Western Lane - ebook
Western Lane - ebook
Finalistka Nagrody Bookera!
Jedenastoletnia Gopi trenuje squasha od najmłodszych lat. Kiedy umiera jej matka, ojciec przygotowuje dla niej intensywny plan treningowy, a gra staje się całym jej światem. Dziewczynka powoli oddala się od sióstr, niknie, liczy się tylko rywalizacja, zbliżający się turniej. Ale Gopi na korcie nie jest sama, trenuje z chłopcem o imieniu Ged, który zaczyna być dla niej ważny. Tymczasem rosnąca presja krewnych, by zapomnieć o tragedii i żyć dalej, grozi rozbiciem rodziny. Najstarsza siostra Gopi, piętnastoletnia Mona, przejmuje obowiązki domowe, a trzynastoletnia Khush nocami próbuje skontaktować się ze zmarłą mamą…
Western Lane to piękna i działająca na wyobraźnię powieść o żalu, dorastaniu, przegrywaniu i zwyciężaniu. Bohaterowie i miejsca z tej książki zostaną ze mną na długo.
Sally Rooney
Historia o siostrach obsesyjnie grających w squasha, która nabiera mocy i głębi, by wybrzmieć z wielobarwną mocą symfonii. Innymi słowy – WOW. Western Lane jest cudowna.
Aravind Adiga
Niewielka, ale potężna. Ta powieść pochłonie czytelników.
„Publishers Weekly”
Western Lane to książka, w której każda linijka zapiera dech. Jak bardzo utalentowana jest Chetna Maroo!
Yiyun Li
Mało kto potrafi pisać tak prosto, a jednocześnie tak intensywnie.
„The Times”
Dzieło pisarki, która wie, co chce osiągnąć i ma rzadką umiejętność, by faktycznie tego dokonać.
„The Guardian”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67121-59-0 |
Rozmiar pliku: | 648 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie wiem, czy staliście kiedyś na korcie do squasha – w punkcie T – nasłuchując, co się dzieje za ścianą. Mam na myśli odgłos piłki zagranej czysto i mocno, dobiegający z sąsiedniego kortu. Szybki, niski dźwięk wystrzału, a zaraz potem – gdy piłka uderza w ścianę kortu – echo głośniejsze od samego uderzenia. To właśnie słyszę, wspominając rok tuż po śmierci matki, kiedy ojciec trenował nas na Western Lane po dwie, trzy, cztery godziny dziennie. Chyba po raz pierwszy zauważyłam to w trakcie wieczornej sesji po szkole. Nogi miałam tak zmęczone, że nie wiedziałam, ile jeszcze pociągnę, stałam więc w punkcie T z opuszczoną rakietą i spoglądałam na boczną ścianę poplamioną spłowiałymi śladami po piłkach. Szykowałam się do serwisu, ojciec pewnie odpowiedziałby drajwem, na co zagrałabym wolej, ojciec znów posłałby drajw, a ja ponownie odbiłabym z woleja, celując, jak zawsze, w czerwoną linię serwisową na przedniej ścianie. Ojciec stał daleko z tyłu i czekał. Z jego milczenia wywnioskowałam, że nie ruszy się pierwszy. Nie miałam wielkiego wyboru: żeby nie rozczarować ojca, musiałam zagrać serw i wolej. Plamy na ścianie zlały się w jedno, byłam pewna, że się przewrócę. Wtedy to usłyszałam. Miarowy, melancholijny rytm na korcie obok: uderzenie i echo, raz za razem, niemal jak wybawienie. Wiedziałam, że ktoś trenuje. I wiedziałam kto. Stałam, nasłuchując, a ten dźwięk wlewał się we mnie, w moje nerwy i kości, aż poczułam, że zostałam uratowana. Uniosłam rakietę i zaserwowałam.
Było nas trzy, same dziewczyny. Kiedy mama umarła, miałam jedenaście lat, Khush trzynaście, a Mona piętnaście. W squasha i badmintona grywałyśmy dwa razy w tygodniu, odkąd potrafiłyśmy utrzymać rakietę, ale nie przypominało to późniejszych ostrych treningów. Mona twierdziła, że wszystko – bieganie, gra na sucho, trzygodzinne ćwiczenia – zaczęło się od tego, że ciocia Ranjan powiedziała tacie, iż potrzebujemy wysiłku fizycznego i dyscypliny, a on siedział w milczeniu, słuchając, co ma robić.
Był początek jesieni. Po ciepłej pogodzie bez deszczu, nietypowej jak na tę porę roku, nagle przyszła wilgoć. Brakowało powietrza, ulice śmierdziały rozkładającym się jedzeniem. W tym skwarze, jakiś czas po pogrzebie mamy, przejechaliśmy czterysta mil do Edynburga, by zjeść posiłek w domu cioci i tym sposobem zakończyć okres żałoby. To wtedy ciocia Ranjan powiedziała tacie, że jesteśmy dzikie.
Mówiła to przy nas, byłyśmy wtedy z nimi w kuchni. Mona myła w zlewie ziemniaki. Stała z opuszczoną głową, podwinęła rękawy za łokcie i nie spłukiwała ziemi jak zwykle, tylko naprawdę je szorowała. Kucyk opadł jej na ramię. Khush obierała ziemniaki powoli, gapiąc się przez okno. Ja siedziałam przy stole i pestkowałam granaty. Ciocia Ranjan zdążyła zrugać Khush za to, że w kuchni nie związała włosów, po czym odwróciła się w moją stronę, podwinęła biały obrus do połowy i podłożyła gazety, żebym nie zaplamiła sokiem nowego mebla. Wywoskowany i ciemny – naprawdę robił wrażenie.
Ze swojego miejsca widziałam gulab jamun, które ciocia przygotowała z samego rana. Ciemnozłote pączki z ciasta biszkoptowego moczące się w syropie cukrowym – suta porcja piętrzyła się w szklanej misce stojącej na końcu blatu.
Ciocia zauważyła, że się przyglądam.
– Gopi – zwróciła mi uwagę.
Na dźwięk swojego imienia zamarłam i gwałtownie poczerwieniałam.
Ciocia Ranjan wstała. Stanęła tak, żeby zasłonić mi słodycze. Nie wiem czemu, ale zdawało mi się, że teraz nie powinnam odwrócić wzroku, tylko udać, że od początku nie patrzyłam na nic konkretnego.
– Dzikuski – powtórzyła ciocia, nie spuszczając ze mnie oczu. – Nie da się ukryć.
Odwróciła się do taty, który po prostu siedział i na nic nie patrzył, i w ogóle się nie odzywał.
Ciocia czekała.
– No dobrze, powiedziałam, co miałam do powiedzenia – stwierdziła w końcu. – Teraz to już twoja sprawa.
Tata uniósł wzrok i przez chwilę przyglądał się cioci – w jego oczach był chłód, do którego zdążyłyśmy przywyknąć, ale ciocia nie. Policzki jej poczerwieniały. Stojący na palniku gazowym szybkowar wydał cienki, wysoki gwizd, a w kuchni nagle zrobiło się ciepło od pary i zapachu rozgotowanej soczewicy. Ciocia Ranjan otarła czoło czystą ścierką, którą zdjęła z oparcia krzesła.
– Powiedziałam Charu – znów się odezwała – że jej nie winię, bracie, ale tobie mówię, że dla twoich dziewczynek jeszcze nie jest za późno.
Zapadła cisza. Po chwili Mona przeszła przez kuchnię, podeszła do blatu, zdjęła szybkowar z płomienia i z hukiem postawiła na granitowej powierzchni. Miska gulab jamun zatrzęsła się na skraju blatu, a Mona, trzymając brudnymi od mycia ziemniaków rękami pokrywkę szybkowaru cioci, stała i wpatrywała się w tatę.
Nie zakręciła wody. Ciocia Ranjan to zrobiła, po czym do niej podeszła.
– Nie tak, dziecko – powiedziała.
Wtedy zjawił się wujek Pavan, zupełnie jakby wchodził do cudzej kuchni. Może poszedłby prosto do ogrodu, ale spojrzał na Monę, potem na tatę, postał chwilę na środku, po czym zbliżył się do stołu i usiadł między ojcem a mną. Lubiłyśmy go. Był młodszym bratem taty – duży i serdeczny, chętnie palił na dworze i rozmyślał o przeszłości.
Wujek miał czterdzieści lat. Tata prawie czterdzieści pięć. Mimo to wszyscy rozmawiali o tym, że bracia wyprzystojnieli, zupełnie jakby dopiero niedawno dorośli. Po śmierci mamy oczy naszych cioć podążały za tatą od stołu jadalnego do zlewu lub do ogródka. Żałowały go, ale też próbowały coś oszacować, a my wiedziałyśmy tylko tyle, że ma to jakiś związek z przestrzenią, która się przed nim otwarła.
Nie nastało jeszcze południe, a dla wujka Pavana już było za ciepło. Twarz mu się zaróżowiła, był cały rozpalony. Położył dłoń na stole, zabębnił o obrus palcami, czterema naraz, po czym przesunął rękę na udo. Chciał zapalić. Zerknął na tatę i splótł dłonie na kolanach, gotowy opowiadać. Na ten widok Khush nalała wujkowi szklankę wody, postawiła przed nim na stole i usiadła posłuchać. Wujek Pavan popatrzył na nią z wdzięcznością i zaczął:
– To było w połowie fali upałów. – Nachylił się do taty. – Pamiętasz? Tamtej nocy powiedziałeś naszemu _bapudźi_, że zamierzasz się żenić. Długo nie wracałeś, ale _bapudźi_ nalegał, żebyśmy się nie kładli ze względu na ciebie. Musieliśmy porozstawiać skrzynki z lodem przed wentylatorami i nie mogliśmy się ruszać, bo tak było gorąco. Kiedy wreszcie wróciłeś, _bapudźi_ cię wezwał i zapytał przy wszystkich, co ty sobie właściwie myślisz. Nie zawahałeś się. Stojąc w drzwiach, powiedziałeś: żenię się. Tak po prostu, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. To było wspaniałe. Nigdy nie zapomnę, jaką minę miał _bapudźi_. Widzicie… ja… Charu… ona była… ona…
Wujek Pavan sprawiał wrażenie, jakby coś mu utkwiło w gardle i zaraz miał się zakrztusić. Widziałyśmy, że tata chce, żeby mówił dalej, ale wujek nie był w stanie.
– Nie ma po co rozpamiętywać przeszłości – powiedziała ciocia Ranjan, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Chodź, Pavan. Przynieś jeszcze dwa krzesła z garażu, żebyśmy mogli usiąść razem.
Do jedzenia zasiedliśmy dopiero o czwartej. Powietrze było ciężkie i duszne, a wszystko ruszało się powoli. Ciocia Ranjan, wujek Pavan, tata i ja czekaliśmy na swoich miejscach, podczas gdy moje siostry podawały obiad. Każde z nas miało przed sobą srebrny talerz, na którym Mona i Khush postawiły srebrną miseczkę z dalem, po czym nałożyły nam po kulce laddu, shaak z ziemniaków, ryż, chlebki puri, sałatkę z cebuli i pomidorów, a na koniec dostawiły jeszcze drugą srebrną miseczkę z trzema gulab jamun. Khush wciąż odgarniała włosy, które kleiły jej się do czoła i rozgrzanych policzków. Polała mi pączki dodatkową porcją syropu – widząc, że niemal topi w nim włosy, odwróciłam wzrok.
Pomimo otwartych drzwi do ogrodu nie było powiewu. Ciocia Ranjan opowiadała o swoim rodzeństwie mieszkającym w Tanzanii. Ponoć mieli za dużo dzieci. Jadła ostrożnie, małymi kęsami, robiąc długie przerwy, a my starałyśmy się ją naśladować. Zjadłam wszystko, co miałam na talerzu, zostały już tylko trzy gulab jamun. Ciocia popatrzyła na mój deser skąpany w syropie. Odłożyłam łyżkę.
– Bracie. – Ciocia odwróciła się do taty. Chciałam wykrzyczeć, że tata wcale nie jest jej bratem, tylko wujka Pavana. – Bracie – powiedziała – czekają cię ciężkie czasy.
Wujek przysunął się do stołu, szurając krzesłem.
– Ranjan – wymamrotał.
– Nie – odrzekła. – On to rozumie.
Popatrzyła na tatę i po cichu, spokojnym tonem zaczęła mówić w gudźarati. Powiedziała, że ona i wujek Pavan nie mają dzieci, że go kochają, nas też, jak własne córki. Stwierdziła, że tacie będzie łatwiej, jeśli pozwoli im wziąć jedną z nas. Nie dasz rady zaopiekować się wszystkimi, dodała. Trzy to za dużo. Tata milczał, co uznała za przyzwolenie, by mówić dalej. Ludzie tak robią, powiedziała. Nikt by się nie skrzywił, nawet gdyby matka dziewczynek jeszcze żyła. Potem opowiedziała o swojej siostrze, która była młodsza ode mnie, gdy poleciała dwa i pół tysiąca mil z Mombasy do Bombaju, żeby zamieszkać u ciotki, a przecież my mówimy tylko o kilku godzinach jazdy samochodem.
Tata wzbił wzrok w talerz. Wiedział, że rozumiemy, o czym ciocia mówi. To dlatego na nas nie patrzył. Sądziłyśmy, że zaczeka chwilę, pozwoli, by słowa cioci wybrzmiały i dotrze do niej, że się pomyliła, a wtedy tata wstanie, wyjdzie do ogrodu, mówiąc, żebyśmy zabrały swoje rzeczy, bo wyjeżdżamy. Tak się jednak nie stało, tata się nie odezwał, właściwie to się z tego ucieszyłyśmy, bo jego mina przestraszyła ciocię bardziej niż jakakolwiek odpowiedź, której mógł udzielić. Ciocia podniosła szklankę z chaasem, żeby upić łyczek. Usta jej opadły, a twarz poszarzała i straciła swój stanowczy wyraz.
Ciszę wypełnił głos wujka Pavana. Mówił powoli i z przekonaniem. Wiosna w tym roku przyszła wcześnie. Szkoda, że nie widzieliśmy, jak zakwitł kasztanowiec. Kwiaty wyglądały jak bożonarodzeniowe światełka. Obsypały się też wiśnie: trawnik przez tydzień był biały. Jedliśmy, wujek Pavan mówił i jakimś sposobem wszystko wróciło do rytmu, który wydawał się normalny. Z ogrodu lekko powiało. Wujek wytarł dłonie w serwetkę, wstał i przyniósł gulab jamun, żeby nam dołożyć.
– Ach – powiedziała z żalem ciocia w stronę swojego talerza, kiedy znów unieśliśmy łyżki. – Tamtego dnia… – Płakała. Ujęła wiszący luźno koniec swojego sari i otarła oczy. Odwróciła głowę i przez łzy uśmiechnęła się do Khush. – Widziałam cię – zwróciła się do niej, jeszcze bardziej zniżając głos – na parkingu, już po.
Mówiła o pogrzebie mamy i o tym, że Khush płakała bezgłośnie, gdy staliśmy w szeregu, witając krewnych, którzy wychodzili na zewnątrz. Ciocia spojrzała teraz na moją siostrę z takim smutkiem, że wszystko poszło w niepamięć. Khush położyła dłoń na stole, pomiędzy swoim talerzem a cioci. Tuż obok mnie Mona głośno zaszurała krzesłem; wyciągnęłam rękę po szklankę z chaasem, ale była wysoka, przewróciła się, napój wylał się na obrus, robiąc plamę.
– Gopi – mruknęła ciocia Ranjan.
Znów się zarumieniałam na dźwięk swojego imienia, ale tym razem mnie nie zrugała. Podeszła i podwinęła obrus, a gdy zobaczyła, że chaas przeciekł na stół, jej spokojna twarz ani drgnęła. Pozostałam na miejscu, gdy ciocia krzątała się wokół, ścierając i przestawiając rzeczy.
------------------------------------------------------------------------
*
Podczas wizyt w Edynburgu każda z nas dostawała własny pokój, ale Khush i ja zawsze zabierałyśmy kołdry do pokoju Mony i spałyśmy na podłodze. Uchylone drzwi balkonowe podpierałyśmy tenisówkami, bo na zewnątrz zwykle coś się działo. Nasłuchiwałyśmy, póki nie zmogło nas zmęczenie i nie zapadłyśmy w sen. Tamtej nocy było za ciepło na spanie. Niespokojne, pociłyśmy się nawet w krótkich spodenkach i podkoszulkach. W końcu zrzuciłyśmy z siebie kołdry i rozpostarłyśmy na wszystkie strony gorące, wilgotne nogi i ręce, żeby się trochę ochłodzić. Khush wstała i wyszła na balkon. Podążyłam za nią. Na zewnątrz, półleżąc na kafelkach, oparła głowę o framugę i wyciągnęła chudą rękę, a ja ułożyłam się w ten sam sposób, tyle że z drugiej strony. Jednak po chwili każda z nas usiadła, opierając brodę na kolanach i zza białej balustrady spoglądałyśmy na ogród. Było za gorąco na getry czy długi rękaw, więc śmierdziałam cytronelą, ale komary i tak mnie pogryzły. Tatę też dopadną – wiedziałyśmy o tym. On i wujek Pavan rozmawiali na dworze. Siedzieli pod naszym balkonem, paląc i popijając whisky. W domu tata nie pił ani nie palił, ale w towarzystwie wujka lubił to robić. Mogłyśmy dojrzeć siny dym z papierosa wujka, dosłyszeć rozmowę czy brzęk szklanek. Słyszałyśmy nawet skrzypienie krzesła taty, gdy nachylał się, by podnieść lub odstawić szklankę albo podrapać się w kostkę. Patrząc przed siebie, widziałyśmy to samo, co oni: altanę porośniętą różami, drzewka i kamienną ławkę, a w oddali migały nam tory kolejowe, ziarniste i ciemne.
Nie miało dla nas znaczenia, o czym rozmawiają. Wspominali dzieciństwo i młodszego brata, który zmarł wcześnie. Cała trójka uprawiała sporty rakietowe. Byli pełni entuzjazmu i tacy szczęśliwi. Tata, z natury łagodny i skromny, na korcie zaskakiwał wszystkich swoją brutalnością. Później, gdy pojawiła się mama – nieśmiała siedemnastolatka o jasnym spojrzeniu, tata poczuł się zagubiony, bo zetknął się z czymś, czego nie potrafił nazwać. Opowiadał raczej wujek Pavan, a tata potakiwał. To również nie miało dla nas znaczenia. Chciałyśmy tylko siedzieć na górze i słuchać. Nawet gdy już skończyli i weszli do środka, my zostałyśmy na zewnątrz. Zaczynało świtać, ujrzałyśmy przejrzyste bladoniebieskie światło poranka, powietrze się ochłodziło, a wszystko dookoła wydawało się takie bliskie – wystarczyło wyciągnąć rękę i dotknąć. Rozpuszczone włosy Khush spływały jej na plecy miękkimi falami, błyszczały nawet w tym świetle. Do środka weszłyśmy, dopiero gdy zaczęłam się trząść. Zamknęłyśmy za sobą drzwi. W pokoju wdrapałyśmy się na łóżko Mony. Narzekała, że ją budzimy, ale zrobiła nam miejsce, a my przytuliłyśmy się do niej pod kołdrą i wszystko jej streściłyśmy. Właściwie mówiła Khush. Zawsze gdy coś się wydarzyło, nawet jeśli wszyscy byliśmy tego świadkami, to Khush nam potem o tym opowiadała. Czekała, aż umilkniemy, i dopiero zaczynała mówić. Miała do tego talent. Pamiętała szczegóły, o których nikt by nawet nie pomyślał.
Znacznie później powie, że właśnie tamta noc zapoczątkowała zdarzenia: to wtedy tata zaczął się zastanawiać, co z nami zrobić. Nie była to sprawka cioci Ranjan, tylko wujka Pavana, który opowiadał o przeszłości. Zdaje mi się jednak, że tata sam nam zdradził, co go tknęło. Któregoś ranka siedział z nami na ławce przed kortem do squasha i powiedział: „Chcę, żebyście zainteresowały się czymś, co będziecie mogły robić całe życie”.
Rano ciocia Ranjan przygotowała śniadanie – na stole czekały na nas sok pomarańczowy i naleśniki z cytryną i cukrem. Nie wspominała o tym, że tata i wujek siedzieli całą noc w ogrodzie, pijąc i paląc. Zaparzyła dla nich kawę i stała w pobliżu, żeby uzupełniać kubki. Tata odnosił się do niej uprzejmie. Na podjeździe, gdy wujek Pavan zamykał walizki w bagażniku naszego samochodu, ciocia poprosiła tatę, by przemyślał jej propozycję, a on obiecał, że to zrobi. Dodała jeszcze, że wybiorą się do nas z wujkiem w przyszłym roku. Wtedy już będziemy wiedzieć, jak się mają sprawy.
Zaraz po powrocie z Edynburga tata zaczął nas intensywnie trenować. W tygodniu woził nas na Western Lane przed lekcjami, a po szkole same dojeżdżałyśmy autobusem. W weekendy, jeśli tata pracował, jechałyśmy na rowerach, a on dołączał do nas, jak już skończył. Na początku potrzebowałyśmy kilkudniowych przerw, tak nas wszystko bolało: ręce, nogi, ramiona. Wszystko. Tata powiedział, że przywykniemy, i rzeczywiście tak się stało. Później prawie nie pamiętałyśmy, że kiedyś zdarzało nam się grywać tylko raz czy dwa razy w tygodniu, jakby to była zabawa.
Korty przy Western Lane często stały puste. Niemal w każdą sobotę zjawiali się mężczyźni z fabryki Vauxhalla: zwykle miotali się po korcie, wbiegali na piłkę i uderzali z całej siły. My w tym czasie siedziałyśmy w bluzach i spodniach od dresów na ławce na korytarzu i czekałyśmy, aż skończą, dopiero wtedy wchodziłyśmy i zaczynałyśmy ćwiczenia. Oprócz pracowników Vauxhalla niekiedy zjawiali się jacyś przygodni gracze, no i był też Ged.
Cichy trzynastolatek, który tak naprawdę miał na imię Gethen. Na Western Lane spędzał dużo czasu, bo jego matka pracowała w barze na górze, a chłopak nie miał lepszego zajęcia. Wyrósł przez wakacje i teraz wydawał się niezdarny, choć nie na korcie, gdzie poruszał się zwinnie. Nie chodziło zresztą tylko o swobodę ruchów. Zawsze ćwiczył sam. Niekiedy obserwowałam go z balkonu. Któregoś razu staliśmy tam we dwoje, patrząc na pływalnię w dole, a ja zapytałam Geda, czy mu nie przeszkadza, że go obserwuję. Przyglądał mi się przez chwilę, po czym znów przeniósł spojrzenie na pływalnię i odparł, że nie.
Wiele osób przychodziło na Western Lane ze względu na głęboki basen z trampoliną. Jednak dla nas liczyły się wyłącznie korty. Tata wykupił karnet, dzięki czemu mogliśmy z nich korzystać między 7.30 a 22.00 pod warunkiem, że zrobiliśmy rezerwację. Ze ścian odłaziła farba, podłogi wymagały cyklinowania, a klimatyzacja rzadko działała, ale tata nie przywiązywał do tego wagi – liczyło się to, że korty na Western Lane są przeszklone z tyłu.
Poza tym był jeszcze bar. Tata chodził tam czasami – w garniturze, który nosił do pracy i do ośrodka sportowego, a właściwie to wszędzie – i choć nie pił ani wiele nie mówił, to ludzie chętnie z nim rozmawiali i naprawdę go lubili. Niekiedy w ten sposób dowiadywali się, że tata pracuje na własny rachunek jako elektryk, i prosili, żeby do nich przyszedł zerknąć na lodówkę czy ogrzewanie, dzięki czemu z początku miał więcej pracy. Później zaczął odpowiadać, że niedługo chętnie wpadnie, ale na razie jest naprawdę zajęty, po czym przepraszał, odchodził i kupował nam w barze colę. Gdy piliśmy, zerkał na swoją butelkę i opowiadał nam o Jahangirze Khanie, młodziutkim zawodniku z Pakistanu, który został numerem jeden na świecie. Wyjaśnił nam, to wcale nie Jahangir, tylko jego starszy brat Torsam miał być mistrzem, tyle że umarł. Piętnastoletni Jahangir zaczął wówczas trenować ze swoim kuzynem Rahmatem w Wembley. Rahmat się nim opiekował i wziął go w karby. Zabrał nawet chłopaka w góry, do Przełęczy Chajberskiej, żeby mu przypomnieć, kim jest i skąd pochodzi. Dwa lata po śmierci Torsama Jahangir wygrał otwarte mistrzostwa świata w squashu – był wtedy zaledwie chłopcem. Potem przez pięć lat rozegrał pięćset pięćdziesiąt pięć spotkań i ani razu nie poniósł porażki. Pięćset pięćdziesiąt pięć zwycięskich spotkań, podkreślił tata, a my, popijając colę, wbiłyśmy oczy w jego butelkę.
------------------------------------------------------------------------
*
Pamiętam zwłaszcza jedną sobotę. Po lekcji języka gudźarati pojechałyśmy na rowerach na Western Lane. Nie było mężczyzn z fabryki Vauxhalla. Ged ćwiczył na jednym z kortów, pozdrowił nas i wrócił do treningu. Usiadłyśmy na ławce i patrzyłyśmy na nasz kort, który akurat stał pusty. Nie mam pojęcia, o czym myślałyśmy. Pewnie czułyśmy się zmęczone po całym tygodniu. Wszystkie drzwi były otwarte, z basenu dochodziły głośne odgłosy pływania, a w barze na górze sprzątała matka Geda. Zostawiła włączony odkurzacz i w międzyczasie przestawiała stoliki. Zjawił się tata, usłyszałyśmy go dopiero po chwili, więc zdążył zobaczyć, że siedzimy bezczynnie przed pustym kortem. Postawił torbę na końcu ławki.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._