ się odgłos zupełnie realny, który zmusił mię otworzyć oczy.........................SKRADZIONY CHŁOPAK
I. WESELE.
– Skończyłam! – rzekła ciotka Ania i odgryzła nitkę, którą szyła.
Ta cioteczka była mistrzem w wynajdywaniu odpowiedniego miejsca dla guzika, fałdy lub ozdoby srebrnej, czy mosiężnej – rzeczy na pozór tak drobnej i nieznaczącej, a tak trudnej, tak bardzo upiększającej lub szpecącej wszelkie odzienie. Umiała też ona pleść „kymny” lepiej niż ktokolwiek, ułożyć w pstry deseń jasne i ciemne kawałki futra, zespolić różnokolorowe skrawki perkalu i sukna w prześliczne, „oju” , bez którego nie mogły się obyć „bile” , czaprak, „matacha” , wszelki ubiór weselny, tak jak i nie weselny. Uprzejmie więc zapraszano i witano ją wszędzie, gdzie była w domu wyswatana dziewczyna lub chłopiec. Pojono, karmiono, podejmowano, wybaczano nawet ciągłe szczebiotanie, brak powagi, miłość zabaw i wesołości, częste nieposłuszeństwo i lekceważenie starszych.
Jak tylko Ania zjawiała się gdzieś w domu, tam dziatwa stawała się zaraz krnąbrniejszą. Cały dzień słychać było piosnki i żarty, a wieczorem na dworze rozlegały się do późnej nocy śmiechy i wołania, tupot nóg uciekających i goniących, gwar młodzieży, grającej w „zmrużone oczy”. . Po mroźnem powietrzu daleko szedł odgłos wesołych okrzyków i gorących całusów. Pocieszano się jednak, że skoro Ania skończy robotę i pójdzie sobie, dziatwa wróci do dawnego porządku. Od czegóż wreszcie popręg od siodła na duże, a łoza na małe?
Ania tymczasem co dnia najpierwsza na nogach. Nim świt błyśnie – rozpala ogień, budzi dziewczęta, a sama..................W MATNI
I.
W głębi ciemnej jurty jakuckiej, na nizkiej drewnianej ławie, pod ścianą, naprzeciw ognia leżała chora kobieta. Zajmowała najlepszy kącik w izbie, najsuchszy i najjaśniejszy, gdzie zwykle sypiają gospodarze domu. Otaczano ją taką troskliwością, na jaką tylko stać było mieszkańców jurty; zimne ściany nad jej pościelą zasłonięto białem futrem zajęczem, a samo posłanie ułożono niezwykle wysoko i miękko.
Ogień tlił się na kominku. Na tle brudno-rdzawego zmroku izby jasno odcinało się tylko białe łoże chorej i biała jej postać. W cieniu.................