- W empik go
Waldek. Chłopiec, który przebaczył nazistom - ebook
Waldek. Chłopiec, który przebaczył nazistom - ebook
Wybuch II wojny światowej na zawsze zmienia życie milionów Polaków – w tym także życie jedenastoletniego Waldka Grodka, który wraz z rówieśnikami przystępuje do ruchu oporu. Podczas potajemnych harcerskich ćwiczeń zostaje aresztowany i po miesiącach tortur na Pawiaku trafia do obozu Mauthausen-Gusen, a następnie do Auschwitz-Birkenau, gdzie doświadcza wieloletniego nazistowskiego okrucieństwa. Zostaje uwolniony przez aliantów i chcąc okazać im wdzięczność, zaciąga się do amerykańskiej armii pomocniczej. Po odbyciu krótkiej służby osiemnastoletni Waldek powraca do domu, pragnąc odzyskać utracone przed laty życie.
Bohaterowi nie udaje się jednak odciąć od przeszłości i wrócić do porządku dziennego. Rozczarowany realiami Polski pod rządami komunistów, postanawia wyjechać z kraju. Waldek wyrusza w świat na poszukiwanie urzeczywistnienia utopijnej wizji wolności, utożsamianej przez niego przede wszystkim z Ameryką Południową. Rozpoczyna się jego wieloletnia ucieczka przed zniewoleniem – podróż, podczas której bohater poznaje inne formy ucisku.
Przemierzając amerykański kontynent, Waldek nabywa bogate doświadczenie – doznaje biedy i bogactwa, przeżywa liczne perypetie miłosne będące dla niego źródłem zarówno radości, jak i smutku, a także konfrontuje swoje dotychczasowe wyobrażenia o świecie z rzeczywistością, co nie raz skutkuje bolesnym rozczarowaniem.
Historia ta, oparta na prawdziwych wydarzeniach z życia tytułowego bohatera, skłania do refleksji nad granicami ludzkiego fanatyzmu, pokazując różne jego uosobienia – nazistowskie obozy koncentracyjne, reżim komunistyczny, dyktaturę Ameryki Południowej, niemieckich szpiegów czy Mossad.
Doświadczenia życiowe Waldka (a więc przede wszystkim ciągła walka o przetrwanie, ból, strach oraz zawód) stawiają go przed nie lada dylematem. W kluczowym momencie powieści mężczyzna musi dokonać ostatecznego rozrachunku ze swoimi prześladowcami z przeszłości. Czy zdoła zapomnieć o wyrządzonych mu krzywdach i osiągnąć najwyższą formę dojrzałości oraz odwagi, którą jest zdolność do przebaczenia?
Książka uznana w 2015 r. za najlepiej sprzedającą się powieść hiszpańskojęzyczną wszech czasów na Amazonie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-959582-6-7 |
Rozmiar pliku: | 643 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WRZESIEŃ 2001 – GENEWA, SZWAJCARIA
Wyjąłem z kieszeni wizytówkę i spojrzałem na adres: _Route des Morillons numer 17_. Obszedłem czarne metalowe ogrodzenie, które otaczało ogród i dotarłem do wejścia. Ścieżka zaprowadziła mnie przez trawnik przed otwierające się automatycznie szklane drzwi.
Zawahałem się przez chwilę; wejście do środka oznaczało powrót do wydarzeń, które na zawsze chciałem wymazać z pamięci, jednak podjąłem pewne postanowienie i zdecydowałem się go dotrzymać. Przekroczyłem próg i natychmiast znalazłem się w eleganckim przestronnym pomieszczeniu. W lewym rogu za dużym biurkiem siedziała młoda blondynka. Spojrzała w moją stronę i obdarowała mnie grymasem przypominającym uśmiech. Podszedłem do niej.
– Dzień dobry. Czy to tutaj rozpatruje się wnioski o odszkodowanie, które Niemcy zaoferowały byłym więźniom nazistowskich obozów koncentracyjnych? – spytałem po niemiecku.
– Tak, zgadza się – odpowiedziała krótko dziewczyna.
– Przynoszę dokumenty poświadczające, że byłem w Auschwitz i Mauthausen.
– Pracujemy od ósmej rano do piątej po południu, proszę pana. Aby złożyć dokumenty, będzie musiał pan przyjść w tych godzinach. Jest pan Żydem, prawda?
– Jestem katolikiem – odpowiedziałem, nieco zaskoczony tym pytaniem. Przeszło mi przez myśl, że jeśli nie jestem Żydem, to mnie nie obsłużą.
– Jeśli pan sobie życzy, mogę umówić pana na rozmowę z osobą odpowiedzialną za rozpatrywanie wniosków, ale byłaby ona możliwa najwcześniej dopiero jutro – ciągnęła młoda kobieta. Odniosłem wrażenie, że śpieszno jej było do zakończenia rozmowy.
– Dziękuję, to nie będzie konieczne – oznajmiłem. – Postaram się wrócić jutro w godzinach urzędowania.
– Mogę panu jeszcze w czymś pomóc? – dodała na pożegnanie.
Gdy wyszedłem z budynku, wcale nie byłem pewien, czy mam ochotę tu wracać. Chłodne przyjęcie sprawiło, że poczułem się nieswojo. Wiedziałem, że ta kobieta była tylko pracownicą wykonującą swoje obowiązki, a to, że byłem osobą, która przeżyła obozy, nie miało dla niej specjalnego znaczenia. Spodziewałem się jednak odrobinę cieplejszego traktowania. Jeśli odszkodowania miały być formą zadośćuczynienia, to sposób, w jaki je przyznawano, przypominał wręczenie prezentu zawiniętego w gazetę. I dlaczego założono od razu, że jestem Żydem? Wielu ludzi mylnie sądzi, że tylko Żydzi cierpieli w nazistowskich obozach. W tym urzędzie powinni zdawać sobie jednak sprawę z istnienia tysiąca osób więzionych tam z innych powodów.
Przeszedłem przez ulicę, usiadłem na ławce i spojrzałem na dwa prawie identyczne budynki stojące na posesji, którą właśnie opuściłem. W jednym z nich mieściło się Biuro ONZ ds. Repatriacji i Uchodźców. Bure mury budynku zdawały się wprost sugerować kryjące się w jego przepastnych archiwach dramaty ludzkie. Zieleń starannie skoszonego trawnika i kolorowy ogród kontrastowały z ponurym nastrojem towarzyszącym mi podczas tej wizyty. Jesienny popołudniowy wiatr przyniósł charakterystyczny zapach wilgotnej trawy, ten który tak dobrze znałem z dzieciństwa. Momentalnie przeniosłem się wspomnieniami do Dąbrowy, do naszego wiejskiego domu w Polsce. Długo opierałem się podobnym retrospekcjom, jednak to wspomnienie było wyjątkowo silne. Moje myśli poszybowały w stronę Warszawy sprzed lat, czasu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem i nie przeczuwałem, co takiego szykuje dla mnie los. Wciągnąłem głęboko do płuc zapach trawy i moją głowę wypełniły obrazy z przeszłości, które, jak dotąd mi się wydawało, pogrzebałem raz na zawsze…
ROZDZIAŁ 1
WARSZAWA, POLSKA – 1938
Zapamiętałem mamę jako młodą kobietę z wiecznie śmiejącymi się oczami. Mówili, że jestem do niej bardzo podobny – bardziej niż cztery lata młodsza ode mnie Krystyna. Inni z kolei twierdzili, że to mój ojciec doczekał się swojego żywego portretu. Pani Zofia – bo tak właśnie wszyscy się do niej zwracali – była wysoką brunetką o oczach błękitnych jak niebo. Tata natomiast był blondynem, podobnie jak moja siostra, a jego włosy miały kolor dojrzałej pszenicy. Do dzisiaj uśmiecham się na wspomnienie o figlach, które płatałem młodszej siostrze. Zasługiwała na nie. Zawsze sprawiała wrażenie obrażonej i lubiła zrzucać na mnie winę. Oboje byliśmy zgodni tylko w jednej kwestii: że nasza psia niania – stara suka Aza, również była członkiem tej rodziny.
W tamtych czasach bycie harcerzem postrzegało się za powód do dumy, zwłaszcza jeśli na rękawie miało się mnóstwo sprawności, takich jak kucharz, stolarz, wędkarz i tę najbardziej cenioną – odznakę survivalową. Aby ją zdobyć, trzeba było spędzić trzy dni w lesie, mając do dyspozycji jedynie plecak z odrobiną soli, nożem i manierką z wodą. Miałem prawie jedenaście lat, kiedy przyszła moja kolej na tę próbę. Ruszyłem do lasu, przekonany, że zdam test bez problemu. Kiedy jednak kilkugodzinna wędrówka zamieniła się w bezcelowe błądzenie w kółko, a wokół mnie nastał zmrok, poddałem się. Skierowałem się do leśniczówki, w której mieszkali przyjaciele mojej rodziny. Tam spędziłem trzy dni i trzy noce. Zdobyłem harcerską odznakę survivalową i choć gryzły mnie wyrzuty sumienia, to tłumaczyłem sobie, że przecież znalazłem genialny sposób na przetrwanie. Gdy zadowolona mama prezentowała przyjaciółkom zdobyte przeze mnie odznaczenia, również czułem się winny, ale tylko trochę. Pamiętam też, że wtedy nasz instruktor kładł duży nacisk na naukę technik pierwszej pomocy. Nauczyłem się między innymi jak usztywniać złamane kości, robić zastrzyki, czy też bandażować rany i mierzyć ciśnienie krwi. Gdy myślę o tym z perspektywy późniejszych wydarzeń, wiem, że te „taktyki” – jak zwykł je nazywać instruktor – miały swoje znaczenie, którego wtedy jeszcze nie dostrzegaliśmy.
Dwadzieścia lat po tym, jak ucichły ostatnie odgłosy bitew I wojny światowej, Polska przeżywała dość spokojny czas, w przeciwieństwie do wstrząsanych narodowym socjalizmem sąsiadujących z nią Niemiec. Dla chłopca w moim wieku te sprawy nie miały znaczenia, chociaż czasami podczas rozmów z ojcem wyczuwałem w jego głosie nutę niepokoju.
Pewnego dnia zwróciłem uwagę na to, że mój wujek Krakus jest bardzo poruszony. Mówił, że jakiś Adolf Hitler miał zamiar połączyć Niemcy z Prusami, regionem znajdującym się na północy Polski.
– Nie odważą się zaatakować Gdańska – zawyrokował tata, nie okazując zbytniego zainteresowania.
– Niemcy przeżywają wiele problemów gospodarczych, a Polska stoi na przeszkodzie planom Hitlera. To byłby dobry pretekst do rozpoczęcia inwazji – stwierdził mój wujek.
– Niech się zajmą swoimi sprawami! Nie chcemy tu kolejnej wojny. Mamy przecież pakt o nieagresji z Niemcami.
– I uważasz, że oni go uszanują? Nasze wojska lądowe i lotnictwo organizują manewry… – ciągnął wujek z wyraźnym niepokojem w głosie.
– Martwisz się bez powodu, to tylko rutynowe ćwiczenia – stwierdził tata, bagatelizując sprawę.
– Stan… coś tu śmierdzi. W niektórych dzielnicach Warszawy zaczynają budować schrony przeciwlotnicze.
– Tato, co to są schrony przeciwlotnicze? – odważyłem się przerwać rozmowę.
– Waldek – odparł tata, który dopiero teraz zorientował się, że wszystko słyszę – to są miejsca, w których ludzie w czasie wojny chronią się przed atakami samolotów.
Wyobraziłem sobie wtedy, że schron to taka leśniczówka, miejsce, gdzie można śpiewać i spędzać miło czas z przyjaciółmi. Zapomniałem o rozmowie i wyszedłem pobawić się z Azą.
Z czasem uświadomiłem sobie, że mój ojciec wiedział zdecydowanie więcej, niż mówił. Więcej niż wujek Krakus i wielu z nas. Był dyrektorem warszawskich wodociągów, pracował dla rządu i miał dostęp do informacji niedostępnych dla innych. Zawsze jednak był powściągliwy i takiego właśnie go zapamiętałem.
ROZDZIAŁ 2
PIĄTEK, 1 WRZEŚNIA 1939
DĄBRÓWKA, POLSKA
Wakacje i weekendy zazwyczaj spędzaliśmy w domu letniskowym w Dąbrówce, około sześciu kilometrów od Warszawy. Była to przytulna wiejska chata, otoczona sadem owocowym i bujną roślinnością. Wciąż pamiętam dojrzałe, zalegające na ziemi wokół drzew jabłka, których nie miał kto zebrać, gdy nas nie było dłużej niż tydzień. Mieliśmy też truskawki, brzoskwinie, wiśnie i jeżyny. Tata grabił liście i gromadził je na kupkach, które wszędzie rozwiewał wiatr. Mama natomiast twierdziła, że to jej dzień wolny i podczas gdy my zajmowaliśmy się ogrodem, ona bujała się w hamaku. Tamtego piątkowego poranka razem z ojcem oddawałem się rutynowym obowiązkom, a moja siostra błąkała się Bóg wie gdzie; zawsze gdzieś znikała, gdy potrzebna była pomoc. Byłem pochłonięty pracą, gdy nagle z oddali dobiegł dźwięk przypominający brzęczenie pszczół – takie samo jak wtedy, gdy Krystyna została zaatakowana przez rój, po tym, gdy wpadła na genialny pomysł rzucania kamieniami w ul. Brzęk stawał się coraz bardziej wyraźny, więc przerwałem pracę i spojrzałem w niebo, szukając jego źródła. Widok był przerażający: setki samolotów lecących w trójkątnym szyku niemającym końca. Było ich tyle, że przesłaniały całe niebo i robiły piekielny hałas. Zamarłem osłupiały. Tata, który pracował na drugim końcu ogrodu, również patrzył w górę. Na jego twarzy widziałem wypisane przerażenie. Byłem pewien, że te samoloty nie zwiastują niczego dobrego.
Mama, która z początku nie mogła wydusić ani słowa, teraz zaczęła nas wołać, starając się przekrzyczeć huk silników.
– O mój Boże! To Niemcy! Atakują nas! Waldek, Krystyna! O mój Boże, to niemieckie samoloty!
– Nie, to ćwiczenia polskich samolotów – krzyczał tata, próbując ją uspokoić.
– Wiem, jak wyglądają polskie samoloty. Te są niemieckie! Mój Boże, pomóż nam!
– Spójrz, tato! – wykrzyknąłem, podnosząc przedmiot, który spadł na trawę. Był tak gorący, że od razu wypuściłem go z ręki.
– To odłamki pocisków przeciwlotniczych – odparł tata. – Wojsko nas broni.
– Niemcy atakują! – wciąż krzyczała spanikowana mama – Krystyna! Gdzie jesteś?
– Zofia, uspokój się! Proszę cię, nie strasz dzieci – powiedział tata, przytulając mamę. Jego słowa zagłuszał łoskot silników.
Aza wyła przeraźliwie, a jej skowyt mieszał się z ujadaniem okolicznych psów i zawodzeniem mojej siostry, która wyrosła nagle jak spod ziemi i szlochając ze strachu, uczepiła się mamy.
Samoloty leciały w kierunku Warszawy. Po chwili usłyszeliśmy odległe wybuchy, a zaraz po nich na horyzoncie pojawiły się gęste słupy czarnego dymu. Nie mieliśmy wątpliwości, że właśnie na naszych oczach rozpoczyna się wojna, a jak mawiał tata, w Europie wszystkie wojny zaczynają się w Polsce. To był początek II wojny światowej. Niemcy zaatakowały nas bez ostrzeżenia.
Tata, mimo usilnych próśb mamy, zaczął pospiesznie zbierać się do wyjazdu; twierdził, że musi stawić się do pracy. Zajmował ważne stanowisko dyrektora warszawskich wodociągów. Wtedy tego nie pojmowałem, ale teraz rozumiem, że postąpił słusznie. Usiadł za kierownicą swojego citroena i ruszył w stronę miasta. Kiedy później przyjechał po niego żołnierz na motocyklu, powiedzieliśmy mu, że ojciec jest już w drodze do ratusza.
Byłem wtedy dwunastoletnim chłopcem. Zawsze lubiłem dodawać sobie lat, a także brać na siebie różne obowiązki. To sprawiało, że czułem się ważny. Tego dnia jednak, jak nigdy wcześniej, poczułem niepokój związany z tym, że jestem najstarszy z rodzeństwa. Próbowałem pocieszyć mamę, która wciąż płakała. Moja siostra nie pozostawała w tyle, choć akurat u niej szlochanie było na porządku dziennym. Tym razem jednak miała powód. Ja też czułem ścisk w gardle, ale nie mogłem jeszcze wiedzieć, co nas czekało; byłem za młody, by móc wyobrazić sobie horror wojny. Chciałem zobaczyć, co się dzieje w Warszawie i chociaż tata wyraźnie poprosił nas, żebyśmy nie ruszali się z Dąbrówki, zacząłem poważnie myśleć o wyjeździe do miasta.
Przez kolejne dwa dni zobaczyliśmy jeszcze kilka – choć już mniej licznych – grup samolotów, a z oddali nieprzerwanie dobiegał hałas wybuchów. Byłem przekonany, że nie możemy przebywać dłużej w izolacji i starałem się przekonać mamę do powrotu do Warszawy. Opowiedziałem jej o wielkiej wojnie, w której, jak nas uczono w szkole, najkrwawsze bitwy miały miejsce w okopach, na wsi, właśnie tu, gdzie byliśmy. W końcu powiedziałem jej, że dzięki temu będziemy bliżej taty i myślę, że dopiero to ją przekonało.
Zapakowaliśmy trochę rzeczy i ruszyliśmy do miasta. To była zbyt długa droga, aby pokonać ją pieszo, zwłaszcza dla Krystyny. Na szczęście spotkaliśmy rolnika, który jechał akurat wozem konnym w tym samym kierunku. Po drodze zamieniliśmy z nim ledwo kilka słów. Jestem pewien, że wszystkich dręczyła ta sama myśl i żadne z nas nie chciało jej werbalizować. W pobliżu stolicy droga była poprzecinana lejami po bombach i dalsza podróż wozem stała się niemożliwa. Musieliśmy zsiąść i dalej iść na piechotę, aż do naszego domu. Nigdy nie dowiedziałem się, po co ten rolnik jechał do Warszawy. Kto wie, dokąd zmierzał? Przez te wszystkie lata ani razu go nie wspominałem, ani nie myślałem o jego losie – aż do dzisiaj.
Nasz dom znajdował się blisko Wisły między dwoma mostami i sąsiadował z elektrownią, która zasilała miasto. Były to miejsca strategiczne i dlatego mogły stać się celem bombardowań. Przebywając tutaj, narażaliśmy się na duże ryzyko. Dokąd jednak mieliśmy pójść? Nie posłuchaliśmy ojca i wpakowaliśmy się w niezłe tarapaty. Teraz musieliśmy poszukać schronu i znaleźliśmy go przy ulicy Lipowej, w siedzibie miejskiej centrali wodociągowej, gdzie pracował tata. Bałem się, że jeśli nas tam zobaczy, to ukarze mnie za to, że go nie posłuchaliśmy. Nie wiem jak, ale udało mi się przekonać mamę, byśmy poszli do innego, większego schronu położonego dalej od mostów. Wtedy właśnie zacząłem rozumieć, co to są punkty strategiczne, ponieważ ludzie nie mówili o niczym innym. Dotarliśmy do nowej kryjówki, ale ledwie weszliśmy do środka, musieliśmy zawrócić do poprzedniego miejsca, ponieważ dosłownie chwilę wcześniej bomba uszkodziła gazociąg i zabiła wiele osób. Podobno było około dwustu ofiar. Mama powtarzała, że to prawdziwy cud, że wyszliśmy stamtąd bez szwanku. Moim zdaniem jednak uratowało nas tylko to, że z powodu tłoku w schronie staliśmy bardzo blisko wyjścia. Gdyby Bóg potrafił czynić cuda, w tamte dni miałby dużo pracy. Nie było jednak sensu spierać się z mamą, zwłaszcza w tych okolicznościach.
Cały czas czekałem na spotkanie z tatą i martwiłem się, że będzie się złościł. On jednak, gdy wreszcie nas zobaczył, nie powiedział ani słowa, a jedynie mocno przytulił do siebie każdego z osobna. Poczułem wielką ulgę. Nie został z nami w schronie, ale przychodził do nas często, choć zawsze w pośpiechu. Domyśliłem się, że bierze udział w obronie Warszawy. Nigdy nie pytałem go, co wtedy robił. On również o tym nie wspominał. Mogłem jedynie przypuszczać, że jako inżynier odpowiedzialny za warszawską kanalizację, pełnił ważną rolę przy naprawie zniszczeń spowodowanych bombardowaniami i dbał o działanie mediów. Znał wszystkie zakamarki rozległej sieci podziemnych kanałów. W czasie okupacji były to jedyne miejsca, w które nie odważyła się zapuścić armia niemiecka. Pamiętam, że kiedy tata nas odwiedzał, był zawsze ubrudzony błotem od stóp do głów.
Do schronów nie wpuszczano żadnych zwierząt domowych, nawet kanarka. Wyjaśniono mi, że chodziło o przetrwanie. Udałem wtedy, że rozumiem to słowo i przytaknąłem, myśląc o odznace, którą zdobyłem w harcerstwie. Aza została w domu, a my nie mieliśmy możliwości, by o nią zadbać. Pomiędzy kolejnymi nalotami mogliśmy opuszczać schron, jednak musieliśmy trzymać się blisko wejścia na wypadek kolejnego bombardowania. Po upływie tygodnia do mamy przyszło kilku żołnierzy z powodu Azy, która wyła bez przerwy dzień i noc. Cierpiała bez wody i jedzenia, samotna pośród ciągłego ryku bomb. Błagałem, aby pozwolili mi ją zabrać do schronu, ale w tej kwestii byli nieugięci.
– Żadnych zwierząt w schronach – powiedział stanowczo żołnierz – ledwo starcza miejsca dla ludzi.
Powiedzieli mamie, że powinna pójść z nimi i otworzyć drzwi do mieszkania, aby mogli zakończyć cierpienie psa. W trakcie jednej z krótkich przerw pomiędzy bombardowaniami poszliśmy więc do domu, który znajdował się blisko schronu. Właśnie wtedy przyszło mi zmierzyć się z jednym z najgorszych momentów w moim życiu. Aza rzuciła się na mnie z radości, a potem usiadła na ziemi, merdając radośnie ogonem i patrząc mi z ufnością w oczy. Żołnierz zakończył jej życie jednym strzałem. Do dzisiaj pamiętam wyraźnie bezbronne spojrzenie mojej drogiej Azy. To były pierwsze łzy, które uroniłem podczas tej cholernej wojny. Nawet teraz, gdy to wspominam, czuję ukłucie w sercu i ogarnia mnie poczucie winy. Wtedy po raz pierwszy naprawdę dotarło do mnie, że mogę również stracić moich bliskich.
Po bombardowaniach zapadała cisza. Pewnego razu, gdy otwarto drzwi, aby wpuścić trochę świeżego powietrza do bunkra, skorzystałem z okazji i wymknąłem się niezauważony na zewnątrz. Miałem zamiar pójść do domu wuja Krakusa i zobaczyć kuzynów, zwłaszcza Bolka. Ruszyłem ulicą Dobrą, a potem Karową, na której znajdowała się moja szkoła. Po drodze widziałem zniszczenia spowodowane przez bomby. Wiele budynków zostało zrujnowanych i wszędzie było pełno pożarów, których nikt już nawet nie próbował gasić. Szyny tramwajowe unosiły się nad ziemią jak kręcone metalowe schody. W chodniku pełno było ogromnych dziur częściowo pokrytych gruzem i wypełnionych wodą spływającą z ulic. Ucieszyłem się na widok mojej szkoły, która wciąż stała nietknięta.
Zobaczyłem mężczyzn plądrujących zbombardowane sklepy. Z pewnością szukali jedzenia, które mogliby zanieść do schronów. Widziałem również robotników wykorzystujących przerwy pomiędzy nalotami, aby naprawić uszkodzone linie energetyczne i rurociągi. Po ślimaku wdrapałem się na górną część ulicy Karowej, bo schody dla pieszych były zupełnie zniszczone. Na Krakowskim Przedmieściu przyspieszyłem kroku i dotarłem na Plac Zamkowy z wciąż jeszcze nietkniętą kolumną króla Zygmunta. W tym rejonie było trochę mniej zniszczeń. Nie zatrzymując się, pobiegłem na Starówkę, na ogromny plac otoczony zabytkowymi budynkami, gdzie mieszkało moje wujostwo. Ponieważ ich dom znajdował się z dala od wszelkich punktów strategicznych, założyłem, że nigdzie się nie wyprowadzili. Wbiegłem po schodach na czwarte piętro i dysząc z wysiłku zapukałem do drzwi. Wuj Krakus nie pozwolił mi nawet odsapnąć. Zamiast podziwu dla mojego wyczynu, otrzymałem od niego taką burę, że uciekłem w pośpiechu, mimo błagań ciotki, abym został. Jej krzyk zlewał się z dźwiękiem syren obwieszczających kolejne bombardowanie. Byłem tak przestraszony, że, potykając się na ostatnich stopniach, wybiegłem z budynku, nie oglądając się za siebie.
Ulice były zupełnie puste. Nawet w trakcie mojej próby przetrwania w lesie nie czułem tak dziwnego osamotnienia. Syreny umilkły i zapadła grobowa cisza zapowiadająca burzę. Po kilku sekundach na miasto zaczęły spadać bomby i poczułem, jak pod moimi stopami trzęsie się ziemia. Straciłem równowagę i upadłem w tym samym momencie, gdy niecałe dwadzieścia metrów ode mnie eksplodował ładunek. Byłem oszołomiony, ale nie straciłem przytomności. Mimo ogłuszającego ryku bomb i trzęsącej się ziemi, udało mi się wstać. Nagle, sparaliżowany ze strachu, zobaczyłem mężczyznę i kobietę wgniecionych jak stemple w ścianę pobliskiego budynku. Nie wyglądali już jak istoty ludzkie. Przypominali bardziej rozprute lalki ociekające krwią spływającą strumieniami na ulicę. Ten widok wzbudził we mnie grozę. I obrzydzenie.
Gdybym nie upadł, wyglądałbym tak samo jak oni. Wtedy przypomniałem sobie, że w schronie radzono, aby podczas bombardowania położyć się na ziemi, gdyż bomby wytwarzały silne ciśnienie powietrza, które mogło porwać ciało ludzkie i rozbić je o dowolną przeszkodę. Jak automat ruszyłem dalej. Czołgałem się pomiędzy walającym się gruzem tak szybko, jak tylko mogłem. Zobaczyłem kilku żołnierzy w okopach, którzy broniąc się przed samolotami, strzelali do nich z działek przeciwlotniczych. Mimo dymu i unoszącego się kurzu, widziałem ich hełmy, ale nie słyszałem ani ich krzyków, ani ciągłych odgłosów wybuchów. Nagle uświadomiłem sobie, że od momentu pierwszej eksplozji nic nie słyszałem. Byłem całkowicie głuchy. Usiadłem w kucki i oparłem się o ścianę. Widziałem jedynie twarze spoconych żołnierzy, wpatrujących się we mnie wytrzeszczonymi oczami i poruszających ustami. Nie wiem skąd wziąłem tyle siły, aby się wówczas nie rozpłakać ani nie zemdleć. Nagle rozległ się przeraźliwy gwizd i wreszcie wrócił mi słuch. Z początku dźwięki wydawały mi się zupełnie odległe, jak gdybym był zamknięty w mydlanej bańce.
– Na ziemię, chłopcze! Co tu robisz? Padnij! Bomba! – wrzasnął jeden z żołnierzy. Niedaleko rozbrzmiała kolejna eksplozja.
– Dlaczego nie jesteś w schronie?! – krzyczał do mnie kolejny mężczyzna.
Nie umiałem wydusić z siebie ani słowa. Byłem sparaliżowany ze strachu, a wszystko wokół wydawało mi się zupełnie nierealne. Nie potrafię powiedzieć jak długo trwał ten koszmar, ale pamiętam, że nagle odzyskałem panowanie nad sobą i rozpaczliwie rzuciłem się biegiem w kierunku schronu. Wiedziałem, że powrót do niego był moją jedyną nadzieją na przeżycie.
Mama pewnie już zauważyła moje zniknięcie, a jeśli nie, to moja siostra z pewnością jej o tym powiedziała. W stosunku do mnie zawsze zachowywała się jak prokurator. Biegłem przez zgliszcza, kurcząc się pod nadprożami częściowo zburzonych budynków, by ochronić się przed kawałkami gruzu i szkła, które w trakcie bombardowania odrywały się od budynków i spadały na wszystkie strony jak pociski. To czołgałem się, to znowu szedłem na czworakach, a wokół mnie wszystko drżało. Z powodu kurzu i dymu wydostającego się z ruin trudno było mi zorientować się, gdzie jestem. Nic nie wyglądało tak samo. Ledwo poznałem ulicę Lipową.
Do schronu dotarłem tuż przed kolejną syreną ogłaszającą zakończenie nalotu. Dysząc ze zmęczenia, czekałem aż otworzą się drzwi i będę mógł niepostrzeżenie wśliznąć się do środka, ale wszyscy zdążyli już zauważyć moją nieobecność. Awanturę, którą rozpętała moja mama, zapamiętam na zawsze. Musieli odciągnąć ją ode mnie, bo łajała mnie tak mocno, że o mały włos nie urwała mi głowy. Jeden z mężczyzn wymierzył jej policzek i wtedy dopiero oprzytomniała. Usiadła na ławce i siedziała nieruchomo, patrząc przed siebie i bezgłośnie łkając.
– To tylko dziecko… ma zaledwie dwanaście lat… – mamrotała.
Wiedziałem, że jestem winny, więc siedziałem cicho.
– Bałam się o ciebie, ale to nie ja powiedziałam mamie, że cię nie ma, nie ja! – zarzekała się Krystyna, również płacząc.
Byłem pewien, że kłamała, ale wiedziałem, że postąpiła tak z czystej troski i strachu o mnie. Przytuliłem ją więc i starałem się uspokoić.
Podszedłem do mamy i chciałem powiedzieć coś, co ją udobrucha. Wzięła mnie w ramiona i mocno przytuliła.
– Waldusiu, mój mały skarbie. Myślałam, że coś ci się stało – tłumaczyła, niezdarnie wycierając mi twarz zmiętą i przesiąkniętą łzami chusteczką.
I wtedy nagle pękłem. Wybuchnąłem płaczem. Płakałem z powodu przepełniającego mnie strachu, z powodu mojego miasta, zabitych, których widziałem na ulicy i mojej ukochanej Azy. Mama trzymała mnie chwilę w ramionach i kołysała jak do snu przed kilkoma laty, aż zauważyła, że jestem cały posiniaczony. Bolało mnie całe ciało, a zwłaszcza kolana, które miałem poobijane od czołgania się wśród gruzów. Dłonie i ramiona również. Byłem cały podrapany. Mama zdezynfekowała rany alkoholem i to było najgorsze, bo oprócz piekącego bólu, musiałem wytrzymać też jej spojrzenie. Słuch odzyskałem całkowicie dopiero po kilku dniach.
Po chwili, gdy już doszedłem do siebie i uspokoiłem się, zagadnąłem Krystynę.
– Widziałem Bolka i Ryszarda. Są cali i zdrowi – powiedziałem naturalnym głosem, tak jakby spacer pośród spadających bomb był najzwyklejszą rzeczą na świecie. Pożałowałem moich słów, kiedy zobaczyłem jej minę.
– Uciekłeś, aby zobaczyć się z kuzynami? – zadała mi tylko to jedno pytanie. Poczułem się jak głupiec. Z biegiem czasu zdałem sobie sprawę, że Krystyna jest bardzo podobna do taty. Zwięzła i praktyczna.
Później wiele osób w schronie – zwłaszcza mężczyzn – wypytywało mnie o to, co się działo na zewnątrz. Z powagą opowiadałem im szczegółowo o wszystkim, co widziałem, a to czego nie widziałem, zmyśliłem. Podobało mi się, że traktowali mnie z szacunkiem, a w oczach wielu widziałem podziw.
Rozmowy były często przerywane syrenami i buczeniem nurkujących sztukasów zrzucających bomby. Za każdym razem wszyscy zamykaliśmy oczy, spodziewając się najgorszego. Szepty modlitw mieszały się z okrzykami paniki, kiedy dobiegał do nas odgłos wybuchającej bomby i charakterystyczny dźwięk samolotu nabierającego wysokości. Wtedy modlitwy zamieniały się w obelgi skierowane do Niemców. Powtarzane raz po raz zdrowaśki przeplatane przekleństwami przypominały mi litanie, które kiedyś słyszałem w kościele. Zapewne w innych miejscach w Warszawie działo się to samo. Wyobrażałem sobie całe miasto szepczące modlitwy, jakby było w drodze do czyśćca.
Czasami kuliłem się w rogu bunkra, wsłuchując się w ryk samolotów, wybuchy bomb, krzyki i modły. Próbowałem wtedy myśleć o czymś innym. Samolot zobaczyłem z bliska po raz pierwszy cztery lata wcześniej w Nieborowie, kiedy byłem w pałacu hrabiów Radziwiłłów. Ciotka Flora pracowała w nim jako administratorka, chociaż mama mówiła, że jest gospodynią. Właściciele bardzo cenili moją ciotkę i pozwalali jej zapraszać rodzinę oraz korzystać ze wszystkich udogodnień pałacu. Pamiętam te kilka tygodni, które tam spędziłem, otoczony luksusami, dziełami sztuki, ogromnymi ogrodami i fontannami. Godzinami biegałem do upadłego po rozległych parkach należących do posiadłości. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem samolot. Grupa lotników Polskich Sił Powietrznych wylądowała na polach należących do Radziwiłłów. Gdy zobaczyłem, że lądują, biegiem ruszyłem w ich stronę. Nie mogłem przegapić okazji, by przyjrzeć się im z bliska. Zauważył mnie jeden z pilotów i uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. Patrzyłem na niego z uwielbieniem, a ten zapewne rozbawiony moim entuzjazmem, zaproponował mi spacer po niebie.
Znaleźć się w samolocie było marzeniem każdego chłopca, więc przystałem ochoczo na zaproszenie. Tych magicznych chwil nie zapomnę do końca swoich dni. Czułem się jak ptak. Byłem szczęśliwy i podniecony, a lot samolotem uznałem za najlepsze doświadczenie mojego życia. Gdy wylądowaliśmy, czekała już na nas mama. Na jej widok od razu domyśliłem się, co się święci i oczywiście się nie pomyliłem. Srogo zbeształa pilota, a ten, słuchając jej kazań, powoli tracił odwagę, którą emanował na pokładzie samolotu. Oczywiście najbardziej oberwało się mnie, ale wówczas nikt nie mógł odebrać mi tego szczęścia i ekscytacji, której byłem pełen. Pani Zofia zawsze była nieco nadopiekuńcza.
Dźwięk syren wyrwał mnie ze wspomnień i wróciłem myślami z powrotem do schronu przesiąkniętego strachem i zapachem potu.
W tamtych dniach wiele dowiedziałem się o samolotach, ponieważ mężczyźni ciągle rozmawiali o Sztukasach przenoszących bomby o wadze pół tony, o Heinklach – większych dwusilnikowcach, które zrzucały takie ilości bomb, że miało się wrażenie, jakby leciało stado ptaków. Myślałem, że samoloty atakują tylko wspomniane punkty strategiczne, ale po mojej ostatniej eskapadzie przekonałem się, że bomby mogą spaść gdziekolwiek, ponieważ piloci nie zawsze trafiali do celów. Żałowałem, że nie mogłem zobaczyć, jak je zrzucają, ale ważniejsze wtedy było ratowanie własnej skóry. Zainteresowanie mną wzrosło, gdy w rozmowie z dorosłymi wspomniałem o locie samolotem z polskimi pilotami. Nie spędzałem czasu z innymi dziećmi ze schronu; zawsze szukałem miejsca wśród starszych.
Nocami, gdy samoloty znikały z warszawskiego nieba, pałeczkę przejmowała niemiecka artyleria rozmieszczona wokół miasta. Haubice wydawały inny dźwięk niż bomby. Gdy spadały, słychać było tylko świst. Żaden dźwięk nie ostrzegał przed uderzeniem. Na domiar złego doszły nas wieści, że Rosjanie podpisali pakt z Hitlerem, na mocy którego siedemnastego września przekroczyli granicę i zaatakowali Polskę. Zostaliśmy więc otoczeni. Ściany schronu drżały nieprzerwanie i po pewnym czasie zupełnie popękały, podobnie jak sam sufit, z kolei drzwi do bunkra się zacięły. Cała Warszawa rozpadała się na kawałki. Brudni i niedożywieni, prześladowani ciągłym wyciem syren i hukiem bomb, każdego dnia przeżywaliśmy ten sam niekończący się koszmar.
Pewnego dnia syreny ucichły. Dowiedzieliśmy się, że zostały zniszczone. Przestało również nadawać Radio Warszawa. Co jakiś czas wojsko, przez głośniki zamontowane na pojazdach krążących po mieście, informowało mieszkańców o sytuacji – z każdym dniem coraz gorszej. Jednak znosiłem to wszystko ze względnym spokojem, a nawet cieszyłem się, że wreszcie mama nie zmusza mnie do codziennej kąpieli. W tej ogromnej piwnicy nie było pryszniców. Do pewnego czasu myliśmy się w zimnej wodzie z kranu, jednak pewnego dnia woda przestała płynąć.
Za oświetlenie służyło kilka ciągle migających żarówek. Kiedy zapadała ciemność, zapalaliśmy świece, ale tylko wtedy, gdy było to konieczne. Powietrze, którym oddychaliśmy było zatęchłe, zwłaszcza po tym, jak przestała działać wentylacja. Z każdym dniem coraz rzadziej słychać było wiadomości z wojskowych głośników. Aż pewnego dnia nagle zapaliły się żarówki i radio ponownie zaczęło działać. Z odbiornika płynął w kółko ten sam komunikat: „kapitulacja została podpisana”, a następnie zaczęto zapowiadać wojskową defiladę w Alejach Ujazdowskich. Nie było słychać wybuchów. Po tylu dniach nieustannego huku ta grobowa cisza wydawała nam się dziwna. Baliśmy się opuścić schron. Nie pamiętam, jak długo zwlekaliśmy z otwarciem drzwi, aby ukradkiem wyjrzeć na zewnątrz. Wyglądało na to, że ataki fatycznie ustały i że wreszcie zapanował spokój. Oprócz tego, że przeżyliśmy, nie było jednak żadnego innego powodu do świętowania. Nasz kraj dostał się w ręce wroga, a Warszawa wyglądała opłakanie. Największe wrażenie zrobił na mnie widok powalonych drzew. Stolica była miastem pełnym parków, a teraz wyglądała jakby umarła. Armia walczyła bohatersko i dała z siebie wszystko. Nawet wtedy, gdy zabrakło amunicji, polska kawaleria ścierała się z czołgami używając lanc. Cóż za bezsensowna rzeź! Przewaga sił niemieckich była miażdżąca i polskie wojsko ostatecznie musiało się poddać.
Jedyne wiadomości, które do nas docierały, to informacje z manipulowanego zapewne przez Niemców radia oraz plotki przekazywane z ust do ust. Jedna z nich mówiła, że marszałek Wojska Polskiego, Edward Rydz-Śmigły, po doznanej klęsce popełnił samobójstwo. Nie było pewne, czy tak też się stało – w każdym razie słuch po nim zaginął. Prezydent i wysocy rangą członkowie rządu znaleźli się poza granicami kraju już na początku inwazji. Z powodu nieobecności władz, kapitulację musiał podpisać prezydent Rady Miasta Warszawy. Mówiono również, że polskie lotnictwo schroniło się w Anglii, gdyż piloci uznali, że będą bardziej przydatni aliantom, niż tocząc z góry przegraną bitwę o Polskę.
Z radia wciąż płynęła wojskowa muzyka i zapowiadano raz po raz, że jeszcze dzisiaj o czwartej po południu Gestapo, Schutzstaffel i Wehrmacht przejdą w defiladzie Alejami Ujazdowskimi, pięciokilometrowym bulwarem, wzdłuż którego na całej długości przed bombardowaniem rosły drzewa. Teraz stało tam zaledwie kilka pni. Najeźdźcy szybko usunęli resztki powalonych drzew, by zrobić miejsce na zapowiadaną paradę. Kiedy ostatecznie opuściliśmy schron na Lipowej, życie w Polsce było już zupełnie inne. Niemcy przysposobili sobie całe miasto. Warszawa nie należała już do nas.
Gdy wracałem do domu, moją uwagę zwrócił dobiegający z oddali łoskot. Był to rytmiczny krok tysięcy żołnierzy maszerujących przy akompaniamencie wojskowej muzyki i po raz kolejny, myśląc o zapowiedzianej defiladzie, nie mogłem się powstrzymać, by zniknąć z oczu matce na jakiś czas. Chciałem pobiec w Aleje Ujazdowskie. Nie poprosiłem jej o pozwolenie, bo wiedziałem, że i tak by mi odmówiła, a nie mogłem za żadne skarby przegapić tego przedstawienia. Zniknąłem przy pierwszej nadarzającej się okazji i stanąłem w pierwszym rzędzie gapiów. Widownią parady byli głównie _volksdeutsche_ — Niemcy lub potomkowie Niemców mieszkający w Polsce. Oni jako pierwsi dołączyli do swoich rodaków, a wielu z nich później zaciągnęło się do Gestapo i innych sił bezpieczeństwa, które prześladowały Polaków. Przypatrywałem się, nie mogąc wyjść z podziwu, wojskowemu marszowi Gestapo, czarnym mundurom z wyhaftowanymi czaszkami na szyi i kepisom na głowach. Za nimi szli żołnierze Schutzstaffel, czyli siejącej postrach SS, w mundurach z podwójną runą na klapach kurtki, a na końcu maszerował Wehrmacht. Nawet teraz, po tylu latach, pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie widok tej armii, tysięcy żołnierzy maszerujących odmierzonym co do milimetra krokiem. Moja głowa pełna była dźwięków orkiestry dętej z ich bębnami i trąbkami. Mundury, broń, hełmy – wszystko wyglądało nieskazitelnie i okazale. Około piętnastu metrów ode mnie znajdowało się podium, na którym mężczyzna o niegroźnym wyglądzie z małym wąsem w stylu Chaplina podziwiał paradę. Żołnierze maszerujący „gęsim” krokiem w chwili, gdy przechodzili obok niego, prężyli się jeszcze bardziej, więc domyśliłem się, że był to ich przywódca – ten słynny Adolf Hitler, o którym tyle słyszałem w minionych miesiącach. Mijający go żołnierze odwracali głowę w jego kierunku i podnosili ramię. Wyglądali jak monolityczny blok. Za piechotą defilowały dywizje pancerne i artyleria. Chociaż zdawałem sobie wtedy sprawę, że właśnie obserwuję agresorów mojego kraju, nie wstydzę się dzisiaj przyznać, że po cichu podziwiałem tę armię. Przegranej wojny z tak potężnym wrogiem nie postrzegałem wówczas jako upokorzenie. Mam nadzieję, że moi rodacy wybaczą mi te przemyślenia, a mój młody wiek uznają za wystarczającą okoliczność łagodzącą.
Na koniec parady wojskowej przed Adolfem Hitlerem stanął duży oddział oficerów SS i Gestapo. Następnie wszyscy jednocześnie unieśli prawe ramię pod kątem czterdziestu pięciu stopni w tak dziwnym dla mnie pozdrowieniu. Widziałem je wtedy po raz pierwszy i od tej tego dnia miało mi towarzyszyć jeszcze przez długi czas. Wszyscy, trzymając ręce skierowane ku swojemu liderowi, wykrzyknęli jednogłośnie: Sieg Heil, Heil Hitler! Hitler odpowiedział na pozdrowienie lekkim skinieniem prawej ręki, a następnie rozpoczął przemówienie, z którego nie zrozumiałem ani słowa. Wzdłuż alei zainstalowano głośniki, by jego głos było słychać prawie w całym mieście. Używał ostrego, twardego i często dramatycznego tonu. Robił krótkie przerwy, jakby czekał na reakcję na swoje słowa, gestykulował rękoma i całym ciałem. Od czasu do czasu groził palcem i wychylał się do przodu tak mocno, że chwilami myślałem, że spadnie z podium, jednak jego gesty musiały być dobrze wyćwiczone, bo nic takiego się nie stało. Zrozumiałem, że jego nieszkodliwy wygląd nie miał nic wspólnego z rzeczywistością. Przemówienie nie trwało długo, a gdy skończyło się, tłum uważnie słuchających Niemców kilkukrotnie wykrzyknął w podnieceniu: Sieg Heil! Sieg Heil! Heil Hitler! Wówczas Hitler pożegnał przybyłych, skierował się do czarnego samochodu i po chwili szybko odjechał. Wszyscy rozeszli się, a do mnie dotarło, że czeka mnie kolejna ciężka przeprawa z mamą.
W pobliżu domu zobaczyłem ciężarówki, z których rozdawano żywność. Obok stały kuchnie polowe używane przez wojsko na froncie. Żołnierze Wehrmachtu zapraszali mieszkańców, ale bez powodzenia. I chociaż spędziliśmy prawie miesiąc bez niemal żadnego zaopatrzenia i większość z nas nie miała niczego do jedzenia, to ów niemiecki gest wydawał nam się wszystkim upokarzający. Niejeden warszawiak, kierowany dumą, przechodził obok z podniesioną głową, choć żołądek ściskał mu się z głodu. Ja byłem jednak za młody i zbyt głodny, by przepuścić taką okazję. Nie zastanawiając się więc dwa razy, podszedłem do jednej z ciężarówek, gdzie uśmiechnięty żołnierz, jakby wdzięczny za moją gotowość, podał mi ogromny bochenek chleba. Zawsze byłem w czepku urodzony. Chleb pomoże mi udobruchać panią Zofię. Gdybym miał więcej czasu, zdobyłbym więcej jedzenia, ale musiałem jak najszybciej wracać, bo znając mamę, ta pewnie już odchodziła od zmysłów. Ruszyłem do domu, martwiąc się, jak zostanę przywitany.
Dom wyglądał jak po przejściu huraganu: potłuczone szkło, zakurzone meble i porozrzucane przedmioty. Mama, w chuście na głowie, stała pośrodku tego bałaganu z miotłą w ręku. Na podłodze widać jeszcze było ślady krwi Azy. Nie był to dobry moment, ale zwłoka tylko pogorszyłaby moją sytuację. Podszedłem więc do mamy i wręczyłem jej chleb na usprawiedliwienie mojego zniknięcia. Nie zadziałało. Na nic zdały się wyjaśnienia, chleb i wszystko, co mówiłem. Matka beształa mnie jednocześnie klnąc na Niemców i wszystko, co miało z nimi jakikolwiek związek. Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, gdy przyznałem się, że uczestniczyłem w defiladzie.
– Waldek! Synu, ty nic nie rozumiesz? Zaatakowali nas, to nasi wrogowie. O mój Boże! Kogo ja wychowałam? – zaczęła płakać, łapiąc się za głowę rękami.
– Mamusiu, zmusili mnie, nie chciałem… Nie wiesz jacy są Niemcy… – skłamałem, próbując ją uspokoić.
– Nie wierzę, że cię zmusili. Zniknąłeś, jak tylko się odwróciłam, by zająć się twoją siostrą. Dlaczego nie bierzesz z niej przykładu? Zawsze robisz to, co chcesz!
– Ale zdobyłem chleb. Jestem głodny, podobnie jak Krystyna – powiedziałem, patrząc na moją siostrę, która zawsze w takich chwilach robiła posągową minę, jakby wcale nie chodziło o nią. Ale tego dnia, ku mojemu zaskoczeniu, może z powodu wilczego apetytu, a może z chęci pomocy, chwyciła bochenek chleba, ułamała kawałek i ugryzła. To zadziałało na mamę jak środek uspokajający. Nie tknęła chleba i w milczeniu wróciła do sprzątania. Po kilku minutach, nie przerywając pracy, zwróciła się do mnie:
– Waldek, od teraz nie spuszczę cię z oczu i nawet nie myśl o wyjściu z domu. Pomóż mi lepiej posprzątać rozbite szyby z okien.
Ukroiłem kawałek chleba i żując kęs, zacząłem usuwać resztki szkła tkwiące w okiennych ramach. Po chwili dotarła do mnie wyborna woń, wypełniła nozdrza i rozpaliła wszystkie zmysły – to był zapach gorącego jedzenia. Wyjrzałem przez okno pozbawione szyb i zobaczyłem, że obok domu Niemcy zainstalowali kuchnię polową. Głód znów wziął górę. Bez zastanowienia poszedłem do kuchni i desperacko chwyciłem największy rondel, jaki znalazłem, strząsnąłem z niego kurz i wymknąłem się szybko z domu, zanim mama zdążyła mnie powstrzymać. Wybiegłem najszybciej jak potrafiłem i stanąłem w kolejce do prowizorycznej kuchni. Czekając na swoją kolej czułem, jak ślina wypełnia mi usta. Gdy w końcu stanąłem z pustym garnkiem przed żołnierzem, gestem poprosiłem go, aby napełnił go po brzegi. Tak szybko, na ile pozwalał mi ciężar naczynia, wróciłem do domu z cennym łupem. Garnek był ciężki, ale dałem radę, bo na szczęście byłem dość krzepkim chłopcem. Miałem nadzieję, że tym razem mama nic nie powie. I tak też się stało. Gdy wróciłem, siedziała przygnębiona i płakała. Siedząca obok niej moja siostra starała się ją naśladować. Przeszedłem obok nich z garnkiem pełnym zupy, ale nie powiedziały ani słowa. Tego wieczoru, w końcu, po tylu ciężkich dniach, mogliśmy wszyscy usiąść do stołu i zjeść wspólnie coś gorącego. Kiedy tata wrócił do domu, też zjadł zupę, nie pytając o nic. W końcu tak jak już mówiłem: był człowiekiem praktycznym i powściągliwym.