- W empik go
Wierzba Babel - ebook
Wierzba Babel - ebook
Zbiór twórczości prozatorskiej Krzysztofa Rejmera. Wejdź do Wierzby Babel, aby dowiedzieć się, komu zależy na odkryciu tajemnicy zbójeckiego skarbu ze Śląska, jaką upiorną tajemnicę skrywa miasteczko Kołbiel czy jak zwykły kret pomógł rozstrzygnąć średniowieczny sąd boży. Erudycja autora oraz okraszenie całości przewrotnym poczuciem humoru sprawiają, że lektura każdej kolejnej strony będzie czytelnika przeżyciem, jakiego nie zaznał przy żadnej innej książce.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66115-75-0 |
Rozmiar pliku: | 740 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jechałem wtedy ze Zwoleňa do Martina. Właściwie to jechałem z Lučenca, ale Lučenec, jak to Lučenec: wszyscy, którzy go znają, dobrze wiedzą, że nie ma specjalnie o czym gadać. Cieszyłem się na przejazd stokami Wielkiej Fatry, na te wszystkie tunele poprzebijane przez góry jeden za drugim… Jak tylko pociąg ruszył, do mojego przedziału wtłoczyła się rodzina cygańska z ogromną ilością zasmarkanych małych dzieci. Usiłowałem je policzyć, ale to było zupełnie niewykonalne, miałem wrażenie, że ich liczba wciąż się zmienia, że nieustannie wynurzają się z niebytu i wciąż w nim giną. Biegały z krzykiem po całym wagonie i zawsze wracały z jakimś łupem: starym scyzorykiem, jabłkiem albo rękawiczką. Ci ludzie po słowacku mówili bardzo kiepsko, ja po romsku i węgiersku wcale. Jedyne co zrozumiałem to Dyk more rzucone mi na przywitanie. Stary Cygan wyciągnął flaszkę i dwa kieliszki, do których nalał wódki, jeden z nich mi zaraz podał, drugi wypił sam, potem odciął nożem dwa grube plastry słoniny, którą wyjęła z koszyka jego kobieta. Nietaktem byłoby odmówić, zwłaszcza że w dłoni miał ostry nóż, którego czubkiem wskazywał w moją stronę. Wypiłem.
Za Bańską Bystrzycą ujrzałem ponad górami niezwykle jasne światło, a w głębi budzący grozę ciemny wał metalicznych chmur. Szło na burzę. Cygan chwycił trąbkę i przez pociąg popłynęła muzyka. Jego kobieta zaczęła śpiewać. Do mnie przysiadła się szesnastoletnia dziewczyna o zniewalających oczach i piersiach bogini, chwyciła moją dłoń i zaczęła wodzić palcem po jej zagłębieniach, mówiła coś przy tym niskim altem, który sprowadzał na mnie jakiś dziwny, słodki sen. Poczułem, że delikatnie pociąga za obrączkę, ale dłoń miałem spuchniętą, obrączka nawet nie drgnęła. Do narkotycznego śpiewu starej Cyganki zaraz przyłączyły dzieci, które przestały biegać po wagonie i teraz skakały po siedzeniach, a ich liczba nadal nieustannie się zmieniała. Wstałem i potykając się o nie, zacząłem tańczyć niezdarnie jak niedźwiedź. Gdy pociąg wjechał do tunelu i zapaliły się światła, w brudnej szybie na chwilę dostrzegłem zarys kudłatej istoty, która wynurzyła się z głębi mojej nieświadomości. Naprawdę nie wiem, co dokładnie wydarzyło się potem. Nagle ujrzałem znajomy peron kolejowego dworca w Martinie. Cyganie spali, nawet dzieci. Nie liczyłem ich, bo wiedziałem już, że jest to beznadziejne zadanie. Chwyciłem plecak i wybiegłem na peron. Po chwili spojrzałem na dłoń. No tak, obrączki na niej nie było. Za to przy plecaku dyndał mi mały pluszowy niedźwiadek przywiązany za nogę sznurkiem do bocznej kieszeni. Miał oberwane jedno ucho i brakowało mu jednego oka. Uśmiechał się.Apokalipsa
Pod koniec maja zaczęły padać ulewne deszcze, ale nikomu nie przyniosło to ulgi. Ciepłe, ciężkie powietrze wisiało nad miastem jak ogromna poduszka, którą ktoś położył śpiącemu na usta. Miasto śniło swój koszmar budząc się, co kilka dni, by znów pogrążyć się w mokrych breweriach. Szare chmury pędzone przez wiatr nisko nad ziemią przeglądały się w płaskich kałużach. Ulice tonęły w skośnych perspektywach deszczowych kurtyn, miejski pejzaż ogarnięty rozkładem przypominał obrazy kubistów. Wkrótce zaczęły przeciekać wszystkie dachy. Od tej pory nie rozstawaliśmy się z parasolami nawet kładąc się spać; kalosze i peleryny stały się cząstką naszych osobowości, monotonnym szelestem wypełniając nawet najbardziej oderwane od rzeczywistości myśli. I wtedy właśnie pojawiły się pierwsze ślimaki. Początkowo pełzały jedynie w parkowych alejach, potem wyroiły się na ulice, by w końcu przeniknąć także do mieszkań. Ślimaki były wszędzie: w naczyniach kuchennych i w łazience, znajdowałem je w akordeonie rozciągniętym na stole jak martwe płuco; kiedy budziłem się ze snu, wyciągałem kilka spod poduszki; nawet powieki miałem sklejone ich gęstym śluzem. Ten śluz był wszechobecny. Grubą warstwą pokrywał ulice. Ślimaki wypełzały ze wszystkich zakamarków i wciąż ich przybywało. Nie były to niewinne i łagodne winniczki, lecz żarłoczne, wielkie i czarne pomrowy, o cielskach wzdętych i cuchnących stęchlizną. Rozdeptywane butami przechodniów, miażdżone przez koła samochodów, pełzły szerokimi ławicami przez miasto, parły przed siebie nieustannie popychane niezrozumiałym dla ludzi instynktem. Inwazja ślimaków wywołała nieoczekiwaną reakcję ptaków, zwłaszcza gołębi. Stały się drapieżne i agresywne. Atakowały nie tylko ślimaki, ale wszystko, co się porusza: kołysane wiatrem gałęzie, ludzi, pojazdy. Widziano nawet atak całego stada na walec ugniatający asfalt na jednej z ulic przedmieścia.
Deszcze były ciepłe i gęste jak budyń, przynosiły zapach dalekich stepów i puszcz, budziły tęsknotę do nieznanych, egzotycznych krain. Ogromne krople wciąż uderzały w okna, pod nieustającym naporem wody pękały szyby. Już na samym początku gwałtownie wezbrała rzeka; powódź zniosła wszystkie mosty. Prawobrzeżna część miasta została całkowicie odcięta przez wodę, a bulwary leżące poniżej śródmiejskiej skarpy – zalane. Przestała funkcjonować elektrownia i na kilka dni miasto pogrążyło się w ciemnościach. Rada miejska ogłosiła stan klęski, oczekiwaliśmy najgorszego. Na dachach domów poustawiano armatki wodne straży pożarnej, które strumieniami rozpraszały atakujące przechodniów stada gołębi. Okazało się, że niektóre ze ślimaków mają własności elektryczne, zaczęto wykorzystywać je nawet przy produkcji baterii. Były oślizgle i nieporęczne.
Deszcze padały niemal bez przerwy i wkrótce woda zalała okoliczną równinę. Magistrat wydał bezwzględny zakaz opuszczania miasta. Na rogatkach ustawiono posterunki, które sprawdzały przepustki. Strefa głębokiej wody zaczynała się już kilka kilometrów za pierwszymi zabudowaniami; na przedmieściach życie praktycznie zamarło. Fabryki produkowały wyłącznie sprzęt pływający, wszystko to chowano w podziemiach ratusza. Dawniej, w oczekiwaniu na wojnę nuklearną, przeznaczono je na schrony; teraz piwnice te wypełniały żagle, wiosła i kajaki. Dworzec kolejowy, z którego nie odjeżdżały już żadne pociągi, zmienił się w trzęsawisko pełne żabiego skrzeku i błota. Przez pierwsze miesiące jeden z kasjerów podtrzymywał ogień płonący pod kotłem parowozu rdzewiejącego na zardzewiałej bocznicy, ale czarne jak węgiel ślimaki wciąż pełzły w rozedrganą paszczę ognia niczym lawa cofająca się do krateru wulkanu, tłumiąc żar własnymi ciałami. Słodki smród spalonego mięsa jeszcze bardzo długo wisiał nad stacją, zanim gwałtowne huragany nie wywlekły tych mdlących miazmatów daleko poza zabudowania. Pomieszczenia biurowe splądrowali złodzieje. Naczelnik stacji umknął już na początku katastrofy zabierając ze sobą kasę i część archiwum; mniej ważne dokumenty zabłocone i mokre walały się po podłogach. Hangary, w których dawniej posapywały lokomotywy stały teraz opustoszałe, zarastał je tatarak i rogoża.
Na ulicach działy się rzeczy niebezpieczne. Rybacy wypędzeni przez powódź z odległych przedmieść przenieśli się do centrum miasta. Włóczyli się całymi dniami po ulicach w nieprzemakalnych pelerynach i kapeluszach, których szerokie ronda zasłaniały ogorzałe twarze; ich rozpalone oczy rzucały dookoła złowrogie spojrzenia. Na ulicach policja rozbijała demonstracje, których hasła były zagadkowe i niejasne, a organizatorzy pozostawali w ukryciu. Rybacy w milczeniu obserwowali wszystkie te wydarzenia, a w ich ogarniętych wodną gorączką głowach rodziły się jakieś szatańskie plany. Ratusz codziennie wydawał komunikaty meteorologiczne, ale nikt w nie już nie wierzył. Siedzieliśmy zaplątani w linie izoterm i izobar w płaskiej niecce niżu, a fronty atmosferyczne przesuwały nad naszymi głowami wysokie wieże nimbocumulusów; byliśmy pionkami w jakiejś niezrozumiałej grze rozgrywającej się gdzieś ponad nami.
Miesiące poprzedzające maj były jak inna epoka, o której opowiadano legendy. Słońce i błękitne niebo, te tandetne pocztówkowe rekwizyty, przesłaniały w naszej wyobraźni atmosferę napięcia i pierwsze niepokoje, które tliły się w peryferyjnych osiedlach. Wraz z opadami wystrzeliły ku górze nowymi pędami poszarzałe i zwiędnięte rośliny, ale okres ich bujnej wegetacji nie trwał długo. Rzuciły się na nie żarłoczne ślimaki dokonując spustoszenia wśród liści i pąków; dzieła zagłady dokończyła woda. Solidarne w umieraniu gniły nie tylko magnolie i rododendrony, gniły lebioda i perz, chwasty i parkowa arystokracja. Forsycje i platany zbratane z pokrzywami i ostem rozkładały się w cuchnącej, pełnej brunatnych alg wodzie. Drzewa umierały w parkach, podobnie jak nasze marzenia, które niezauważalnie rozpływały się w strumieniach wody. Włóczyliśmy się bez celu po mieście rozdeptując połyskliwe kałuże, podczas gdy woda lejąca się z chmur i miejskie zabudowania splatały się wokół nas w pejzaż bez wyrazu. Krople deszczu wystukiwały o szyby wciąż te same, monotonne sekwencje dodekafonicznej sonaty. Z nieba oprócz wody spadały kijanki; wydawało się, że to trąba powietrzna, która wyssała wszystkie oceany i stawy wypluwa teraz nad miastem swój mokry ładunek. Kijanki stawały się łatwym łupem gołębi, ale było ich tak wiele, że ptaki nie nadążały z ich pożeraniem, dlatego żab wciąż przybywało. Wkrótce było ich tyle, że nawet na pewien czas ograniczyły ekspansję ślimaków.
Z nieba spadały zdumiewające przedmioty. Przed moim domem upadła stara maszyna do pisania. Rozsypała się uderzając w kamienną nawierzchnię chodnika i już nie udało się jej złożyć w na powrót w jeden sprawny mechanizm. Leciały z góry książki telefoniczne, bukiety róż i kalafiory przesiąknięte morską wodą. Pewnej nocy posypały się na miasto perły o zielonożółtym połysku i emaliowane miednice. Miednice przydały się do gromadzenia deszczówki, zaś perły w większości były imitacjami. Na plac przed ratuszem spadł okręt podwodny, z którego wysiadł kontradmirał i trzech marynarzy. Oficer z obcym akcentem, lecz w całkowicie zrozumiały sposób przedstawił się policjantowi, który natychmiast aresztował całą czwórkę. Opowiadał potem, że zaskoczyła go niezwykle delikatna skóra na dłoniach kontradmirała. Przez kilka dni trwały przesłuchania. Kiedy jednak okazało się, że marynarze nie przedstawiają dla miasta zagrożenia, skierowano ich do pracy przy usuwaniu żab i ślimaków z magazynów piekarni.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej