Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Wolność. Wspomnienia 1954–2021 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wolność. Wspomnienia 1954–2021 - ebook

Przez szesnaście lat Angela Merkel pełniła obowiązki kanclerza Niemiec, a swoimi działaniami i postawą kształtowała niemiecką, europejską i międzynarodową politykę. W swych wspomnieniach spogląda wstecz na życie w dwóch państwach niemieckich – do 1990 roku w NRD, a od 1990 roku w zjednoczonych Niemczech. W jaki sposób kobiecie ze Wschodu udało się zostać liderką CDU i pierwszą kobietą-kanclerzem zjednoczonych Niemiec? I jak została jednym z najpotężniejszych szefów rządów w zachodnim świecie? Co ją prowadziło? W Wolności Angela Merkel opisuje codzienne życie w urzędzie kanclerskim, a także dramatyczne dni i noce, podczas których w Berlinie, Brukseli i innych miejscach podejmowała niezwykle ważne decyzje. Śledzi długie linie zmian we współpracy międzynarodowej i ujawnia presję, pod jaką znajdują się dziś politycy, jeśli chodzi o szukanie rozwiązań skomplikowanych problemów w zglobalizowanym świecie. Zabiera nas za kulisy polityki międzynarodowej i pokazuje znaczenie, jakie mogą mieć osobiste rozmowy – i jakie są ich ograniczenia. Angela Merkel zastanawia się nad warunkami działań w polityce w czasach coraz silniejszych konfrontacji. Jej wspomnienia zapewniają nam unikalny wgląd w wewnętrzne funkcjonowanie władzy – i stanowią zdecydowany apel o wolność.

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8367-746-0
Rozmiar pliku: 12 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Niniejsza książka opowiada historię, która już nigdy się nie powtórzy, chociażby dlatego, że państwo, w którym żyłam przez trzydzieści pięć lat, od roku 1990 już nie istnieje. Na początku 2022 roku, kilka tygodni po tym, jak przestałam pełnić funkcję kanclerz Niemiec, jeden z moich rozmówców powiedział mi, że gdyby historia ta została przedłożona wydawnictwu jako powieść fikcyjna, zostałaby odrzucona. Znał się na rzeczy i cieszył, że postanowiłam ją napisać, głównie ze względu na zawartą w niej historię. Równie nieprawdopodobną, co prawdziwą. Stało się dla mnie jasne, że opowiedzenie jej, nakreślenie jej linii, odnajdywanie wspólnych wątków, określenie motywów przewodnich może mieć znaczenie również w przyszłości.

Przez długi czas nie mogłam sobie wyobrazić napisania takiej książki. Sytuacja nieco się zmieniła w roku 2015. Wówczas, w nocy z 4 na 5 września, postanowiłam nie odsyłać uchodźców przybywających na granicę niemiecko-austriacką z Węgier. Tamtą decyzję, a przede wszystkim jej skutki, postrzegam jako cezurę w swojej pracy na stanowisku kanclerz. Ona oddziela to, co nastąpiło później, od tego, co wydarzyło się wcześniej. To wówczas postanowiłam, że pewnego dnia, gdy już nie będę pełniła funkcji kanclerz Niemiec, przedstawię przebieg wydarzeń, motywy swojej decyzji, związane z tym moje rozumienie Europy i globalizacji w formie, jaką umożliwia tylko książka. Chciałam swoimi słowami przedstawić wydarzenia oraz ich interpretację z własnej perspektywy.

Wtedy jednak wciąż pełniłam swój urząd. Następnie odbyły się wybory w 2017 roku i rozpoczęła się moja czwarta kadencja. Jej ostatnie dwa lata zdominowała konieczność powstrzymania pandemii koronawirusa, która była, o czym już wielokrotnie publicznie mówiłam, trudną próbą dla demokracji: osobistą, narodową, europejską i globalną. Jednocześnie był to impuls, aby poszerzyć perspektywę, zamiast zajmować się tylko polityką uchodźczą. Ale jeżeli w ogóle miałam podjąć to wyzwanie, musiałam to zrobić porządnie, więc razem z Beate Baumann, która jest moją doradczynią od roku 1992 i świadkinią czasu.

8 grudnia 2021 roku opuściłam urząd kanclerski. Po szesnastu latach odeszłam ze stanowiska ze szczęściem w sercu, o czym wspomniałam już kilka dni wcześniej podczas zorganizowanego na moją cześć capstrzyku Bundeswehry. W końcu nadeszła chwila, której nie mog­łam się doczekać. Wystarczy. Nareszcie przyszedł czas na przerwę, najpierw kilkumiesięczny odpoczynek, wzięcie głębokiego oddechu po latach zapierającej dech w piersiach działalności politycznej, aby począwszy od miesięcy letnich 2022 roku powoli spróbować rozpocząć nowe życie, wciąż publiczne, ale już niezwiązane z aktywnością polityczną, wpaść w odpowiedni rytm wystąpień publicznych – i napisać niniejszą książkę. Taki właśnie był plan.

Później przyszedł dzień 24 lutego 2022 roku, gdy Rosja najechała Ukrainę. Od razu stało się jasne, że nie sposób napisać tej książki, jakby do tego ataku nie doszło. Już wojny w Jugosławii na początku lat dziewięćdziesiątych wstrząsnęły Europą. Jednak inwazja Rosji na Ukrainę postawiła wiele kwestii pod znakiem zapytania. Dokonano czynu sprzecznego z prawem międzynarodowym, który zburzył europejski porządek pokojowy po drugiej wojnie światowej, oparty na zachowaniu integralności terytorialnej i suwerenności poszczególnych państw. Przyszło wielkie rozczarowanie. Ale i o tym będę pisała. Nie jest to jednak książka o Rosji i Ukrainie – wówczas musiałaby być zupełnie inna.

Chciałam raczej opowiedzieć historię swoich dwóch żyć – pierwszego do roku 1990 w dyktaturze i drugiego, po roku 1990, w demokracji. Gdy pierwsi czytelnicy trzymają tę książkę w dłoniach, części te są mniej więcej tej samej długości. Obie obejmują po trzydzieści pięć lat. W rzeczywistości oczywiście nie są to dwa życia. To _jedno_ życie, ale drugiej jego części nie sposób zrozumieć bez poznania pierwszej. Jak do tego doszło, że kobieta, która pierwsze trzydzieści pięć lat przeżyła w NRD, mogła objąć najpotężniejszy urząd w RFN i sprawowała go przez kolejnych szesnaście lat? Owa kobieta zakończyła urzędowanie – nie musiała ustąpić ze swojego stanowiska ani nie została z niego odwołana. Jak wyglądało dorasta­nie dziecka pastora w NRD, jak się żyło w dyktaturze, jak się studiowało i pracowało? Jak to było doświadczyć upadku państwa? I jak to było w końcu być wolnym? O tym właśnie opowiem.

Oczywiście cały opis jest głęboko subiektywny. Jednocześnie dołożyłam wszelkich starań, aby dokonać szczerej autorefleksji. Wskażę, co z dzisiejszego punktu widzenia postrzegam jako błąd, i będę bronić tego, co nadal uważam za słuszne. Nie będzie to zatem relacja, w której pominięto popełnione błędy. Nie każdy odnajdzie w niej wzmiankę o sobie – nie wspomniałam o wszystkich, którzy mogą uważać, że powinni się w niej znaleźć, ani o tych, których się tam oczekuje. Dlatego już teraz proszę o wyrozumiałość. Moim celem było ustalenie priorytetów, przez których pryzmat starałam się przekazać ogrom wiedzy i sprawić, by stało się zrozumiałe, jak działa polityka, jakimi kieruje się zasadami i jakie napędzają ją mechanizmy – i co mną kierowało.

Polityka nie jest żadną wiedzą tajemną. Politykę tworzą ludzie. Ludzie o różnych osobowościach, naznaczeni różnymi doświadczeniami, o różnych aspiracjach, z ich słabymi i mocnymi stronami, pragnieniami, marzeniami, przekonaniami, wartościami i zainteresowaniami. Ludzie, którzy w demokracji muszą walczyć o większość, jeśli chcą coś zdziałać.

„Damy radę” – w całej mojej politycznej karierze żadne zdanie nie uderzyło we mnie rykoszetem tak mocno jak to. Żadne nie do­­prowadziło do takiej polaryzacji. Dla mnie jednak owo zdanie było całkiem banalne. Wyrażało pewną postawę. Można to nazwać zaufaniem do Boga, pewnością siebie lub po prostu determinacją w rozwiązywaniu problemów, radzeniu sobie z niepowodzeniami, pokonywaniu najgorszych momentów i tworzeniu nowych rzeczy. „Damy radę, a jeśli coś stanie nam na drodze, zrobimy wszystko, żeby to pokonać i nad tym pracować” – zdanie to wypowiedziałam podczas swojej letniej konferencji prasowej 31 sierpnia 2015 roku. Tak robiłam politykę. Tak żyję. I tak właśnie powstała niniejsza książka. Dzięki postawie, która wyraża przeświadczenie, że wszystko jest możliwe, ponieważ decyduje o tym nie tylko polityka, ale każdy człowiek, który zechce mieć w tym swój udział.

Angela Merkel

z Beate Baumann

Berlin, sierpień 2024 rokuW siną dal

Studia na wydziale fizyki

We wrześniu 1973 roku opuściłam rodzinny dom. Przeprowadziłam się z Templina do Lipska, aby studiować fizykę na Uniwersytecie Karola Marksa. Przed rozpoczęciem studiów musieliśmy ukończyć coś w rodzaju kursu paramilitarnego. Trwał on dwa tygodnie i odbywał się w Schwarzenbergu w Rudawach, w obozie przypominającym schronisko młodzieżowe z przyległym boiskiem sportowym. Zakwaterowano nas w pokojach, w których stały po dwa piętrowe łóżka. Zamieszkałam ze studentką z okolic Drezna. Mówiła w wyraźnym saksońskim dialekcie, nigdy wcześniej takiego nie słyszałam. Czasami nie mogłam jej zrozumieć. Zaczęłyśmy porównywać różne słowa. Już w ciągu pierwszych minut dowiedziałam się, że _Rührkuchen_ (babka piaskowa) to u niej _Schlagasch_. Wiedziała też, jak prawidłowo posłać łóżka: „Umiem to, mam chłopaka w szkole oficerskiej”. Przeżyłam szok kulturowy: użyła szkolenia oficerskiego Narodowej Armii Ludowej jako dowodu na to, że potrafi ścielić łóżka…

Po pobycie w Schwarzenbergu rozpoczęły się prawdziwe studia. Na moim roku było pięć grup seminaryjnych, z których każda składała się z około piętnaściorga studentów. W Lipsku mieszkałam w akademiku przy Linnéstraße. Zamiast pokoju na poddaszu z widokiem na las i łąki miałam teraz czteroosobowy pokój z dwoma piętrowymi łóżkami i czterema stolikami do nauki. Stoły te były pokryte popularnym w NRD laminatem. Przynajmniej udało mi się zająć łóżko na parterze. Dziś nie jestem już w stanie wyobrazić sobie takiego życia i pracy. Wtedy jakoś to znosiłam, ponieważ moje współlokatorki mieszkały stosunkowo niedaleko i na weekendy wracały do domu, dzięki czemu od piątkowego popołudnia do poniedziałkowego ranka cały pokój miałam dla siebie.

Program studiów fizyki został rozpisany na pięć lat. Nie obowiązywał podział na semestry. Na wyższych latach do stypendiów uniwersyteckich mogliśmy dorobić dzięki pracy w charakterze asys­tentów naukowych. Ja również poprawiałam później ćwiczenia studentów z niższych lat. Nie miałam możliwości przerwania studiów w Lipsku i kontynuowania nauki za granicą – program studiów tego nie przewidywał. Wyobrażałam sobie jednak, że studenci z Zachodu mogą studiować za granicą przez jeden semestr lub nawet cały rok. Istniała przynajmniej możliwość wzięcia udziału w programie wymiany studenckiej z Uniwersytetem w Leningradzie trwającym dwa lub maksymalnie trzy tygodnie. Wraz z kilkoma przyjaciółmi z mojej grupy seminaryjnej skorzystałam z tej okazji.

Był czerwiec, tuż przed cudownymi białymi nocami, kiedy w Leningradzie, obecnie Sankt Petersburgu, praktycznie nie zapada zmrok. Mieszkałam w akademiku, szlifowałam swój rosyjski i nie miałam za dużo do roboty. Dzięki temu mogłam rozejrzeć się po mieście i okolicy. Odwiedziłam Ermitaż, Peterhof, Pałac Kata­rzyny, Riepino – dom malarza Ilji J. Riepina – i wiele innych zabytków. Wieczorami wraz z przyjaciółmi siadaliśmy w jednym z parków z butelką czerwonego wina i serem i rozkoszowaliśmy się atmosferą tego miejsca. Niezbyt często spotykaliśmy się z rosyjskimi studentami, ale dzięki naszemu opiekunowi, rosyjskiemu wykładowcy fizyki, mieliśmy częsty kontakt z rosyjskimi artystami i intelektualistami, którzy od czasu do czasu zapraszali nas do swoich domów. Nawet podczas tego zbyt krótkiego pobytu można było zauważyć, że w Lenin­gradzie istnieje ekscytująca, nie do końca dostępna dla reszty państwa scena intelektualna.

Mój plan zajęć w Lipsku obejmował wykłady, seminaria i zajęcia praktyczne, czyli eksperymenty przy użyciu różnych sprzętów. Oczekiwano, że weźmiemy udział we wszystkich warsztatach. Na początku skupiano się na umiejętnościach matematycznych, później dominowały przedmioty fizyczne. Efekty nauczania oceniano na podstawie wyników egzaminów pisemnych i ćwiczeń praktycznych. Opiekunka naszej grupy seminaryjnej pilnowała, by nikt nie został w tyle. Wydawało się to konieczne, ponieważ jakieś pół roku po rozpoczęciu studiów przejrzała nasze oceny i powiedziała: „Tylko proszę nie myśleć, że trójka na dziś wystarczy! Zdecydowanie stać państwa na lepsze oceny!”.

Kiedy wracam myślami do tych dni, zawsze widzę siebie siedzącą przy stole w pokoju z czterema łóżkami, rozwiązującą ćwiczenia z analizy, algebry i fizyki teoretycznej. Przez wiele godzin ślęczałam nad zadaniami, aż w pewnym momencie wpadłam na genialny pomysł. Uczucie znalezienia rozwiązania było wspaniałe i wyzwalające. W tym okresie nauczyłam się, że rzucanie ręcznika na ring się nie opłaca – trzeba wytrwać, wierzyć we własne możliwości i walczyć o swoje. W przeciwieństwie do czasu spędzonego w szkole ten poświęcony na naukę na uniwersytecie naprawdę zbliżył mnie do granic możliwości. Właśnie tego szukałam – i to znalazłam.

Sekcja fizyki – w czasach NRD nazywana sekcją, a nie wydziałem – mieściła się przy Linnéstraße, podobnie jak mój akademik. Odbywały się tam wszystkie centralne wykłady z fizyki i matematyki. Nasi wykładowcy objęli stanowiska nie dzięki dobrym kontaktom z SED i państwem, ale dlatego, że byli uznani na arenie międzynarodowej. W pamięć zapadł mi zwłaszcza jeden z nich: profesor Harry Pfeifer, chudy, łysy i raczej niski mężczyzna. Prowadził wykłady z elektroniki, napisał kilka udanych podręczników, brał nawet udział w specjalistycznych konferencjach na Zachodzie. Przez jakiś czas miałam z nim wykłady w poniedziałki o ósmej. Na pierwszych zajęciach przywitał nas jasnym komunikatem: „Po pierwsze, muszą państwo być punktualni – powiedział – a po drugie, nie będę przyjmował rozwiązanych zadań po godzinie ósmej. Proszę nawet nie próbować. To nie ma sensu”. I rzeczywiście, nie sprawdzał prac, które nie znalazły się na jego biurku przed rozpoczęciem wykładów o ósmej. Mnie nie sprawiało to żadnych problemów, ponieważ dotarcie z mojego pokoju w akademiku do sali wykładowej zajmowało tylko kilka minut. Jednak dla wielu innych studentów, mieszkających poza Lipskiem, docieranie na wykłady w poniedziałek przed ósmą, aby oddać rozwiązane zadania, było męką. Pfeifer nie zamierzał jednak ustąpić. Prawdopodobnie zakładał, że podczas wykładu studenci będą odpisywać od siebie pracę domową. W ten sposób chciał też pewnie zmusić nas do tego, żebyśmy zawsze przychodzili na jego wykłady.

Niektóre praktyki rozpoczynały się jeszcze wcześniej, bo o siódmej. Bywało trudno. Musiałam wychodzić z akademika już około szóstej trzydzieści rano, ponieważ w przeciwieństwie do wykładów i seminariów, nie odbywały się one przy Linnéstraße, ale tuż obok sali koncertowej Gewandhaus, w wieżowcu uniwersyteckim. Został on zbudowany po zburzeniu wspaniałego kościoła uniwersyteckiego w roku 1969 – co było aktem wyjątkowego kulturowego barbarzyństwa. Oprócz wczesnego rozpoczynania zajęć praktycznych bardzo irytowało mnie to, że studenci od razu podchodzili do sprzętów i wypróbowywali wszystko bez żadnej koncepcji, podczas gdy ja najpierw zapoznawałam się z planem eksperymentów i gdy potem chciałam wypróbować coś na którymś z urządzeń, było ono już zajęte. Ale wcale nie osiągali przez to swoich celów szybciej. Zdecydowanie wolałam robić praktyki razem z innymi studentkami.

Chyba nie muszę wspominać, że poza praktykami to właśnie sport sprawiał mi najwięcej problemów w trakcie studiów – tak jak w szkole. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy nie było mi do śmiechu, bo egzaminy ze sprawności fizycznej stanowiły obowiązkowy element studiów. Moją zmorą stał się bieg na sto metrów. Raz nawet musiałam go powtórzyć. Podczas powtórki egzaminator widocznie przymknął oko na moje braki, bo wcale nie uważam, że pobiegłam znacznie szybciej niż za pierwszym razem. Najwyraźniej nie chciał, żebym oblała rok przez bieg na sto metrów.

Beztroska

To, co zaczęło się w rozszerzonej szkole średniej od wychowania obywatelskiego, kontynuowano na studiach podczas wykładów z marksizmu-leninizmu lub ML, jak to wówczas nazywaliśmy. Zajęcia ML ponownie dotyczyły trzech kategorii znanych już z wychowania obywatelskiego: materializmu dialektycznego, ekonomii politycznej i – najmniej przyjemnej części owej triady – naukowego komunizmu. W sąsiedztwie mojego akademika mieszkali studenci ML, z których najinteligentniejsi studiowali ekonomię polityczną, a najmniej utalentowani – z mojej perspektywy fizyka – naukowy komunizm. Zakładaliśmy, że dostaliby się na studia nawet z czwórką z matematyki, bo poza spekulowaniem, kiedy nastanie era komunizmu, nie mieli zbyt wiele do roboty. Nie rozumiałam, jak można poświęcić na to całe studia. Uważałam to za absurd.

Ponieważ nie potrafiłam ukryć swoich odczuć, zostałam kiedyś z hukiem wyrzucona z wykładu ML. A było to tak: siedziałam stosunkowo daleko z tyłu sali wykładowej. Jak to zwykle w takich pomieszczeniach bywa, każdy rząd krzeseł znajdował się nieco wyżej, więc zajęłam miejsce w jednym z górnych rzędów. Ponieważ wykład mnie nudził, rozwiązywałam zadania z fizyki. Nie miałam jednak pojęcia, że trzy rzędy za mną siedział ktoś, kto obserwował nas z góry i miał oko na to, co robimy. Nagle mężczyzna ten zerwał się z miejsca i krzyknął na dół do swojego kolegi wykładowcy:

– Przerwij prelekcję! Ktoś tu rozwiązuje zadania i nie zajmuje się marksizmem-leninizmem!

Od razu wiedziałam, że chodzi o mnie. Wykładowca ML na dole krzyknął w moim kierunku:

– Wynocha!

Przestraszona spakowałam swoje rzeczy i wstałam, by opuścić salę. Ale w tej chwili zaczął się prawdziwy dramat: pomieszczenie nie miało wyjścia z tyłu, przez które mogłabym szybko się ulotnić. Jedyne drzwi znajdowały się na dole, na drugim końcu audytorium. Musiałam zejść po wszystkich schodach. W sali zapanowała cisza jak makiem zasiał, wszyscy mnie obserwowali. Aby dostać się do wyjścia, musiałam minąć wykładowcę. Wreszcie po czasie, który wydawał mi się wiecznością, otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz. Gdy znalazłam się na zewnątrz, dotarło do mnie, że trzęsą mi się kolana. Byłam tak przerażona, że chciałam tylko wrócić do swojego pokoju w akademiku. Wykończona położyłam się na łóżku, by się opanować. Kiedy później do akademika przyszły moje koleżanki, próbowały mnie uspokoić. Epizod w sali wykładowej nie miał dalszych konsekwencji, ale nigdy nie zapomnę tej drogi do drzwi. To dopiero było upokorzenie.

Gdy patrzę na to z dystansu, zastanawiam się, dlaczego to doświadczenie tak bardzo mnie zszokowało. Dałam się zaskoczyć. A przecież nie powinno mnie to dziwić, taka sytuacja była do przewidzenia. Miałam świadomość, że zawsze, na każdym kroku możemy być obserwowani czy podsłuchiwani. Takie sytuacje nie zaczęły się w Lipsku. Spotykałam się z tym już w Templinie. Mimo wszystko wydarzenie to wstrząsnęło mną do głębi. Nawet dziś, gdy piszę te słowa, wciąż czuję zażenowanie. Ale mam też inne przemyślenia na ten temat. Nie wiem dokładnie, jak to nazwać, i szukam odpowiedniego słowa. Być może właściwym określeniem będzie „wyższość”. Wyższość w obliczu nagan i prób zastraszania ze strony państwa, które nigdy nie ufało swoim obywatelom, a przede wszystkim sobie. Do tego stopnia, że było nie do pobicia pod względem małostkowości, ciasnoty umys­łowej, złego smaku i – tak, nawet tego – braku poczucia humoru.

Ale dlaczego mam dziś coś w rodzaju poczucia wyższości? Bo mimo wszystko państwo nie zdołało odebrać mi czegoś, co pozwalało mi żyć i odczuwać: pewnego stopnia beztroski. Cechowała mnie ona od najmłodszych lat. Fakt, że NRD nie udało się mnie tego pozbawić, jest jednym z moich największych osobistych zwycięstw nad systemem. Gdy teraz to wszystko wspominam, dochodzę do wniosku, że bez tego beztroskiego podejścia nigdy nie rozwiązywałabym tak ufnie zadań z fizyki podczas wykładu ML. Bez tego lekko­myślnego nastawienia byłabym o wiele bardziej podejrzliwa, niż byłoby to warte w rzeczywistości. Gdyby nie ta niefrasobliwa postawa, w pewnym momencie z pewnością zaczęłabym się zastanawiać, dlaczego praktycznie przez całe studia nie wciskano mi projektów FDJ albo dlaczego bez przeszkód pozwalano mi regularnie odwiedzać ewangelicką wspólnotę studencką. Niemiła niespodzianka pod tym względem miała nastąpić dopiero pod koniec nauki. Do tego czasu jednak studia stanowiły dla mnie upragnione wyzwanie i wiodłam zasadniczo beztroskie życie.

Moja grupa seminaryjna trzymała się razem. Niektórzy z nas, w tym ja, w wolnym czasie postanowili organizować dyskoteki. Raz lub dwa razy w tygodniu studenci mogli tańczyć na korytarzach głównego budynku Wydziału Fizyki między dziewiętnastą a dwudziestą trzecią. Przyjść mogli wszyscy, dla których starczyło wejściówek. Muzykę zapewniali koledzy z mojej grupy. Sami zbudowali sprzęt – wzmacniacze i głośniki. Puszczaliśmy muzykę zachodnią i wschodnią w proporcji czterdzieści do sześćdziesięciu, na tyle mog­liśmy sobie pozwolić. Jednakże utworów wschodnich nie graliśmy do samego końca, więc piosenki z Zachodu leciały co najmniej przez połowę czasu. Ja odpowiadałam za sprzedaż napojów, zatem w pewnym sensie pracowałam jako barmanka. Świetnie się bawiłam, a przy tym zarobiłam dodatkowe pieniądze. Jednak następnego dnia wcześnie rano zaczynały się zajęcia praktyczne, co stanowiło dla nas prawdziwe wyzwanie, ponieważ musieliśmy pozostawić korytarze budynku fizyki uporządkowane i czyste.

Co roku jeździłam na wakacje z przyjaciółmi z grupy, czasami razem z moim bratem, a później z moim pierwszym mężem Ulrichem Merkelem. Pojechaliśmy z plecakiem do Pragi, Budapesztu, Bukaresztu, Sofii, w góry Piryn, góry Fogaraskie, nad Morze Czarne do Burgas. Jak zawsze mieliśmy o wiele za mało pieniędzy. Mogliśmy wymieniać tylko około trzydziestu marek dziennie, nawet tak zwane bratnie kraje socjalistyczne obawiały się, że turyści zaczną wykupywać deficytowe dobra konsumpcyjne. Nie zmienia to jednak faktu, że świetnie się bawiliśmy.

Barwy dźwięku i czarodziejska różdżka

– Nie czytajcie tak dużo „Neues Deutschland”. To psuje język i wyczucie językowe – wyjaśnił pisarz, tłumacz literatury i dysydent Reiner Kunze podczas weekendowej konferencji ewangelickiej wspólnoty studenckiej w Klostermansfeldzie, w której uczestniczyłam, i dodał: – Zamiast tego czytajcie Goethego, Schillera i Heinego.

Choć podczas tej konferencji nie czytaliśmy żadnego z tych wielkich poetów, to i tak było to wspaniałe doświadczenie. Zwłaszcza że teksty Kunzego bardzo mi się podobały. Mój ojciec miał kilka jego książek, których nie wolno było publikować w NRD. Co prawda część z nich, jak zbiór wierszy _Brief mit blauem Siegel_, ukazała się na Wschodzie, ale wiele innych zostało zakazanych.

W Klostermansfeldzie pracowaliśmy nad tłumaczeniem wierszy z języków obcych na niemiecki.

– Najtrudniejszą rzeczą – wyjaśnił Kunze – jest tłumaczenie wierszy z języka węgierskiego. Zawiera on wiele różnych głosek E i A, niemających odpowiednika w języku niemieckim.

Tłumaczenie – zwłaszcza wierszy – to coś więcej niż tylko przenoszenie pojedynczych słów i zdań z języka na język.

– Jeśli chcesz dotrzeć do sedna sprawy, musisz poczuć barwy dźwięku języka – podsumował. Stwierdzenie, że język przypomina muzykę, bardzo mnie poruszyło.

Niestety, nie potrafię już powiedzieć, w który dokładnie weekend odbyła się ta konferencja, ale na pewno musiało to być pod koniec roku 1976 lub na początku 1977, czyli w okresie między odebraniem obywatelstwa pieśniarzowi i autorowi tekstów Wolfowi Biermannowi z NRD 16 listopada 1976 roku podczas jego trasy koncertowej po Niemczech Zachodnich a wyjazdem Reinera Kunzego do Niemiec Zachodnich 13 kwietnia 1977 roku. W trakcie swej prelekcji pisarz mówił tak cicho, jakby urzędnicy Stasi siedzieli tuż obok. Pożegnanie wisiało w powietrzu. Szok po odebraniu obywatelstwa Biermannowi wykraczał daleko poza kręgi artystyczne NRD. W następstwie wyjechało z kraju wielu innych artystów. Moi rodzice mieli przekazywane po cichu kasety z pieśniami Biermanna. W kolegium był magnetofon, z którego mogliśmy korzystać także prywatnie. W sobotnie wieczory niekiedy cała rodzina zbierała się, by posłuchać jego utworów.

Pamiętam jak dziś, że pewnego popołudnia my, studenci, zostaliśmy wezwani do sali wykładowej, a wykładowca fizyki odpowiedzialny za nasz rok podszedł do mównicy i krótko nam oznajmił, że Wolf Biermann został pozbawiony obywatelstwa. Swoje zwięzłe oświadczenie zakończył słowami: „Proszę już nie rozmawiać na ten temat”. Najwyraźniej miał nadzieję, że nie będzie musiał o tym z nami dyskutować. Nie potrafiłam powiedzieć, czy podczas takiej rozmowy czułby się niekomfortowo, czy też chciał nas chronić. Rozeszliśmy się przerażeni, przygnębieni, niepewni jutra.

Ja osobiście nie potrafiłam dzień w dzień, od rana do wieczora, martwić się tym, co może się wydarzyć. Nie byłabym w stanie znieść nieustannego napięcia psychicznego, z pewnością bym się od tego rozchorowała. Oczywiście zdawałam sobie sprawę, że zawsze istnieli jacyś uczniowie, których rodzice byli członkami na przykład SED, dlatego rzeczywiście nie należało być zbyt łatwowiernym w kontaktach z innymi. Duże znaczenie jednak miało dla mnie to, że mimo wszystko nigdy nie musiałam siedzieć cicho – wiedziałam, że śmiało mogę się spotykać z innymi ludźmi, zwłaszcza z przyjaciółmi. Potrzebowałam tego jak powietrza. Tak było od zawsze, nie tylko od czasu wydalenia Wolfa Biermanna. Tak, cechowała mnie swego rodzaju beztroska.

Co sześć, najwyżej osiem tygodni potrzebowałam również wizyty w domu moich rodziców w Waldhofie. Droga z Lipska była uciążliwa. Pierwszą część podróży do Oranienburga odbywałam pociągiem pośpiesznym. Ze zdumieniem stwierdziłam, że w wagonie restauracyjnym Mitropa mogę kupić niedostępne w sklepach w Templinie oryginalne czeskie piwo, Pilsner Urquell lub Radeberger, i tym samym sprawić radość ojcu. W Oranienburgu musiałam czasami czekać dwie godziny, zanim mogłam się przesiąść do pociągu regio­nalnego do Templina.

W domu cieszyłam się, że mogę korzystać ze swojego pokoju, bo jeszcze przez jakiś czas rodzice nic w nim nie zmieniali. Dom to dom. W Lipsku za nim nie tęskniłam, ale czasami miałam wrażenie, że czegoś mi brak. Czułam się tak zwłaszcza na początku studiów. Brakowało mi bicia dzwonów. Dopiero wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, jak rutynowe było moje życie w Waldhofie, jak bicie dzwonów w południe i wieczorem wyznaczało rytm dnia. W Lipsku mogłam za to jeść, kiedy chciałam, i kłaść się spać, kiedy chciałam. Nikt nie zwracał uwagi na to, co i kiedy robię. Z jednej strony było to wyzwalające, jednak z drugiej strony poczułam lekkie ukłucie w sercu, bo dotarło do mnie, że teraz jestem zdana sama na siebie. W sobotnie popołudnia, kiedy wracałam samotnie do akademika z koncertu Bacha w kościele Świętego Tomasza, brakowało mi weekendowych spotkań towarzyskich w Waldhofie. Tęskniłam za rodziną, zwłaszcza za siostrą, za moimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami z czasów szkolnych, za krajobrazem, lasa­mi, samotnością natury, pływaniem w jeziorach. Z przykrością stwierdziłam, że pływanie w kąpieliskach wokół Lipska nie może się równać z kąpielami w jeziorach w Uckermarku. Nie interesował mnie też telewizor w akademiku, bo oczywiście nie wolno nam było oglądać zachodnioniemieckiej telewizji. Sprzęt służył więc tylko do oglądania meczów piłki nożnej lub innych wydarzeń sportowych, ale nawet w takich przypadkach mogliśmy się cieszyć telewizją tylko w bardzo ograniczonym zakresie. Doświadczyłam tego w roku 1974 podczas Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej. Koniecznie chciałam obejrzeć mecz RFN kontra NRD rozgrywany w sobotę, 22 czerwca, akurat w Hamburgu, mieście mojego urodzenia, i trzymać kciuki za drużynę Republiki Federalnej, wolnej części Niemiec. Nie mogłam tego zrobić w akademiku, więc pojechałam do Templina na weekend. W domu mogłam dać upust swojej złości wywołanej zwycięstwem NRD. Zdobycie mistrzostwa przez RFN było dla mnie zadośćuczynieniem i sprawiło mi wielką satysfakcję.

Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że moja decyzja o wyjeździe na studia w siną dal (przynajmniej jak na enerdowskie warunki) przyniosła dokładnie taki efekt, na jaki liczyłam: gdy znajdowałam się dostatecznie daleko od rodzinnego Templina, z radością wracałam do domu. A potem chętnie jechałam z powrotem do Lipska.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: