Wczoraj - ebook
Wczoraj - ebook
Klasyk chilijskiej literatury po raz pierwszy po polsku.
Wczoraj Juana Emara (1893–1964), pisarza podziwianego m.in. przez Pabla Nerudę, Roberta Bolaña, Alejandra Jodorowsky’ego i Cesara Airę, koresponduje z dziełami Kafki i Nabokova, zapowiadając narodziny realizmu magicznego.
W San Agustín de Tango – Macondo Emara – nigdy nie wiadomo, co się wydarzy ani kogo się spotka. Zwykła małżeńska przechadzka zaczyna się tu od makabrycznej egzekucji z użyciem gilotyny za snucie rozważań na temat intelektualnych przyjemności płynących z seksu. W zoo śpiewa małpi chór, a struś pożera lwa. Mężczyzna w trakcie sikania skacze na linie przez czas i ucieka, a może i nie, bo w surrealistycznym świecie Emara o pewność trudno.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396481269 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Absolwentka iberystyki na Uniwersytecie Warszawskim. Studiowała też polonistykę i choć nie ma dyplomu, wiele polonistyce zawdzięcza. Tłumaczka literatury hiszpańskiej i iberoamerykańskiej, autorka około czterdziestu przekładów, między innymi powieści Juana Gabriela Vasqueza, Andresa Barby, Guillerma Arriagi, Cristiny Sánchez-Andrade, Roberta Bolaña i Carlosa Ruiza Zafona. Laureatka Nagrody Instytutu Cervantesa w Polsce za Tłumaczenie Literackie (_Sekretna historia Costaguany_ Juana Gabriela Vasqueza). Mieszkanka Mokotowa, miłośniczka Madrytu i morza (najlepiej Bałtyku). Prywatnie mama Antka i adopcyjna mama schroniskowego pieska – Gucia, który bezbłędnie wyczuwa, kiedy należy odejść od komputera i przejść się na długi spacer.◆ Wczoraj rano, tutaj, w mieście San Agustín de Tango*, na własne oczy widziałem wreszcie spektakl, który tak bardzo pragnąłem zobaczyć: zgilotynowanie człowieka. Ofiarą był przygłupi Rudecindo Malleco, wtrącony do więzienia sześć miesięcy temu, licząc od wczoraj, za coś, co uznano za niewybaczalne przestępstwo.
Otóż i cała sprawa:
Rudecindo Malleco był niczym niewyróżniającym się mężczyzną. Jak wszyscy mężczyźni któregoś pięknego dnia wstąpił w związek małżeński. Jego wybranką została niepocieszona dziś wdowa po nim, smutna Matilde Atacama. Rudecindo Malleco już pierwszej nocy doświadczył przemiłej niespodzianki. Wiedział wcześniej od przyjaciół, że wszystko to wieńczy niebywała rozkosz, nigdy jednak nie wyobrażał sobie, że bywa ona do tego stopnia intensywna. Zaznał przyjemności tak wielkiej, że od tego momentu trudno było oderwać go od żony, a kiedy spacerował ulicami, uśmiechał się, świntuch, na myśl o swojej Matilde z taką lubieżnością, że wiele cnotliwych panien rumieniło się ze wstydu.
Cóż jednak, skoro lata zaczęły płynąć dla biednego Rudecinda tak samo nieubłaganie jak dla pozostałych obywateli tego miasta, i każdego innego, a siły poczciwca naturalną koleją losu zaczęły słabnąć.
Z początku szczęście uśmiechało się do niego nieustannie. Potem coraz częściej musiał je przywoływać. Jeszcze później musiał zadowolić się tym, że błogość – dama nader arogancka – odwiedzi go, kiedy to ona, a nie on, będzie miała ochotę. Na koniec zaś zauważył, że oprócz pierwszego i piętnastego dnia miesiąca wielka dama oddawała się bez wątpienia innym zajęciom, nie pukała bowiem do jego drzwi.
Nie muszę chyba wyjaśniać, że w miarę jak impotencja biedaczyska narastała, narastał także jego smutek. Malleco zrobił się melancholijny, jego charakter był coraz mroczniejszy i wielu świadków podczas procesu zeznało, że widzieli go, jak płacze w samotności. Gdyby sprawy potoczyły się tym torem, to nie mam wątpliwości, że dziś Rudecindo znajdowałby się na liście samobójców. Tak się jednak nie stało. To właśnie smutek go ocalił. Co prawda sprowadził nań najwyższy wymiar kary, ale ostatecznie ocalił go od samobójstwa i w dodatku zapewnił mu wiele lat intensywnych przyjemności.
Pewnej nocy nasz neurasteniczny bohater pił samotnie piwo w Tawernie Bosych. Był drugi dzień któregoś miesiąca, miał więc przed sobą długie dni smutnego oczekiwania. Nagle zjawił się stary, niewidziany od lat przyjaciel.
(Muszę tu napomknąć o szczególe, który mówi wiele o honorze Malleca. Otóż w żadnym momencie procesu nie ujawnił tożsamości owego przyjaciela, co nie pozwoliło posadzić go na ławie oskarżonych).
Siadają więc razem, piwo leje się strumieniami, języki się rozwiązują i poczciwy Rudecindo uznaje za stosowne opowiedzieć o swoim nieszczęściu, mając nadzieję na dobrą radę. I opowiedział o nim. Sądził, że przyjaciel będzie mu współczuł, ale ku jego wielkiemu zdumieniu rozmówca nie postrzegał jego niedomagania jako nieszczęścia. Wręcz przeciwnie, zapewnił go, że tak jest lepiej i wszystko można rozwiązać, zastępując ilość jakością. I zdaje się, że do późnych godzin radził mu, udzielał lekcji, objaśniał wszystko z takim bogactwem szczegółów, że Rudecindo wyszedł z tawerny najszczęśliwszy na świecie i przekonany, całkowicie przekonany, że inteligencją, sprytem, podstępem i wyrafinowaniem – krótko mówiąc: przy współpracy umysłu – można osiągnąć niezwykłą przyjemność, tak intensywną i trwałą, że wynagradza z nawiązką pół miesiąca chłodu.
Jeszcze tej samej nocy Rudecindo opowiedział Matilde o swoim nowym pomyśle i od tego dokładnie momentu zaczęli oboje wyczekiwać, wręcz kipiąc od żądzy, piętnastego dnia owego miesiąca.
Nadszedł piętnasty. Ich cierpliwość popłaciła. Oba mózgi współpracowały jak szalone, a Rudecindo i Matilde osiągnęli najwyższe z możliwych uniesień.
Od tej chwili byli stale oszołomieni przyjemnością. Ich życie zmieniło się w przywoływanie i odtwarzanie wspomnień.
Rudecindo Malleco był jednak przede wszystkim dobrym człowiekiem. Egoizm nigdy nie rozpanoszył się w jego duszy. Rudecindo Malleco czuł, że posiadł sekret miłości, i chciał podzielić się nim z bliźnimi. Zbyt otwarcie opowiadał wszystkim, którzy chcieli słuchać, że przyjemność ma swoje źródło w mózgu, a nie poza nim. Zły pomysł, naprawdę zły!
Jeśli prawdą jest, że wielu idea wydała się atrakcyjna i zaadaptowali ją na użytek osobisty, a innym wpadała jednym uchem, a wypadała drugim, to prawdą jest również, że wielu, wielu innym rzecz wydała się skandaliczna i wbrew naturze i uznali ją za praktykę iście diabelską. Tak więc już wkrótce złośliwe szepty zaczęły otaczać biednego Rudecinda. Kiedy przechodził ulicą, staruszki wyglądały przez okno, za jego plecami plotkowano, po cichu mówiono o zepsuciu, rozwiązłości, wynaturzeniu. Opinia publiczna zaczęła dawać o sobie znać. W gazetach pojawiły się aluzje między wierszami. Krótko mówiąc: wzburzenie i niezadowolenie stało się tak wielkie, że wymiar sprawiedliwości uznał, iż czas wziąć sprawy w swoje ręce.
Pewnego dnia dwóch żandarmów zjawiło się u nieszczęśnika i poprosiło, aby zechciał im towarzyszyć.
Wrota więzienia zatrzasnęły się za poczciwym Rudecindem Mallekiem.
Łatwo sobie wyobrazić, jak ogromny wywołało to skandal. Wrogowie umózgowienia miłości obwieścili zwycięstwo. Ale jego zwolennicy wołali o pomstę do nieba. Jedni domagali się kary za rozwiązłość, drudzy protestowali przeciw naruszeniu wolności osobistej. Ci ostatni wkrótce zgromadzili dość pieniędzy, by zapewnić pokrzywdzonemu Mallecowi pierwszorzędnego adwokata, młodego i utalentowanego Felipe Tarapacá.
Ledwo mężczyzna podjął się obrony nieszczęsnego Rudecinda, sprawy zaczęły obracać się na korzyść oskarżonego.
Tarapacá argumentował:
– Dlaczego aresztowano i wtrącono do więzienia obywatela Rudecinda Malleca? O jakie przestępstwo się go oskarża? Czy lubieżne myśli można uznać za czyn podlegający karze? Proszę Wysoki Sąd o przytoczenie mi choć jednego paragrafu z naszego kodeksu lub kodeksu jakiejkolwiek cywilizowanej nacji, który upoważniałby wymiar sprawiedliwości do ingerowania w myśli obywatela podczas jego legalnych stosunków małżeńskich! Władza wymiaru sprawiedliwości rozciąga się na czyny i tylko na czyny. Jedynie wówczas, gdy czyn wpadnie w jej szpony, może przyjrzeć się uważniej myślom, z których się zrodził. Weźmy za przykład premedytację. To okoliczność obciążająca, o ile potwierdza ją późniejszy czyn. Jeśli do czynu nie dochodzi, sama przez się nie istnieje. Kto z nas, a nawet z was, szanowni sędziowie, na widok wroga nie pomyślał sobie w duchu: „Niech go piorun trzaśnie!”. Ale zarówno my, jak i wy idziemy dalej swoją drogą, pioruny nie lecą z nieba, a sprawiedliwość się do tego nie miesza. Teraz zastanówmy się więc, o co właściwie obwinia się obywatela Rudecinda Malleca. Dysponuję niezbitymi dowodami, że mój klient przenigdy nie miał stosunków z inną kobietą niż ta, którą poślubił w majestacie prawa. Gdyby było inaczej, wymiar sprawiedliwości mógłby wścibiać nos pod zarzutem zdrady małżeńskiej. Ale nawet w tym wypadku nie miałby prawa ingerować w mniej czy bardziej obsceniczne myśli mogące towarzyszyć obwinionemu przed, w trakcie albo po fakcie. W takim razie zapytuję, panie przewodniczący, dlaczego przetrzymuje się go w więzieniu?
W tym właśnie duchu argumentował Tarapacá, oczywiście z taką elokwencją i znajomością materii, że nie będę nawet próbował ich oddać. Chcę jednak powiedzieć, że sędziowie czuli, iż sprawa wymyka im się z rąk i nic nie usprawiedliwia przetrzymywania nieszczęśnika w więzieniu, przyjaciele Malleca coraz śmielej głosili jego teorie, obojętna w swojej masie opinia publiczna przechodziła na stronę oskarżonego, a jego wrogowie milkli, czując, że nie mają podstawy prawnej, by wystąpić przeciw niemu. Krótko mówiąc: bramy więzienne wkrótce miały się otworzyć przed obywatelem Rudecindem Mallekiem.
Ale wtedy zagrzmiał wibrujący, gniewny i onieśmielający głos arcybiskupa San Agustín de Tango.
Jego świątobliwość argumentował:
– Prawdą jest, że bezbożny Tarapacá zinterpretował sprawę nie mniej bezbożnego Malleca w świetle praw stworzonych przez ludzi tu, na ziemi, i nie znalazł w nich kary dla jego przewinień, lecz prawdą jest również, że człowiek podlega nie tylko prawu przez siebie stworzonemu, ale też prawu boskiemu, temu prawu, które stało się ciałem, Prawu Naszego Ojca, który jest w niebie. I wszyscy, którzy nie nurzają się w bagnie bezbożności i ciemnoty, wiedzą, że nie tylko uczynkiem można zgrzeszyć i że czyste muszą być także nasze sumienia i nasze serca. Zatem każda nieobyczajna myśl, pragnienie, intencja, nawet najbardziej niewidoczne dla ludzkich oczu, są obrazą Pana naszego i pochwałą Lucyfera. Zapytuję więc was, bracia i siostry, czy można wypuścić człowieka na wolność, bo nie obraził bezpośrednio swego bliźniego, chociaż obraził Boga? Czy nie jest to równoznaczne z uznaniem, że człowiek, nędzny robak, znaczy więcej niż Ten, który powołał go do życia? A ja pozwolę sobie pójść jeszcze dalej: gdyby ktoś z was obraził swego starego ojca, czy ta obelga nie dotknęłaby wszystkich jego braci? Czy ktoś z was pozwoliłby bratu szydzić z ojca? A taki właśnie smutny, żałosny spektakl funduje nam ludzka sprawiedliwość: pragnie, byśmy pogodzili się z tym, że nędzny robak rzuca najbardziej przerażające obelgi w stronę naszego Wspólnego Ojca, naszego Ojca Przedwiecznego. Bracia i siostry, musimy zjednoczyć się wszyscy, by bezbożny i grzeszny Malleco nie wyszedł z więzienia, lecz został osądzony i ukarany!
Muszę tu poczynić to samo zastrzeżenie co w przypadku mecenasa Tarapacá. Jego świątobliwość przemówił z elokwencją i znawstwem materii, które na próżno próbowałbym oddać, ale sens jego słów był mniej więcej taki.
W atmosferze powszechnego wyczekiwania sprawa trafiła ponownie do sądu. Połowa miasta biła brawo, połowa protestowała.
Wymiar sprawiedliwości pozostał jednak nieugięty. Uczepił się kodeksu, uzasadnił, że jego misja na nim się opiera, i potwierdził zwolnienie aresztowanego obywatela.
Pewnego promiennego poranka wrota więzienia otworzyły się i ukazał się w progu poczciwy Rudecindo Malleco. Ale zaledwie zdążył zrobić trzy kroki na publicznej drodze ku swojej uwielbianej Matilde, podeszło do niego dwóch zakrystian, którzy założyli mu kajdanki i poprosili, aby był uprzejmy im towarzyszyć.
W ten oto sposób, pięć minut po tym, jak otworzyły się przed nim wrota więzienia cywilnego w San Agustín de Tango, zamykały się za nim drzwi katolickiego więzienia w tymże mieście.
I rozpoczął się drugi proces.
Jego obrońcą został brat Benito od Krucyfiksu. Tym razem będę się streszczał. Proces miał – nie mogło wszakże być inaczej – dość przewidywalny przebieg. Autorytet oskarżycieli całkowicie zmiażdżył miłego brata Benita. On sam zresztą w duchu uważał nieszczęsnego Malleca za winnego. Liczba oskarżycieli wynosiła wszyscy minus jeden, a ten jeden, jak już wspominałem, również go obwiniał. Obrona wygłosiła więc jedynie mowę, w której prosiła Boga o litość dla człowieka grzesznego, a kiedy mowa dobiegła końca, Rudecindo Malleco został jednogłośnie uznany za winnego.
Zanim jednak doszło do wymierzenia kary, trzeba było zwołać naradę. Konieczne okazało się omówienie kwestii, jak ukarać obwinionego. Według plotek, od których miasto aż huczało, każdy biskup miał inne zdanie i nie było sposobu, by dojść do porozumienia. W końcu biskupi poczuli się zmuszeni poszukać oświecenia poza swoim gronem i tu wszyscy byli jednomyślni, że należy udać się po radę do najświętszego z nich, najczystszego, najmądrzejszego z całego Kościoła: brata Canuta Co Wie Wszystko.
Brat Canuto Co Wie Wszystko wysłuchał biskupów w milczeniu. Potem uśmiechnął się łagodnie. Potem się przeżegnał. W końcu spuścił wzrok i wyrecytował: „Jeśli twoje oko jest dla ciebie powodem grzechu, wyłup je; lepiej jest dla ciebie jednookim wejść do królestwa Bożego, niż z dwojgiem oczu być wrzuconym do piekła. Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony”.
Biskupi wrócili. Po słowach brata Canuta Co Wie Wszystko nie było już wątpliwości: grzesznikowi należało obciąć organ będący powodem jego upadku.
Tak! Znakomicie! Ale który to organ? Narada trwała kolejny tydzień. W końcu postanowiono przeprowadzić głosowanie. Głosujących było osiemdziesięciu ośmiu. Czterdziestu pięciu z nich uznało, że to głowa była bezpośrednią przyczyną grzechu. Oparli swoje przekonanie na słowach arcybiskupa, od samego początku argumentującego, że nie obchodzą ich czyny, gdyż czyny wzięła w swoją gestię, wręcz je im wydarła, sprawiedliwość ludzka, lecz myśli, z których się brały. Tak czy owak, czterdziestu pięciu była to połowa plus jeden, nie było więc o czym mówić.
Rudecindo Malleco miał zostać skrócony o głowę na publicznym placu.
Kiedy tylko dowiedziałem się o wyroku, ruszyłem przez całe miasto za tłumem przyjaciół i znajomych. Musiałem się nachodzić, ale w końcu zdobyłem dwa bilety na egzekucję. Tak więc wczoraj o świcie, o bardzo bladym świcie, moja żona i ja wyszliśmy z domu i udaliśmy się na miejsce kaźni.
Muszę zanotować tu kilka dość interesujących uwag. Chociaż być może interesują one tylko mnie ze względu na ignorancję, w której tkwiłem. Tak czy siak, oto one:
Kiedy biskupi powiedzieli „plac publiczny”, wyobraziłem sobie to miejsce dosłownie, jak na przykład tutejszy plac Ornatu albo Puerta del Sol w Madrycie, albo Trafalgar Square w Londynie, albo coś w tym stylu. We Francji bowiem używają tego samego wyrażenia i w Paryżu plac jest bulwarem, konkretnie bulwarem Arago, o ile dobrze pamiętam. Powinienem był wcześniej pomyśleć, że nie chodzi o plac, lecz o jakiekolwiek miejsce publiczne. Ale tak nie pomyślałem, czułem się więc kompletnie zaskoczony, kiedy dotarło do mnie, że egzekucja ma odbyć się w miejscu bardzo przypominającym cyrk: niska barierka, rzędy foteli za nią, a między barierką i barierką z naprzeciwka scena posypana trocinami. Jedyna zauważalna różnica względem klasycznego cyrku była taka, że okrągłą arenę zastąpiła długa i stosunkowo wąska scena.
Znaleźliśmy szybko swoje fotele, usiedliśmy wygodnie i zaczęliśmy przyglądać się miejscu. Po prawej stronie sceny znajdował się mur, pośrodku niego były drzwi, szerokie i niskie, a za nimi kryły się kamienne schody. Ze swojego fotela mogłem zobaczyć osiem albo dziewięć stopni, nie więcej. Pozostałe zasłaniało mi nadproże. Nie wiem, co było z lewej. Nie spojrzałem w tamtą stronę, a może spojrzałem – teraz wydaje mi się to bardziej prawdopodobne – lecz nie zwróciłem na to większej uwagi. Tak czy siak, mogę stwierdzić, że tamta część była o wiele ciemniejsza niż reszta. Obok drzwi, na scenie, niedaleko schodów, umieszczono gilotynę. Wyobrażałem sobie, pewnie ze względu na przerażenie, jakie we mnie budzą, że gilotyny muszą być ogromne. Nic z tych rzeczy. W każdym razie ta, którą tam ustawiono, była maleńka. Zauważyłem też coś innego, co wydało mi się przejawem szczególnej delikatności wobec nieszczęsnego Rudecinda, mianowicie, że cztery czy pięć lamp oświetlających miejsce przykryto czarnym kirem.
Nie minęło więcej niż piętnaście minut, kiedy szmer na widowni ostrzegł o zbliżającym się makabrycznym akcie. Spojrzałem w stronę schodów. Ukazały się na nich buty schodzącego żołnierza. Buty zatrzymały się, jeden obok drugiego, a obok nich na stopniu spoczęła kolba karabinu. Pewnie, pomyślałem sobie, żołnierz stoi tu, by powstrzymać publiczność od wchodzenia na schody. Nie myliłem się. Sekundę później na kolejnym stopniu ustawiły się dwa ciężkie buty z podeszwą nabijaną gwoździami, potem dwa zamszowe trzewiki, potem tenisówki, botem buciki na wysokich obcasach, potem… sam już nie wiem! Cały tłum. I czekaliśmy w milczeniu, aż do moich uszu dotarł jakby zgrzyt nakręcanej sprężyny. Spojrzeliśmy wszyscy ponad drzwi. Zobaczyliśmy maleńkie okienko, a kiedy zgrzyt ucichł, otworzyły się małe okiennice, uderzając w kamienny mur. Wtedy z okienka wyjrzał drewniany ptaszek, który wykrzyknął:
– Kuku!
I zniknął.
Dokładnie w tej chwili ukazał się Rudecindo Malleco. Ubrany w białą koszulę i czarne spodnie, ręce miał związane za plecami. Za nim szedł ubrany podobnie kat, popychając go delikatnie palcem wskazującym prawej ręki. Obok niego jakiś braciszek, cały na czarno, energiczny, podskakiwał, mówiąc coś bezustannie do skazańca. Poznałem, że to miły brat Benito od Krucyfiksu, nie słyszałem jednak, co mówi. Moja żona też nie. Dotarli do miniaturowej – według mnie, wszak nie mogę się pogodzić z myślą, że nie było większej – gilotyny i biedny Rudecindo upadł na czworaka. I tu proszę mi pozwolić na pewną uwagę.
Rzeczy dzieją się w rzeczywistości zupełnie inaczej, niż się o nich opowiada. Sądziliśmy, że przy tej piekielnej machinie stanie jakiś ponury mężczyzna w surducie i cylindrze, który z wielkim namaszczeniem naciśnie guzik – tak jak zawsze się słyszy. Nic z tego. Kat położył ręce na ostrzu i z góry na dół spadł okrutny cios prosto w szyję nieboraka. Jego ciało upadło na bok, a ja ze zdumieniem stwierdziłem, że nadal oddycha, oddycha głośno jak atleta po olbrzymim wysiłku. Tymczasem głowa odskoczyła daleko. Cięcie nie należało do najprecyzyjniejszych, wręcz przeciwnie, bo ostrze, mimo że weszło u podstawy czaszki, wyszło tuż nad oczami, które pozostały w posiadaniu straconego. Możliwe jednak, że wynikało to z samego charakteru wyroku, który nakazywał odcięcie grzesznej części, w tym wypadku materii myślącej. Jeśli tak było, powinniśmy pogratulować katu niezwykłej sprawności.
To, co nastąpiło później, było widowiskiem groteskowym, a nawet żałosnym. Brat Benito, widząc toczący się kawałek głowy, pobiegł za nim, wziął go do rąk, jak bierze się łupinę arbuza, i przyjrzawszy mu się krótko, znów rzucił go na ziemię. Skorzystał z tego Rudecindo, podniósł część głowy i nasadził tam, gdzie dotąd było jej miejsce. Nie trafił dokładnie, o nie. Cięcie pozostało wyraźnie widoczne i poczciwiec wyglądał nieco dziwacznie, jak ci, którzy wkładają za mały kapelusz. Z minuty na minutę było coraz gorzej. Rudecindo, ciągle czołgając się po ziemi – z pewnością nie miał sił, by się podnieść – zaczął robić katowi wyrzuty, ale i tego było mu mało, pogroził mu pięściami. Kat, nic sobie nie robiąc z tych pogróżek, stał przy gilotynie; dopiero po długiej chwili odwrócił się i ruszył ku niemu – dla żartów, oczywiście, naigrywał się z niego – jakby podejmował pojedynek na pięści. Ale stracony Malleco musiał uwierzyć, że naprawdę chce się z nim bić, bo skulił głowę jak osaczona bestia i zaczął wywijać rozpaczliwe młynki swoimi czterema kończynami. Kat opuścił ręce, potem dwa czy trzy razy uniósł ramiona i śmiejąc się do publiczności, wrócił do gilotyny. Zaraz potem Rudecindo Malleco zaczął umierać. A dwie minuty później już nie żył.
Poczułem się przygnębiony. Ciężar przelanej tam krwi zdawał się mnie przytłaczać. Powiedziałem wówczas do żony:
– Dość już skazańców, gilotyn i tego wszystkiego. Idziemy stąd! Idziemy!
– Tak – przytaknęła. – Starczy już. Idziemy!
I wyszliśmy bocznymi drzwiami, które elegancki odźwierny otworzył przed nami, kłaniając się kilka razy.
* San Agustín de Tango – miasto w Republice Chile, nad rzeką Santa Bárbara, leżące na 32. stopniu szerokości geograficznej południowej i 73. stopniu długości geograficznej zachodniej; 622 703 mieszkańców, katedra, bazylika i siedziba arcybiskupstwa. W pobliżu kopalnie manganu (przyp. aut.).