- W empik go
Wizyta kapitana Stormfielda w niebie - ebook
Wizyta kapitana Stormfielda w niebie - ebook
Gdy Stormfield przemierza Niebo, dowiaduje się, że konwencjonalny obraz aniołów jako uskrzydlonych postaci w białych szatach z aureolami, harfami i liśćmi palmowymi jest tylko iluzją stworzoną na korzyść ludzi, którzy mylą „język figuratywny” z dokładnym opisem (skrzydła są częścią ich mundurów, a nie skrzydłami funkcjonalnymi); że wszyscy mieszkańcy Nieba wybierają swój wiek, dopasowując się w ten sposób do okresu życia, w którym byli najbardziej zadowoleni; że wszystko, czego pragnie, jest przyznawane jej poszukiwaczowi, jeśli nie narusza żadnego zakazu; że same zakazy różnią się od tych obowiązujących na Ziemi; że każdy z podobnych do Ziemi regionów Nieba obejmuje każdą ludzką istotę, która kiedykolwiek na nim żyła; że rodziny nie zawsze są razem na zawsze z powodu decyzji podjętych przez tych, którzy zmarli jako pierwsi; że białoskórzy ludzie stanowią mniejszość w Niebie; że królowie nie są królami w niebie itp.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-271-4 |
Rozmiar pliku: | 61 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy zaczął się trzydziesty rok od dnia mojej śmierci, zacząłem się trochę niepokoić. Zwróćcie uwagę, że cały ten czas leciałem w przestworzach, niczem jakaś kometa. Kubek w kubek jak kometa! Tak, tak, Peters, całą kupę komet prześcignąłem w drodze. Coprawda żadnej z nich nie było ze mną po drodze, gdyż one, jak wiadomo, podróżują po obwodzie spłaszczonego koła, podobnego do pętli od lassa; ja zaś cały czas leciałem całkiem prosto jak strzała. Ale od czasu do czasu spotykałem takie komety, które leciały tą samą drogą, co ja, w ciągu godziny albo dwóch; wtenczas robiliśmy coś w rodzaju wyścigu. Ale wyścig ten był zwykle, że tak powiem, jednostronny, bo wymijałem je tak szybko, jakby stały na miejscu. Zwykła kometa robi nie więcej niż dwieście tysięcy mil na minutę. Dlatego też, gdy mi się trafiła kometa tego gatunku — w rodzaju naprzykład komety Enkego lub Halley’a — spotkanie nasze trwało bardzo krótko; czas trwania jego wyrażał się zazwyczaj w bardzo małych ułamkach sekundy. Nie wiem nawet doprawdy, czy można to było nazwać wyścigiem. Kometa podczas takiego „wyścigu“ wlokła się jak pociąg z piaskiem, ja zaś mijałem ją z szybkością expresu północnego. Zato kiedy się wydostałem poza granice naszego systemu słonecznego, miałem sposobność spotkać komety o innych właściwościach. U nas takich komet nawet nie fabrykują; nasze w porównaniu z niemi... to tylko pusty dźwięk. Raz w nocy walę sobie pełnym biegiem przy pomyślnym wietrze, robiąc dobry miljon mil na minutę (może i więcej, ale na pewno nie mniej); wówczas zobaczyłem nagle o trzy rumby na prawo jedną z niebiańskich wędrowniczek niezwykle wielkich rozmiarów. Z położenia jej świateł na rufie wywnioskowałem, że kieruje się na północny wschód z odchyleniem pół rumba na wschód. Kierunek ten był tak zbliżony do mojego kursu, że postanowiłem nie pomijać okazji. Skręciłem ster o dwa rumby i popędziłem wprost na nią. Szkoda, żeście nie widzieli, jakem leciał i ile iskier elektrycznych sypało się ode mnie! Nim upłynęło półtorej minuty, byłem już otoczony elektryczną mgłą, świecącą wkoło mnie na mile odległości i oświetlającą przestworza jak światło dzienne. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę kometę, błyszczała woddali niebieskawem światłem jak pochodnia pogrzebowa, w miarę mego zbliżania się do niej stawała się coraz większa i większa. Pędziłem ku niej tak szybko, że po przebyciu około stu pięćdziesięciu miljonów mil znalazłem się tak blisko niej, iż wpadłem w jej fosforyzujący ślad; blask jego tak mi oślepiał oczy, że nic nie mogłem widzieć. Zdecydowany, że nie mam poco zagłębiać się w niego dalej, skręciłem trochę ster i wziąłem kierunek, równoległy z kursem komety. Wkrótce szybowałem już nad jej ogonem. Jechałem pełnym biegiem, ale mimo to nazewnątrz musiałem się wydawać pchłą, pełznącą po kontynencie Ameryki. Przebyłem około stu pięćdziesięciu miljonów mil, ale nie dostałem się jeszcze nawet do jej talji, jeżeli można się tak wyrazić o komecie.
Tak, tak, Peters, my tutaj nadole guzik wiemy o kometach. Jeżeli chcecie zobaczyć prawdziwe komety, musicie iść do djabła z naszego systemu słonecznego, to jest tam, gdzie jest dość miejsca, żeby mogły się pobawić. Mój przyjacielu, mówię wam, widziałem tam komety, które nie dadzą się porównać z żadną z naszych) — choćby je nie wiem jak przykładać do siebie, zawsze ogon będzie wystawał.
Odwaliwszy nowe półtorej setki miljonów mil, znalazłem się nad plecami mojej podróżniczki. Czułem się świetnie, mogę to powiedzieć z całą uczciwością; ale akurat w tej samej chwili zobaczyłem, jak oficer, znajdujący się na pokładzie, podszedł do burty i zaczął mnie obserwować przez teleskop. Niezwłocznie dała się słyszeć jego komenda:
— Hej, wy tam wdole! Ruszać się, chłopcy! Dawajcie tutaj sto miljonów biljonów tonn siarki!
— Tak jest, sir!
— Zawołać wachtę z prawej burty. Wszyscy na górę!
— Tak jest sir!
— Posłać na górę dwieście miljardów ludzi do lin i do żagli!
— Tak jest, sir!
— Postawić całe ożaglowanie, jakie jest na burcie!
Nie upłynęła sekunda, gdy zacząłem rozumieć, że zwróciłem na siebie uwagę dosyć niemiłego osobnika, Peters. Mniej niż w ciągu dziesięciu sekund kometa zamieniła się w ognisty obłok purpurowo-czerwonych żagli. Czubki ich ginęły w wysokościach — zdawało się, że staruszka-kometa nagie rozpuchła i zajęła dla siebie omal że nie całe przestworza; a ten dym siarczany, walący z kominów! O, niema na świecie pióra, któremuby się udało opisać, jak ten dym zwijał się w kłęby i unosił do nieba; a woni, jaką wydawał, ani w połowie nie można sobie wyobrazić. Niepodobna również opisać tego, z jaką wściekłością ruszył teraz naprzód ten potworny statek. A tysiące gwizdków bocmańskich, a wymyślania i przekleństwa załogi, równej co do ilości zaludnienia kuli ziemskiej, uwielokrotnionemu setki tysięcy razy! Przysięgam, że ani razu przedtem nie zdarzało mi się słyszeć czegoś, coby się dało porównać z tym niebiańskim koncertem.
Pędziliśmy z kometą tuż obok siebie, starając się oboje na całego, bo nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać komety, któraby mnie wyprzedziła; ze względu na to powinienem był dać i tej dobrego nosa; w tym celu gotów byłem nawet zaryzykować katastrofę. Miałem podstawy sądzić, że zdobyłem sobie w przestworzach jaką taką reputację; bynajmniej nie miałem zamiaru jej stracić. Zauważyłem, że wyprzedzam ją teraz nie tak szybko, jak przedtem, ale zawsze wyprzedzam. Na burcie komety widać było wielkie poruszenie. Zdołu wyskoczyło dobre sto biljonów pasażerów; cały ten nieprzeliczony tłum rzucił się do burty i zaczął robić między sobą zakłady o rezultat wyścigu. Dzięki temu obciążeniu burty kometa przechyliła się i straciła trochę na szybkości. Ale jej sternik był poprostu jakiś warjat! Rzucił się na tłum, wymachując rękoma i krzycząc na całe gardło:
— Marsz nadół! Nadół, wy.....! Żeby mi momentalnie wszyscy byli na dole, bo inaczej czaszki wam porozbijam wszystkim, od pierwszego do ostatniego!
A więc, sir, ciągle wysuwałem się potrochu naprzód, aż wreszcie dostałem się na wysokość dziobu tego starego statku. W tym czasie wyszedł na pokład i kapitan komety; stał teraz ze sternikiem w mankietach i pantoflach, z potarganą czupryną, w porwanym nieprzemakalnym płaszczu; Boże mój miłosierny, jakie żałosne mieli przytem miny! Doprawdy, nie mogłem się, powstrzymać od zagrania im na nosie, huknąwszy przytem na całe gardło:
— Dowidzenia! Dowidzenia! Może zawieźć od was jaką wiadomość żonie i dzieciom?
Peters, to był błąd z mojej strony. Tak, sir, później nieraz żałowałem tego powiedzenia — było ono naprawdę błędem. W tem sęk, że kapitan całkiem już pożegnał się był z nadzieją wyprzedzenia mnie, ale moja ostatnia uwaga wydała mu się nazbyt obraźliwa. Takiego ciosu nie mógł znieść. Odwrócił się do sternika i powiedział:
— Czy wystarczy nam siarki na tę sztuczkę?
— Tak jest, sir.
— Na pewno?
— Tak jest, sir, mamy jej więcej, niż potrzeba.
— A ile ładunku zabraliśmy do wytransportowania szatanowi?
— Miljon osiemset tysięcy kwantyrmiljonów „kazarków”.
— Doskonale. Niech ich mieszkańcy pomarzną do przyjścia następnej komety. Odciążyć statek! Prędzej, prędzej się ruszać, chłopcy! Cały ładunek za burtę!
Peters, patrzcie mi prosto w oczy i starajcie się zachować spokój. Przekonałem się, że „kazark” jest niczem innem jak tylko planetą o pojemności 169 kul ziemskich! Otóż całą tę ogromną masę wyrzucili za burtę. Padając, pociągnęła za sobą znaczną ilość gwiazd — znikły, jakby zgaszone czyjemś gigantycznem dmuchnięciem. Co zaś do wyścigu — ten w jednej chwili się skończył. Kometa, zaledwie pozbyła się ładunku, ruszyła naprzód i w ciągu sekundy wyprzedziła mnie tak, jakbym stał na kotwicy. Kapitan przeszedł na rufę, na luk, zagrał mi na nosie i krzyknął:
— Dowidzenia! Dowidzenia! Może i od was przesłać coś przyjaciołom waszej babci?
Potem włożył swój płaszcz nieprzemakalny, i po upływie trzech kwadransów jego statek zamienił się w blade, połyskujące pasmo na horyzoncie. Tak, to był błąd z mojej strony, Peters, że wypowiedziałem taką uwagę. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek przestał tego żałować. Gdybym umiał utrzymać język za zębami, wziąłbym górę nad tym niebiańskim natrętem.
Ale widzę, że odbiegłem od wątku opowiadania; zaraz wezmę zpowrotem właściwy kurs. Teraz już mogliście się przekonać, jaką ja tam rozwijałem szybkość. A więc, jak już wam mówiłem, w trzydziestym roku mojej podróży zacząłem się czuć trochę głupio. Tak, tak, podróż sama przez się była przyjemna, ale trzydzieści lat zupełnej samotności... wyobraźcieno sobie, Peters. Prócz tego chciałem wreszcie dostać się dokądś. Ruszyłem w drogę, wcale się nie spodziewając, że będzie to trwać całą wieczność. Z początku podobało mi się, że podróż trwa tak długo, bo miałem pewne podstawy spodziewać się zakończenia mojej podróży w niezbyt chłodnem miejscu; ale koniec końcem zacząłem odczuwać, że gotów jestem pójść choćby do... słowem, gdziekolwiek, byleby tylko skończyć z tą nieokreślonością.
No więc pewnego razu w nocy, zresztą tam cały czas była noc z wyjątkiem tych momentów, kiedy mijałem jakąś gwiazdę, oświecającą swemi promieniami całą przestrzeń; ale takie momenty trwały sekundę, najwyżej dwie, gdyż natychmiast zostawiałem je za sobą i znów na dobry tydzień pogrążałem się w ciemnościach. Gwiazdy wiszą w przestworzach wcale nie tak blisko od siebie, jak się to nam wydaje. Ale o czem to ja zacząłem mówić? Aha! A więc pewnego razu w nocy zobaczyłem wprost za dziobem na horyzoncie niezmiernie długi szereg drgających świateł. W miarę jak się zbliżałem, zaczynały się zwiększać, rozszerzać swą objętość i coraz bardziej stawały się podobne do olbrzymich pieców o gigantycznych rozmiarach. Natychmiast pomyślałem sobie:
— Na świętego Jerzego! Nareszcie przybyłem i to na pewno nie tam, gdzie należy; wiedziałem, że tak będzie!
Wówczas zemdlałem, Nie wiem doprawdy, jak długo pozostawałem w omdleniu; widocznie długo, bo kiedy się ocknąłem, wokoło zamiast ciemności ujrzałem wspaniałe światło słoneczne i odczułem miły, świeży wiaterek. I jaka cudowna miejscowość rozpościerała się wkoło mnie — było to coś połyskującego, cudownego, zachwycającego! To, co brałem za piece, jak się okazało, było bramami milowej wysokości, zbudowane były z połyskujących klejnotów; otwierały przejście za mur z kutego złota; szczyt tego muru jak również jego końce ginęły w niezmierzonym oceanie przestworzy. Leciałem prościutko na jedną z tych bram, śpiesząc się jak na pożar. Wtedy zauważyłem, że niebo poczerniało od miljonów ludzi, zdążających do tej bramy. Co za hałas robili, unosząc się w powietrzu! Ląd również był szczelnie pokryty tłumem ludzi; sądzę, że były ich tam całe biljony.
Podleciałem do bramy razem z całą chmurą ludzi; kiedy przyszła kolej na mnie, starszy urzędnik mruknął tonem urzędowym:
— No, prędzej, prędzej! Pan skąd?
— Z San-Francisco — odpowiedziałem.
— Jak...? San-Fran...? — zapytał.
— San-Francisco.
Podrapał się w głowę, widocznie nie rozumiejąc, i powiedział:
— Czy to planeta, czy co?
Na świętego Jerzego! Powiedział tak, Peters.
— Planeta? — powtórzyłem, — Miasto, a nie planeta. I to jedno z najpiękniejszych, największych i...
— Tere-fere! — przerwał mi. — Niema czasu na rozmowy. Nam tu nie miasta są potrzebne. Skąd pan jest wogóle, że tak powiem?
— O, przepraszam — powiedziałem. — Proszę mnie uważać za pochodzącego z Kalifornji.
Znów mu zabiłem ćwieka, Peters! Namyślał się chwilę, potem powiedział, widocznie zagniewany:
— Nie znam takiej planety; może to konstelacja?
— Wielki Boże! — zawołałem. — Konstelacja? Wcale nie. To stan.
— Nic nas tu nie obchodzą stany. Niech mi pan powie wreszcie, skąd pan jest wogóle.
— O, teraz zrozumiałem, o co panu chodzi — powiedziałem. — Pochodzę z Ameryki, ze Stanów Zjednoczonych w Ameryce.
Wiecie, Peters, znów mu zabiłem klina! Niech mnie djabli porwą, jeżeli mu nie zabiłem! Twarz jego przybrała taki wyraz, jak twarz figury, do strzelali rekruci. Zwrócił sie do młodszego urzędnika i zapytał:
— Gdzie jest Ameryka? Co to za Ameryka?
Młody urzędnik natychmiast odpowiedział:
— Taka gwiazda nie istnieje.
— Gwiazda? — powiedziałem przeciągłym tonem. — Co pan gada, młodzieńcze? To wcale nie gwiazda.........................