Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Włodzimierz Szaranowicz. Życie z pasją - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 października 2021
Ebook
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Włodzimierz Szaranowicz. Życie z pasją - ebook

Jego niepowtarzalny głos przez lata rozbrzmiewał w polskich domach, towarzysząc największym sukcesom polskich sportowców. Do dziś Włodzimierz Szaranowicz kojarzy się ze zwycięstwami Adama Małysza i Kamila Stocha, medalami polskich lekkoatletów oraz ceremoniami otwarcia igrzysk olimpijskich. Kibice potrafią z pamięci cytować jego kultowe komentarze.

W szczerej rozmowie z córką jeden z najpopularniejszych i najbardziej szanowanych polskich dziennikarzy sportowych opowiada o swoim życiu i karierze dziennikarskiej, o czarnogórskich korzeniach i dorastaniu na powojennym Muranowie, o pracy w radiu i telewizji, zawodowych mistrzach i przyjaciołach, godzeniu pracy z życiem osobistym.

Z jakiego powodu naraził się jednemu z warszawskich gangsterów? Dlaczego nie został aktorem? Skąd wziął pomysł na hasło „Hej, hej, tu NBA”? Czy tęskni za mikrofonem?

To książka o sporcie i rodzinie. O podróżach w odległe zakątki świata. O życiowych trudnościach i radosnych wzruszeniach. I o dzieleniu się z innymi swoją największą pasją.


Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-496-6
Rozmiar pliku: 7,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pomyślałam, że zaczniemy przewrotnie: od pożegnania.

Podejrzewam, że pożegnania Adama Małysza?

Tak. Co ty na to?

Spróbujmy.

Adam Małysz ogłosił koniec kariery 3 marca 2011 roku na mistrzostwach świata w Oslo. Dwa dni później, po konkursie drużynowym zamykającym mistrzostwa, pożegnałeś go na antenie przed milionową publicznością, drżącym głosem i z ogromnym wzruszeniem. Powiedziałeś wtedy:

„Już nie będzie Adama Małysza na następnych mistrzostwach świata. Kilkanaście lat startów. Fenomen sportowy. Powtarzalność sukcesów przez lata, przez dekadę. A przecież pierwsze zwycięstwo odniósł na tej skoczni tu, w Holmenkollen, jako osiemnastolatek. Było to 15 lat temu. Coś niewiarygodnego. Co tydzień siadaliśmy jak do telenoweli, żeby oglądać tę rywalizację. Fenomen socjologiczny! Ileż rzeczy można było mu przypisać podczas tej kariery! Że można w życiu wygrać ewidentnie bez układów. Że jest człowiekiem rzetelnym, solidnym, posłańcem wielkich wiadomości, wielkiej nadziei. Zaczynał jako idol kryzysowy, który miał nas wprowadzić jako ambasador wspaniałego skoku cywilizacyjnego do Europy. Fenomen społeczny. Przecież my dzięki tym transmisjom żyliśmy życiem zastępczym… Był powodem ogromnej zbiorowej radości. Dał nam wiele. Bardzo wiele…

Po prostu… było pięknie i coś się niewątpliwie zamknęło, ale miejmy nadzieję, że w sporcie będzie jakaś próba kontynuacji. Małyszomanii już nie będzie nigdy, ale ważne, żeby były sukcesy sportowe i coś po Adamie trwałego, bardzo trwałego, zostało. Dziękujemy ci bardzo, Adam. Dziękuję państwu. Do usłyszenia”.

Chyba nie chcesz, żebym po latach skomentował swój komentarz? (śmiech)

Chciałam tylko zapytać, jak to jest tak się wzruszyć na antenie.

Siedząc przed mikrofonem, trzeba widzowi coś z siebie oddać – to musi być kawałek prawdziwego ciebie. Musisz się otworzyć. Ale dopóki nie masz pewnych narzędzi zawodowych i warsztatu, to otwierając się za bardzo, możesz się narazić na śmieszność. Człowiek jest bezradny, w pewien sposób nagi. A należy zrobić to tak, żeby zachować wnętrze. I z wnętrza wydobyć to, co najistotniejsze. To przechodzi przez głowę, ale czasami głowę trzeba odciąć i odmalować sytuację słowami, które płyną z serca, z ciebie, nie wiadomo skąd. Wylatują jak kule z karabinu maszynowego. Możesz mieć tylko nadzieję, że nie okażą się ślepakami. Najgorzej bowiem, gdy nie trafiasz w nastrój, nie trafiasz w odczucia widowni, nie trafiasz w istotę widowiska. Nie zauważasz czegoś ważnego. Komentator to zawód, w którym na żywo jesteś twórcą. Byłem świadkiem występów kolegów, którzy rzeczywiście „pojechali emocjonalnie”, na granicy tego, co można nazwać sztuką. Ale później zamieniło się to w doskonałość zawodową. I ich wyróżnik. Po latach my, dziennikarze, mamy pewien rodzaj intuicji, jak poruszać się po tej cienkiej granicy.

I ciebie intuicja nie zawiodła. Twój komentarz stał się legendarny. Adam Małysz w jednym z wywiadów powiedział o tobie tak: „To, że te miliony ludzi mnie kochały, to jest też zasługa człowieka, który im to przekazał. Za każdym razem, gdy słucham komentarzy Włodzimierza Szaranowicza, to płaczę. Myślę, że to był mój wielki kibic”.

Czasami spotykamy na swojej drodze życiowej niezwykłe osoby. Ja miałem szczęście spotkać Adama Małysza. Chyba faktycznie daliśmy sobie wzajemnie bardzo wiele. Powiedziałem już kiedyś, że dla takich chwil, które nam zapewniał, warto żyć.

„Adam Małysz, po medal, po złoto, dla nas, dla wszystkich. Pofrunął! Jest pięknie, jest medal. Adam, kochamy cię”. „Ależ forma, ależ skoki, ależ klasa. Jak on to robi? Dlaczego się nie boi? Dlaczego tak wspaniale szybuje?” „Wskoczył do tej historii tak łatwo, tak pięknie”. To tylko niektóre z twoich komentarzy, które towarzyszyły jego sukcesom.

Ktoś mógłby powiedzieć, że Małysz robił rzeczy banalne. Ot, skakał na nartach. Ale już sam fakt, że ktoś lata, jest potwierdzeniem niezwykłości. Piękno skoku narciarskiego najlepiej bodaj oddała wybitna przedwojenna dziennikarka sportowa Kazimiera Muszałówna. Zaczekaj, zaraz to znajdę… O, mam:

„Szybki rzut ciała do przodu. Pięknie ułożone. Wyłożone na ścianie powietrza. Napięta lekkim łukiem nad nartami postać skoczka wypłynęła wysoko ponad głowami widzów. Narty szły w powietrze równo wąskim śladem. Rozpostarte ramiona chwyciły powietrze raz i drugi, głęboko, spokojnie, ruchem płynnym i zagarniającym. I nagle rozpostarte ramiona stanęły w powietrzu nieruchomo. Napięta postać leżała na powietrzu tak spokojnie i tak pewnie, jakby znalazła się w nikomu nieznanym punkcie podparcia. Nieruchomo i majestatycznie szybował jak orzeł rzeczywisty, uskrzydlony. Zagarnął lot siedemdziesięciopięciocentymetrowej przestrzeni i spikował do lądowania. Krótkie suche – klap. Narty zetknęły się z ziemią, jakby na ziemi przestała obowiązywać siła tarcia. Jakby tor ziemi był tylko przedłużeniem toru powietrza. Bez wahnięcia, bez zamącenia równowagi skoczek sięgnął w dół po śniegu, opętany szusem, prościuteńko stojąc na deskach”.

Czyż to nie piękny opis?

Fot. Michał Szaranowicz

Niemalże poetycki.

Wiesz, pamiętam, że wielu dworowało sobie z brytyjskiego skoczka narciarskiego Eddiego Edwardsa. Mówiono, że skacze tak krótko, że trener nie zdąża opuścić chorągiewki, a on już ląduje. Tymczasem jego ambicja i starania były naprawdę niezwykłe. Edwards był robotnikiem, sam opłacał koszty treningów. Miał marzenie i wielką odwagę, by zmierzyć się z lotem. Wszystkim się wydaje, że to nic trudnego. Aby zmienić zdanie, wystarczy pójść na górę na skocznię i stanąć na rozbiegu. Byłem na największych skoczniach, łącznie z mamucimi. To jest szaleństwo. Lot jest skrajnością, czymś mitycznym, jak u Homera. Nie jesteśmy stworzeni do tego, by przykładać sobie skrzydła i lecieć. Każdy, kto próbuje, jest herosem.

Miliony Polek i Polaków oglądały ten – jak by się wydawało – niszowy sport regularnie przez wiele lat. Dla tego jednego jedynego herosa, Adama Małysza. Dlaczego?

Adam Małysz swoją postawą, wrodzoną skromnością i pracowitością przez lata pokazywał nam, co jest w życiu ważne. Ja tylko próbowałem wydobyć na wierzch wartości, które się w jego próbach i zmaganiach urzeczywistniały. Opowieść o Małyszu była historią o sile sportu. Długo szukałem języka, który najlepiej opisze zjawisko małyszomanii. Wiem, że czasem ocierałem się o patos. Ale może właśnie w sporcie jest wciąż na niego miejsce. Na największe wzruszenia. Łzy i ścisk gardła. Dumę i radość. Uważałem, że zadaniem dziennikarza sportowego jest nadać sportowym sukcesom należną im rangę i oddać prawdziwe emocje, które im towarzyszą. Zawsze też starałem się spojrzeć na sport głębiej. Szukać w nim przejawów humanizmu i najwyższych wartości. Być może moja dziennikarska era minęła. Z pewnością jestem już dinozaurem (śmiech).

Nie wiem, czy minęła. Ale na pewno chciałabym, żebyś mi o niej opowiedział. O swoich inspiracjach i fascynacji sportem. Zawodowych początkach. Sportowych miłościach. Jesteś gotowy?

Możemy zaczynać.Czy dzika jabłonka, na którą wspinałeś się jako małe dziecko, jeszcze rośnie na Saskiej Kępie?

Nie wiem. Ciągle mnie korci, żeby zajrzeć do domu przy ulicy Francuskiej, ale brama jest zamknięta. Któregoś dnia musimy wybrać się tam razem.

Urodziłeś się w Warszawie 21 marca 1949 roku jako Vladimir Šaranović. Pierwsze lata życia spędziłeś właśnie tam – na Saskiej Kępie, w willowej dzielnicy Warszawy po prawej stronie Wisły, ocalałej w czasie wojny. Jak trafili tu twoi rodzice?

Rodzice pochodzili z Czarnogóry, ale poznali się po wojnie w Polsce. Moja mama Bosiljka Vukmanović dostała pracę sekretarki w ambasadzie Jugosławii w Warszawie. Po przyjeździe na miejsce była przerażona skalą zniszczenia stolicy. Początkowo mieszkała w kompletnie zrujnowanym hotelu Polonia w Alejach Jerozolimskich. Chciała się stamtąd szybko przenieść. Trafiła na Saską Kępę, gdzie kwaterowano większość dyplomatów. Mój tata Radomir Šaranović był z kolei sekretarzem ambasady Jugosławii. Rodzice poznali się w pracy.

Saska Kępa wydawała się oazą w zrujnowanej Warszawie. Po moich narodzinach najpierw mieszkaliśmy u państwa Kurdzinów, z pochodzenia Litwinów, w domu przy ulicy Bajońskiej. Dziś już go nie ma, został zburzony. Jako mały chłopiec co roku czekałem, aż w ogrodzie dojrzeją morele. Potem przenieśliśmy się do domu przy ulicy Francuskiej, gdzie rosła moja ulubiona dzika jabłonka. To był mój azyl, mój kapitanat. Prowadziłem tam wyobrażone życie wolnego chłopca, który nie musi nosić szaliczków i czapeczek ani jeść z rondelka sterty szpinaku. Do siódmego roku życia często chorowałem. Doświadczyłem wszystkich możliwych przypadłości wieku dziecięcego. Byłem chudy, więc mama ciągle za mną chodziła, żeby mnie dokarmić. Zostałem nawet wysłany do sanatorium w Rabce, co przeżyłem szalenie boleśnie, uznałem to za pewien rodzaj porzucenia. Byłem za młody i zbyt kochany, żeby znieść to lekko.

Jako mały chłopiec spędzałeś czas głównie w towarzystwie mamy – zwanej Bebą – i jej polskich przyjaciółek. W kobiecym świecie.

Tata brał różne dodatkowe prace. Robił tłumaczenia z języka włoskiego, którym biegle władał. Pracował do późna. Spędzał ze mną mało czasu. W tych pierwszych latach po urodzeniu żyłem całkowicie w świecie mamy i jej koleżanek z Saskiej Kępy. Czarna Mańka, Cesia i Zającowa – trzy silne i zdecydowane kobiety – poświęcały mi wiele uwagi. Opowiadały bajki i czytały książki w języku polskim. Brzechwę, Tuwima, Serce Edmondo de Amicisa i Winnetou Karola Maya. W trakcie spacerów po Saskiej Kępie opowiadały o wojnie i powstaniu warszawskim. Dobrze pamiętam imieniny męża pani Cesi w ich maleńkim mieszkanku. Fascynujące wydarzenie dla małego chłopca. Puszczano piosenki o starej Warszawie. Były tańce, tango, a nawet walc. Dobre trunki, nie wiadomo skąd. Autentyczna radość i zabawa. Coś niezwykle rzadkiego w powojennej rzeczywistości. Z tych lat pamiętam też rodziców bawiących się na potańcówce na Mariensztacie. Niezwykle mnie zdziwiło, że rodzice tak lekko i przyjemnie tańczą, choć ojciec był potężnej postury, a mama bardzo szczupła.

Nie brakowało ci rówieśników?

Bardzo. Nie chodziłem jeszcze do szkoły. Byłem wówczas szalenie odizolowany od innych dzieci. Mama była nadopiekuńcza. Potrzebowałem wybawienia od tych szpinaczków i buraczków z rondelka.

Tym wybawieniem okazały się narodziny twojego młodszego brata Čeda oraz przeprowadzka z Saskiej Kępy na Muranów…

Moment urodzenia przez mamę drugiego dziecka, czyli mojego ukochanego braciszka, okazał się kluczowy. Mama była mi niewiarygodnie oddana, gdy byłem mały. Zresztą chyba do końca życia miała poczucie, że jestem jej własnością. Ale gdy urodził się Čedo, zyskałem wreszcie sporo wolności. Rodzice przestali zajmować się tym, czy się należycie ubrałem, czy grając w piłkę, nie spociłem się lub nie zmokłem. Wyszedłem poza ogródek z dziką jabłonką, która była mi fortecą, ale i więzieniem. Przenieśliśmy się wówczas na Muranów, gdzie zacząłem chodzić do podstawówki. Tam przeżyłem pierwsze prawdziwe przygody, a potem sportowe sukcesy.

Zniszczony Muranów

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Czym różnił się dla ciebie Muranów od Saskiej Kępy?

Saska Kępa była praktycznie nietknięta przez wojnę. Wiele budynków nosiło wprawdzie ślady po ostrzałach, ale nie czuło się tam ducha hekatomby, która dotknęła Warszawę. W dodatku mieszkaliśmy w przyjemnym domu wielorodzinnym z ogrodem. Muranów natomiast był w całości budowany od zera na ruinach getta. Zawsze czuliśmy, że pod tymi gruzami są pogrzebane straszne wojenne losy. Na Muranowie powstawały same bloki. Mieszkał tam szalenie trudny element. Było trochę dzieci, które później skończyły w kryminale. Tu musiałem zacząć walczyć o swoje. Muranów stał się dla mnie prawdziwą szkołą życia. Ale jednocześnie jedną wielką przygodą. Przy ulicy Nowotki (dziś Andersa), gdzie mieszkałem, wybudowano dwa rzędy bloków, a dalej ciągnęły się zgliszcza. A przecież było to już około 1955 roku. Dziesięć lat od zakończenia wojny wciąż o niej mówiono i dało się ją dostrzec na każdym kroku. My, jak to dzieci, zapuszczaliśmy się regularnie na zniszczone tereny, szukając skarbów. Bawiliśmy się w wojnę.

Co rodzice mówili ci o tym miejscu?

Mówili, że to teren getta, miejsce wielkiej tragedii, którą powinniśmy uszanować, i dlatego po prostu niegodne jest grzebanie w ruinach, gdzie ciągle unosi się duch pomordowanych ludzi. Obserwowaliśmy podjeżdżające pod Pomnik Bohaterów Getta autobusy z Żydami z całego świata, którzy chcieli uczcić to miejsce. Zawsze staliśmy koło placu, patrząc, jak wyglądają obchody rocznicy powstania w getcie. Rodzice powtarzali nam, żeby nie zabierać niczego, co znajdziemy w ruinach.

Słuchaliście ich?

Nie zawsze. Kiedyś razem z kolegą Mirkiem Wodzyńskim – zresztą późniejszym olimpijczykiem – znaleźliśmy kopertę złotego zegarka. Pierwszy podniosłem ją z ziemi. Mirek mówi: „Pokaż”. Gdy to zrobiłem, chwycił tak mocno, że choć był młodszy ode mnie, a ja dzielnie walczyłem, nie dałem rady jej odzyskać. Mirek już wtedy miał twardy, olimpijski charakter. Wszystkie dzieci z Muranowa czuły, że pod tymi gruzami znajduje się jakaś wielka tajemnica, która ukrywa straszne losy. Tylko wzmagało to w nas zainteresowanie i ciekawość. Cały teren Muranowa traktowaliśmy jako miejsce eskapad i przygód. A jednocześnie się baliśmy. Gdy znajdowaliśmy zasypaną piwnicę, nikt nie chciał wejść do niej pierwszy. Wyobrażaliśmy sobie, że pojawią się w niej tajemnicze postaci lub duchy. Czuliśmy lęk, że wydarzy się coś strasznego. Byliśmy przecież dziećmi.

Dlaczego twoi rodzice przenieśli się z Saskiej Kępy na Muranów?

Na Saskiej Kępie zostaliśmy dokwaterowani do mieszkania komandora Adama Mohuczego, oficera okrętów nawodnych, uczestnika kampanii wrześniowej, a potem jeńca wojennego. Po wojnie komandor mieszkał tam z młodą żoną i teściową. Dwa z trzech pokoi zostały oddane do dyspozycji moich rodziców. Z czasem – jak to w jednym domu – zaczął narastać konflikt między moją mamą a teściową komandora. Nie znam szczegółów, ale w którymś momencie chciano wyeksmitować rodzinę komandora. On sam był w więzieniu, gdzie niedługo potem zmarł. Mój ojciec nie zgodził się na takie rozwiązanie i rodzice zaczęli się starać o przydział na mieszkanie.

Beata Chomątowska, w książce Stacja Muranów, opisuje, że ludzie przyjeżdżający po wojnie do Warszawy byli szczęśliwi, gdy dostawali przydział na mieszkanie na Muranowie, starzy warszawiacy natomiast przenosili się tam niechętnie. Po wojnie Muranów i Mirów pęczniały więc od przyjezdnych z całej Polski. Dzielnica zaczynała tętnić życiem, a jej przekrój społeczny był szalenie zróżnicowany.

Muranów uznawano za nowoczesny i pełen wygód. Faktycznie był bardzo zróżnicowany pod względem społecznym. Chociażby przekrój mieszkańców naszej klatki schodowej okazał się interesujący. Na parterze żył dozorca, zwany przez sąsiadów „Cwancyk”, bo często używał tego słowa. Obok znajdowało się mieszkanie służbowe MSW, chociaż pewnie bardziej Urzędu Bezpieczeństwa. Po prawej stronie żyła skromna rodzina składająca się z rodziców i dwóch córek; kobieta była woźną w mojej szkole, ale miała chyba większe aspiracje, bo nieznajomym mówiła, że jest nauczycielką. Obok mieszkali państwo Skotakowie, z którymi wszyscy się przyjaźnili. Pan Skotak był złotą rączką. A w tamtych czasach mieliśmy wspólną pralnię i używana przez wszystkich lokatorów pralka Frania ciągle się psuła, więc pan Skotak był nieocenionym sąsiadem, bo zawsze pomagał w naprawach. Jednocześnie pasjonował się motoryzacją, która nas – okoliczne dzieciaki – fascynowała. Ciągle reperował swoje samochody. Najpierw syrenkę, później warszawę. Odpalał je triumfalnie, a my patrzyliśmy, jak objeżdża wewnętrzny okrąg między dużym blokiem od ulicy Nowotki a wewnętrzną stroną tej ulicy – wyglądało to jak jedno okrążenie na 400 metrów na stadionie olimpijskim. W niebieskiej chmurze spalin robił jak na paradzie jedno okrążenie, po czym następował strzał w gaźniku, samochód stawał i reperacja zaczynała się od nowa. Dla naszej podwórkowej ferajny największą atrakcją było, gdy pan Skotak na to jedno okrążenie zabierał nas do środka i pozwalał sobie towarzyszyć.

W naszej klatce mieszkał też pan Mockało, wybitny stroiciel fortepianów, z żoną Kasią i córką. Później było nasze domostwo, dwa pokoje z kuchnią. Po prawej stronie od nas żyła tajemnicza para: bardzo przystojny major Wojska Polskiego z jeszcze piękniejszą żoną. To był w ogóle mój pierwszy zachwyt nad dojrzałą kobietą – postawną, elegancką, w futrze. Pamiętam do dziś, że nosiła pończochy ze szwami. Miała piękne miedziane włosy, zawsze starannie uczesane.

W naszym bloku mieszkały jeszcze dwie rodziny skrzypków z Filharmonii Warszawskiej. Pierwszy skrzypek, pan Emil Filipowicz, zawsze wytwornie ubrany, miał zwyczaj chodzenia w meloniku i głośnego witania się słowami: „Witam pana!”. Kierował je nawet do mnie. Z moim tatą witali się zabawnie – on uchylając melonika, a mój tata kapelusza. Nawet w owych czasach było to już passé. Drugi skrzypek, pan Leon Szymłowski, był równie elegancki. A cała jego rodzina muzykowała. Na górze mieszkali jeszcze państwo Dębińscy. Pani Dębińska była ordynatorem w szpitalu przy Inflanckiej. Natomiast na ostatnim piętrze żył sąsiad, który woził węgiel. Gdy wracał z roboty, często był troszeczkę „wczorajszy” i pukał do wszystkich, myląc mieszkania, zanim trafił do własnego. Kiedy już dotarł na miejsce, żona rozprawiała się z nim w dość stanowczy sposób. Chociaż i tak niewiele do niego docierało.

Tak wyglądał przekrój społeczny naszej klatki. Poza jakimiś wyjątkowymi sytuacjami wszyscy traktowali się przyjaźnie. Starali się być dobrymi sąsiadami.

A jak wyglądały twoje relacje z rówieśnikami? Wspomniałeś, że to była dla ciebie szkoła życia.

Były regularne bitwy między podwórkami. Każde podwórko miało swoją hierarchię – przywódców i wojsko. Raz zapuściliśmy się z moim sąsiadem Jurkiem zwiedzać Muranów, przeszliśmy za ulicę Lewartowskiego i trafiliśmy na tereny dawnego Pawiaka. Tam napadła nas grupa chłopaków. Zaczęli w nas rzucać kamieniami. Chcieli się bić. Uciekaliśmy cały czas, byle tylko zbliżyć się do naszego placu i podwórka. W pewnym momencie Jurek wpadł do dziury i zdarł skórę na całej długości łydki. Sytuacja stawała się krytyczna. Wyglądało na to, że nasi nieprzyjaciele nas dopadną i sprawią nam tęgie lanie. Mobilizowałem Jurka, żeby się bronił, ale on zupełnie zaniechał walki. Dali nam spokój, dopiero gdy dotarliśmy bliżej naszego miejsca zamieszkania. Miałem potem do Jurka ogromne pretensje, że się w ogóle nie bronił. Musiałem bić się za nas dwóch. Powiedział mi wtedy: „Nie mogłem się bić, bo jestem synem Światły”. Zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi. Poszedłem do domu, powiedziałem o tym rodzicom. Tata zamknął drzwi i poprosił, żebym pod żadnym pozorem nikomu tego nie mówił. Użył chyba nawet określenia, żebym trzymał język za zębami. Tłumaczył, że jeśli to się wyda, wokół jego rodziny może się zrobić bardzo nieprzyjemnie. Zrozumiałem, że to poważna sprawa.

Budowa bloku przy ulicy Dzielnej na Muranowie, 1953 rok

Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe / Archiwum fotograficzne Zbyszka Siemaszki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: