- nowość
Wieczór festiwalu i inne baśnie - ebook
Wieczór festiwalu i inne baśnie - ebook
Lekko upośledzony chłopiec postanawia posadzić las.
- Na festiwalu poświęconym bóstwu gór zjawia się niespodziewany gość.
- Zachłanny właściciel fabryki postanawia cynicznie wykorzystać łatwowiernego słonia.
- Współzawodnictwo trzech zarozumiałych uczniów Niedźwiedzia Jaskiniowego znajduje tyleż komiczny, co makabryczny finał.
- Małe dziecko, które zgubiło drogę w śnieżycy, otrzymuje niespodziewaną pomoc.
Kenji Miyazawa, ukochany pisarz dużych i małych Japończyków, odszedł w wieku 37 lat całkowicie nieznany. Jego baśnie i wiersze zostały odkryte tuż po jego śmierci i do dziś są nieustannie wznawiane i tłumaczone na liczne języki. Urzekają pięknem języka, niezachwianą wiarą w dobro kryjące się w sercach ludzi, a także niezrównaną poetyką wykreowanych światów. Uczą, że prawdziwe szczęście nie zależy od bogactw czy zaszczytów, a tym, co po sobie zostawiamy na tym świecie, bardziej zaświadczamy o sobie niż wszelkimi doczesnymi osiągnięciami.
Przekład z języka japońskiego: Michał Chodkowski, Lena Czesak, Wojciech Gęszczak, Sara Pieńkowska, Justyna Polak, Magdalena Rokita, Joanna Weldu Ilustracje i kaligrafie: Joanna Zakrzewska
Spis treści
Śladami Kenjiego Miyazawy
Park Kenju
Wieczór festiwalu
Grupa Kairo
Mysz Tse
Otzbel i słoń
O trójce uczniów Niedźwiedzia Jaskiniowego
O lisie i miejscowym bóstwie
Słupy telegraficzne w księżycową noc
Czwartego dnia miesiąca narcyzów
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66627-61-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
tłum. Wojciech Gęszczak
Posłuchajcie opowieści pewnego pasterza bydła.
Pierwsza niedziela
Otzbel to dopiero był gość! Miał aż sześć młocarni, które stale młóciły ryż, a ich donośne stukoty i łomoty – dudum, dudum, dudum, dudum – składały się na prawdziwą kakofonię. Do ich napędzania trzeba było aż szesnastu chłopów, którzy siłą własnych nóg wprawiali je w ruch, każdy poczerwieniały na twarzy. Stopniowo młócili w ten sposób całą górkę ryżu zebranego z pól Otzbela. Oddzielana od ziaren słoma leciała do tyłu, tworząc kolejny stos. Wszędzie unosiły się tumany pyłu z kłosów ryżu i odrzucanej słomy, który był tak żółty, że przywodził na myśl szalejącą na pustyni burzę piaskową. I właśnie po tym zasnutym pyłem miejscu pracy chłopów przechadzał się Otzbel ze splecionymi za plecami rękoma. Dreptał tak to tu, to tam, zaciągając się przy tym swoją bursztynową fajką i mrużąc czujnie oczy, by przypadkowo nie strzepnąć popiołu na słomę.
Stodoła, w której chłopi młócili ryż, była na tyle solidna, że nie ustępowała pod tym względem budynkom szkolnym, jednak z racji tego, że pracowało w niej jednocześnie aż sześć młocarni nowego typu, cała konstrukcja trzęsła się od ich tumultu. A jak już gdzieś tak trzęsie, człowiek siłą rzeczy robił się głodny. I właśnie taki stan dopadł Otzbela. Kiszki zaczęły mu grać marsza, więc na obiad zjadł ze smakiem befsztyk wielki na mniej więcej osiemnaście centymetrów, a do tego omlet rozmiarami dorównujący porządnej ścierce.
Tak czy siak, w stodole wszystko stukało i łomotało – dudum, dudum, dudum, dudum – aż tu nagle, nie wiedzieć dlaczego, zjawił się w niej biały słoń.
I chodzi tu o takiego naprawdę białego, a nie farbowanego! Pewnie zastanawiacie się, skąd wzięło się tam to zwierzę? Cóż, skoro chodzi o słonia, to pewnie wyszedł sobie z lasu i ot, tak udał się do stodoły Otzbela. Gdy wsunął powoli łeb przez drzwi i zajrzał do środka, pracujący wewnątrz chłopi nieźle się go wystraszyli. Dlaczego, pytacie? Jak to – dlaczego? Przecież nikt nie mógł przewidzieć, co zrobi taki słoń! Chłopi woleli nie mieć z nim nic wspólnego, żeby uniknąć kłopotów, więc wszyscy co do jednego skupili się na młóceniu ryżu.
Co innego Otzbel, który stał akurat za młocarniami, trzymając ręce w kieszeni – on jeden rzucił słoniowi bystre spojrzenie. Szybko jednak spuścił wzrok, jak gdyby nic szczególnego nie zaszło, i wznowił swoją przechadzkę po stodole.
Tymczasem biały słoń uniósł jedną nogę nad progiem stodoły. Chłopi struchleli na ten widok, jednak jako że mieli pełne ręce roboty i nie chcieli się z nim zadawać, nadal uparcie unikali go wzrokiem, młócąc dalej w pocie czoła. Ukryty w cieniu wnęki stodoły Otzbel wyjął ręce z kieszeni i ponownie posłał niespodziewanemu przybyszowi przelotne spojrzenie, po czym ziewnął przesadnie głośno. Splótł dłonie za głową i podjął znów swoją przechadzkę.
Na to słoń ochoczo wkroczył obiema przednimi nogami do środka. Przestraszył tym chłopów solidnie, a i Otzbel wydał się nieco przejęty – aż wypuścił ze swojej bursztynowej fajki duży obłoczek dymu. Mimo to nieprzerwanie przechadzał się po stodole jak gdyby nigdy nic. Ostatecznie więc słoń wlazł cały do środka i zaczął spacerować przed ustawionymi jedna przy drugiej młocarniami. Te chodziły na pełnych obrotach, przez co kłosy młóconego ryżu uderzały w niego jak niespodziewana wieczorna ulewa lub grad. Zwierzęciu wyraźnie było to nie w smak, bo mrużyło swoje nieduże oczy. Wystarczyło jednak lepiej się mu przyjrzeć, żeby dostrzec delikatny uśmiech malujący się na jego pysku.
Otzbel postanowił wreszcie wyjść przed młocarnie i zagaić do słonia, jednak w tym samym momencie to zwierzę przemówiło do niego głosem czystym niczym śpiew wierzbownika japońskiego:
– Och, strasznie tu głośno! No i te drobinki ciągle uderzają w moje kły.
Kłosy młóconego ryżu rzeczywiście bez przerwy stukały o kły słonia – stuk, puk, stuk, puk – raz za razem trafiając go również w bielutką głowę i szyję. Otzbel postanowił kuć żelazo, póki gorące, więc odjął fajkę od ust i zebrawszy się na odwagę, odezwał się do zwierzęcia:
– I jak, podoba ci się tutaj?
– A całkiem podoba – odparł słoń, przechylając nieco ciało na jedną stronę i mrużąc oczy.
– To może tu zostaniesz?
Słysząc słowa gospodarza, chłopi zlękli się szczerze i popatrzyli na przybysza, z niepokojem wstrzymując oddech. Nawet sam Otzbel zaczął się trząść ze strachu tuż po tym, jak wypowiedział te słowa. Jednak ku jego zdziwieniu słoń uśmiechnął się i odpowiedział:
– Dobrze, mogę tu zostać.
– Aha. Niech i tak będzie. No to postanowione! – obwieścił Otzbel z radością w głosie i wyrazem satysfakcji na wyraźnie poczerwieniałej twarzy.
Patrzcie tylko! W ten oto sposób biały słoń stał się własnością Otzbela, który na pewno zmusi go do pracy lub sprzeda trupie cyrkowej, mówię wam. Tak czy siak, gospodarz spokojnie zarobi na tym ponad dziesięć tysięcy jenów!
Druga niedziela
Otzbel to dopiero był gość! Ale to samo można było powiedzieć o słoniu, którego tamtego dnia w stodole tak zręcznie uczynił swoją własnością.
Ów słoń miał siłę dwudziestu koni. Już przy pierwszym spojrzeniu rzucało się w oczy, że był śnieżnobiałej barwy, a kły miał z pięknej kości słoniowej. Skóra na całym jego ciele była twarda i zdrowa, jak przystało na prawdziwego słonia. No i do tego jak świetnie sprawdzał się w pracy! Chociaż akurat jego wydajność była zasługą chytrych kalkulacji jego pana…
– Słuchaj, nie potrzebujesz przypadkiem takiego zegara? – spytał raz Otzbel, marszcząc brwi i pykając swoją fajką przed wykonaną z grubych pni zagrodą dla słonia.
– Nie potrzebuję zegara – odparł słoń z uśmiechem.
– Przyjrzyj mu się najpierw, to prawdziwe cacko – nalegał mężczyzna, po czym przewiesił słoniowi przez szyję duży zegar na blaszanej tarczy.
– Rzeczywiście, jest całkiem ładny.
– Ale taki zegar wymaga łańcucha – dodał Otzbel, po czym przyczepił mu do nogi łańcuch ważący ze sto kilogramów.
– Rzeczywiście, łańcuch też jest niczego sobie – odparł słoń po przejściu trzech kroków.
– Może w takim razie założysz też buty?
– Ale ja nie noszę butów.
– Spróbuj tylko, są naprawdę dobre! – powiedział Otzbel i dalej marszcząc brwi, wsunął na tylne nogi słonia duże buty z czerwonego papier mâché.
– Rzeczywiście, są całkiem ładne.
– Ale przecież trzeba je jeszcze jakoś ozdobić! – kontynuował mężczyzna, po czym śpiesznie nałożył na buty obciążniki ważące łącznie ze czterysta kilogramów.
– One też są całkiem ładne – przyznał słoń z niemałą radością po wykonaniu kolejnych dwóch kroków.
Nazajutrz blaszany zegar się zepsuł, a buty z bezużytecznej papierowej masy całkiem się porwały, a mimo to słoń chodził wielce uradowany z samym łańcuchem i obciążnikami na nogach.
– Wybacz, ale muszę płacić bardzo wysokie podatki – zwrócił się do słonia Otzbel, marszcząc brwi i splatając ręce z tyłu. – Może ponabierałbyś dzisiaj trochę wody z gór?
– Dobrze, pójdę ponabierać wody. Przyniosę jej bardzo dużo. – Słoń przymrużył radośnie oczy i ochoczo poszedł nosić wodę.
Tego dnia nanosił pięćdziesiąt porcji wody, którą podlał pola warzywne. Wieczorem wrócił do swojej zagrody i zajadając na kolację dziesięć snopków słomy, spoglądał na zawieszony na zachodnim niebie sierp księżyca.
– Ach, jak przyjemnie jest zarabiać. To takie odprężające! – powiedział sam do siebie.
Nazajutrz Otzbel znów stanął przed słoniem. Tym razem na głowie miał czerwony kapelusz z frędzlami, a ręce trzymał w kieszeniach.
– Wybacz, ale znowu podnieśli mi podatki. Pójdź dzisiaj w góry i nanieś drewna na opał – zakomenderował.
– Dobrze, naniosę drewna na opał. Mamy dziś piękną pogodę, a ja bardzo lubię chodzić do lasu! – odparł słoń z uśmiechem.
Otzbel już się przeląkł i o mały włos nie upuścił fajki, jednak słoń wydawał się szczerze uradowany i zgodnie ze swoimi słowami wyruszył w stronę lasu. Widząc to, gospodarz ponownie pociągnął z fajki i zakasłał lekko, po czym udał się doglądać pracy chłopów. Tego dnia słoń naniósł dziewięćset porcji drewna na opał i był z tego powodu tak zadowolony, że aż mrużył oczy ze szczęścia.
Wieczorem, gdy jadł w swojej zagrodzie osiem przydzielonych mu snopków słomy, odezwał się do zdobiącego zachodnie niebo księżyca w nowiu:
– Jakie to cudowne uczucie, święta Mario!
Nadszedł kolejny dzień.
– Wybacz, ale tym razem aż pięciokrotnie zwiększyli mi podatki. Pójdź dzisiaj na trochę do kuźni i podmuchaj tam do pieca.
– Dobrze, podmucham dla ciebie w kuźni. Jak się porządnie przyłożę, jestem w stanie nawet zdmuchnąć kamienie!
W pierwszej chwili Otzbel ponownie zląkł się zwierzęcia, jednak szybko uspokoił nerwy i roześmiał się. Słoń zaś udał się ociężałym krokiem do kuźni, gdzie przyklęknął na przednich nogach tak, by przez pół dnia pracować w zastępstwie miechów.
Tego wieczora w stajni czekało na niego siedem snopków słomy, a gdy je jadł, znów odezwał się do coraz wyraźniej ukazującego swą tarczę księżyca:
– Ach! Jestem zmęczony, ale szczęśliwy, święta Mario.
Co powiecie na to? Nazajutrz słoń pracował już od samego rana. W dodatku tym razem wieczorem dostał tylko pięć snopków słomy. To cud, że tak nieduża porcja dawała mu tyle siły! Wychodzi na to, że słoń to świetny pomysł na biznes. A wszystko to zasługa Otzbela, który głowę miał doprawdy nie od parady. To dopiero był gość!
Piąta niedziela
Pytacie o Otzbela? Ach, jeśli chodzi o niego, to w sumie miałem wam powiedzieć, że chłopina nie żyje.
Tylko spokojnie, posłuchajcie dalej mojej opowieści. Tak się składa, że Otzbel trochę przesadził z okrutnym traktowaniem naszego białego słonia. Stopniowo stawał się dla niego coraz brutalniejszy, aż w końcu ten całkiem przestał się uśmiechać – i tylko czasem wpatrywał się w swojego oprawcę swoimi czerwonymi jak u smoka oczkami.
Gdy pewnego wieczoru jadł w swojej zagrodzie przydzielone mu tego dnia trzy snopki słomy, spojrzał w odsłoniętą już prawie w połowie tarczę księżyca i pożalił się:
– Ciężko mi, święta Mario.
Otzbel, który to usłyszał, zaczął od tej pory traktować słonia jeszcze gorzej. W końcu nadszedł wieczór, kiedy zwierz położył się w swojej zagrodzie na ziemi i nawet nie ruszył przydzielonej mu słomy. Zamiast tego spojrzał na księżyc, który nieomal osiągnął już kształt ćwiartki jabłka, i rzekł:
– Pora się pożegnać, święta Mario.
– Och? Żegnasz się ze mną? – spytał niespodziewanie księżyc.
– Tak. Żegnaj, święta Mario.
– Ale jak to? Ciałem jesteś taki wielki, a duchem to z ciebie ledwie kruszyna! Lepiej napisz list do swoich pobratymców – zaproponował księżyc z uśmiechem.
– Nie mam pióra ani papieru – wydusił z siebie słoń, po czym zaczął szlochać z rozpaczy.
– Zobacz, a to co? – dobiegł go uroczy dziecięcy głos.
Kiedy podniósł głowę, ujrzał przed sobą ubrane na czerwono dziecko, które wyciągało ku niemu kałamarz i kartkę papieru. Słoń natychmiast zrobił z nich użytek i napisał:
Okropnie mnie tu traktują. Przyjdźcie mi wszyscy na ratunek.
Ledwie skończył, odziane w czerwień dziecko wzięło od niego list i odeszło w stronę lasu. Gdy dotarło do gór, akurat nastała pora obiadowa. Górskie słonie właśnie siedziały sobie w cieniu damarzyka mocnego i grały między innymi w go, ale na widok przybysza zbiegły się wszystkie i wspólnie przeczytały wiadomość:
Okropnie mnie tu traktują. Przyjdźcie mi wszyscy na ratunek.
Ta wieść sprawiła, że słonie aż pociemniały ze wzburzenia i zaczęły głośno trąbić.
– Rozprawmy się z tym Otzbelem! – wrzasnął ich przywódca.
– Tak, ruszajmy! Tuuuuut, tuuut! – odpowiedziały mu zgodnie pozostałe słonie.
Już po chwili całe stado niczym burza przetoczyło się przez las, pędząc w kierunku pól i trąbiąc przy tym głośno. Wszystkie były rozwścieczone, co do jednego. Nieduże drzewa wyrywały z korzeniami, a zarośla i inne mniejsze rośliny tratowały jak popadnie.
Kiedy sunęły tak w głąb pól uprawnych, ich trąbienie niosło się we wszystkie kierunki. Biegły i biegły, aż w końcu na skraju widniejących w oddali zielonych poletek dostrzegły żółty dach gospodarstwa Otzbela. Na jego widok jednomyślnie wpadły w furię i znów zaczęły trąbić wniebogłosy.
Była akurat godzina pierwsza trzydzieści po południu, a Otzbel ucinał sobie popołudniową drzemkę – leżał na swojej skórzanej kanapie, śniąc właśnie o krukach.
Tymczasem hałas na zewnątrz był tak ogromny, że pracujący u niego chłopi wyszli kilka kroków przed bramę i przysłaniając sobie dłońmi oczy przed słońcem, starali się dostrzec w oddali źródło całego zamieszania… I co takiego ujrzeli? Las słoni, pędzących ku gospodarstwu szybciej niż parowóz! Wszyscy co do jednego pobledli na twarzy i natychmiast pobiegli ostrzec swojego pana.
– Gospodarzu! Słonie w natarciu! Gospodarzu, słonie! – wrzeszczeli tak głośno, jak tylko mogli.
Otzbel to jednak był gość! Kiedy tylko otworzył oczy, od razu wiedział, jak wygląda sytuacja i co należy zrobić.
– Słuchajcie, słoń jest w zagrodzie? No, gadać! Jest? To dobrze. Dalej, zamknijcie drzwi do zagrody. Do roboty, koniecznie trzeba je zamknąć! Zamknięte? Dobra, to teraz nanieście tam wielkich kłód, byle szybko. Trzeba uwięzić tę bestię. Tylko umocujcie mi porządnie te kłody! Co on może nam zrobić? Przecież specjalnie stopniowo go osłabiałem. Tak trzymać! Przynieście jeszcze z pięć, sześć kłód. No, tak będzie dobrze. Jak mówię, że będzie, to będzie! Tylko spokojnie. Dobra, teraz pora na bramę. Zamknijcie ją. I nie zapomnijcie jej porządnie zaryglować! Wzmocnijcie kołkami, tylko starannie! Właśnie tak. Nie przejmujcie się, chłopy! Weźcie się w garść i do roboty! – Otzbel był na wszystko przygotowany i ochoczo zagrzewał chłopów do działania swoim donośnym niczym trąbka głosem.
Ci jednak nie czuli się zbytnio zmotywowani. Żaden z nich nie miał zamiaru skończyć marnie
u boku takiego gospodarza, więc każdy złapał za coś białego, choćby przybrudzony ręcznik lub chusteczkę,
i owinął tym ręce w oznace kapitulacji.
Kiedy Otzbel wreszcie uświadomił sobie, jak naprawdę ma się sytuacja, począł biegać nerwowo tu i tam. Jego pies również był wyraźnie rozjuszony. Wciąż obiegał naokoło gospodarstwo, ujadając wściekle.
Już wkrótce ziemia pod ich stopami zaczęła się trząść, a wszystko wokoło jęło skrzypieć. Słonie otoczyły teren gospodarstwa, trąbiąc przy tym przeraźliwie. Przez te przerażające odgłosy zdołał się jednak przedrzeć pojedynczy, delikatny głos:
– Nie martw się, zaraz cię uratujemy!
– Dziękuję. Naprawdę bardzo się cieszę, że tu dla mnie przyszliście – odparł z wnętrza swojej zagrody biały słoń.
Na to zebrane wokół murów gospodarstwa słonie zaczęły jeszcze głośniej trąbić i jeszcze szybciej biegać dookoła, raz za razem uderzając i obijając jego mury swoimi trąbami. Te jednak były wykonane z betonu zbrojonego żelazem, więc ich zniszczenie przerastało możliwości słoni. Spośród skupionych za murami ludzi jedynie Otzbel krzyczał wniebogłosy – jego chłopi ze strachu potracili głowy i nic tylko snuli się w otępieniu to tu, to tam.
Tymczasem słonie wpadły na pomysł, żeby wspiąć się jeden na drugiego i w ten sposób przedostać się do środka – i już po chwili ich łby zaczęły ukazywać się ponad krawędzią muru. Gdy tylko pies Otzbela ujrzał wielkie, pomarszczone, szare głowy słoni, z wrażenia aż stracił przytomność. Na to Otzbel zaczął strzelać do zwierząt ze swojego rewolweru – bam, bam, bam! –
a każdemu wystrzałowi odpowiadało trąbienie – tuuuuut, tuuut! – jednak żaden z jego pocisków nie ranił swojego celu – wszystkie odbijały się od słoniowych kłów.
W końcu jeden ze słoni rzekł:
– Och, strasznie tu głośno! No i te drobinki ciągle uderzają w moje kły.
Otzbel odniósł wrażenie, że gdzieś już kiedyś słyszał te słowa. Wciąż łamiąc sobie nad tym głowę, sięgnął po kasetkę z nabojami. W międzyczasie pierwszy ze słoni zdążył przełożyć przez mur jedną nogę, a potem kolejną… Aż tu nagle jednocześnie pięć słoni spadło na ziemię po drugiej stronie, miażdżąc swoim ciężarem Otzbela, który wciąż jeszcze trzymał w dłoni kasetkę z nabojami. Chwilę później główna brama została otwarta, a pozostałe słonie wtoczyły się do gospodarstwa, trąbiąc przy tym głośno.
– Gdzie jego cela? – zapytał któryś z nich.
Zaraz całe stado rzuciło się ku zagrodzie uwięzionego słonia, połamało zagradzające ją kłody tak, jakby to były jakieś zapałki, a wówczas ze środka wyłonił się strasznie zabiedzony, biały słoń.
– Jak dobrze cię widzieć! Ależ schudłeś… – wykrzyknęły na jego widok, a zaraz potem nic już więcej nie mówiąc, otoczyły go wianuszkiem i uwolniły z łańcucha i obciążników.
– Tak, dziękuję. Naprawdę mnie uratowałyście – odparł biały słoń, uśmiechając się ze smutkiem.
Och? Dokąd to, moje krówki? Przecież mówiłem, żebyście nie właziły do rzeki!
___
Młocarnia (a. młockarnia) – maszyna rolnicza służąca do oddzielania ziaren zboża od kłosów i plew.
Wierzbownik japoński – ptak z rzędu wróblowych, którego donośny śpiew kojarzy się w Japonii z wiosną.
W czasach działalności literackiej Kenjiego Miyazawy była to bardzo duża suma.
Damarzyk mocny (łac. Shorea robusta, jap. sarasōju) – rosnący w Himalajach gatunek drzew z rodziny dwuskrzydłowatych. Roślina o tyle istotna w buddyzmie, że to pod nią miał przyjść na świat sam Budda historyczny.