Wredna wioska. Seria niefortunnych zdarzeń - ebook
Wredna wioska. Seria niefortunnych zdarzeń - ebook
Jeśli uważacie, że po nieszczęściach, które były udziałem Wioletki, Klausa i Słoneczka Baudelaire, rodzeństwu należy się w końcu odrobina spokoju i życzliwy opiekun, jesteście w błędzie.
Znane powiedzenie mówi: „Do wychowania dziecka potrzeba całej wioski”. Dlatego pomysł przejęcia kolektywnej opieki nad młodymi Baudelaire’ami przez społeczność mieściny o wdzięcznej nazwie WZS wydaje się genialny. Niestety sieroty trafiają do miejsca, które zamiast sielskich widoków, życia w zgodzie z naturą i mleka prosto od krowy oferuje cokolwiek nieprzyjemne doznania. Wioletka, Klaus i Słoneczko muszą się zmierzyć m.in. z absurdalnymi prawami Rady Starszych, panoszącymi się wszędzie krukami oraz ciężką pracą fizyczną. Sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót, gdy w WZS dochodzi do morderstwa, a na scenę wkracza podejrzanie znajomo wyglądający Detektyw Dupin.
Książki Lemony Snicketa mają w sobie to coś, co chwyta za serce i sprawia, że „Seria niefortunnych zdarzeń” zyskała miliony wielbicieli na całym świecie, a także została zekranizowana.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8718-0 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PIERWSZY
Kimkolwiek jesteś, gdziekolwiek mieszkasz, ilekolwiek osób cię ściga, w każdej sytuacji to, co czytasz, jest równie ważne jak to, czego nie czytasz. Jeśli, na przykład, spacerujesz po górach i nie przeczytasz tablicy ostrzegawczej z napisem: „Uwaga! Urwisko!”, bo akurat jesteś zajęty czytaniem antologii dowcipów, to może się nagle okazać, że idziesz po świeżym powietrzu, zamiast po twardym skalistym podłożu. Jeżeli pieczesz ciasto dla przyjaciół i zamiast książki kucharskiej czytasz artykuł zatytułowany _Jak skonstruować krzesło_, to twoje ciasto będzie zapewne miało smak drewna i gwoździ, a nie smaku kruszonki i nadzienia. A jeżeli upierasz się przy czytaniu tej książki, zamiast zająć się lekturą czegoś weselszego, to z pewnością zaczniesz się niebawem skręcać z bólu i żalu, zamiast ze śmiechu. Jeśli więc masz choć trochę oleju w głowie, odłóż tę książkę natychmiast i sięgnij po jakąś inną. Znam, na przykład, książeczkę pod tytułem _Najmniejszy Elf_, która opowiada historię ludzika krzątającego się po Czarodziejskiej Krainie i przeżywającego tam rozmaite ucieszne przygody. Naprawdę uważam, że powinieneś poczytać sobie raczej _Najmniejszego Elfa_, radując się uroczymi zdarzeniami, jakie napotyka na swojej drodze owa zmyślona istotka w zmyślonej krainie, zamiast czytać tę książkę i jęczeć ze zgrozy na wieść o strasznych rzeczach, które przydarzyły się sierotom Baudelaire w wiosce, w której ja właśnie piszę na maszynie te oto słowa. Niedola, żałość i zdrada zawarte na kartach tej powieści są tak straszliwe, że dla własnego dobra nie powinieneś czytać więcej, niż już przeczytałeś.
W każdym razie sieroty Baudelaire, w chwili gdy rozpoczyna się ta oto historia, wiele by dały za to, aby nie czytać rozpostartej przed ich oczami gazety. Gazeta, o czym z pewnością wiecie, jest to zbiór rzekomo prawdziwych historii, opisanych przez autorów, którzy albo sami widzieli opisane zdarzenia na własne oczy, albo rozmawiali z ludźmi, którzy byli ich świadkami. Autorów tych nazywamy dziennikarzami, a dziennikarze, podobnie jak telefonistki, rzeźnicy, baletnice i stajenni, mogą niekiedy popełniać błędy. Niewątpliwie widać to było na pierwszej stronie porannego wydania „Dziennika Punctilio” – gazety, którą czytały sieroty Baudelaire w gabinecie pana Poe. „PORWANIE BLIŹNIĄT PRZEZ HRABIEGO OMARA” – głosił największy tytuł. Trójka Baudelaire’ów spojrzała po sobie w zdumieniu na widok błędów popełnionych przez reporterów „Dziennika Punctilio”.
– „Duncan i Izadora Bagienni – odczytała na głos Wioletka – bliźnięta, które są jedynymi ocalałymi członkami rodziny Bagiennych, zostały porwane przez znanego przestępcę Hrabiego Omara. Policja od dawna poszukuje Omara podejrzanego o szereg strasznych zbrodni. Hrabia Omar jest osobnikiem łatwym do rozpoznania: ma pojedynczą długą brew oraz tatuaż z okiem na kostce lewej nogi. Uprowadził – z niewiadomych powodów – jeszcze jedną osobę, niejaką Esmeraldę Szpetną, szóstą najważniejszą doradczynię finansową w mieście”. A fe! – słowa „A fe!” nie figurowały w tekście artykułu, lecz zostały dodane przez Wioletkę jako wyraz niesmaku, zniechęcającego do dalszej lektury.
– Gdybym skonstruowała wynalazek tak niestarannie, jak napisany jest ten artykuł – stwierdziła Wioletka – moje urządzenie natychmiast by się rozleciało.
Wioletka, która miała czternaście lat i była najstarsza z rodzeństwa Baudelaire’ów, specjalizowała się w wynalazkach i sporo czasu spędzała z włosami związanymi wstążką, żeby nie wpadały jej do oczu, gdy obmyśla nowe urządzenie mechaniczne.
– A gdybym ja czytał książki tak niestarannie, jak napisany jest ten artykuł – powiedział Klaus – nie zapamiętałbym z nich ani jednego faktu.
Klaus, środkowy przedstawiciel rodzeństwa Baudelaire’ów, przeczytał chyba więcej książek niż ktokolwiek inny w jego wieku, a miał niespełna trzynaście lat. W wielu decydujących chwilach siostry Klausa liczyły na to, że zapamiętał on jakiś użyteczny fakt z przeczytanej przed laty książki – i nigdy się nie przeliczyły.
– Krecin! – powiedziało Słoneczko.
Słoneczko, najmłodsze z Baudelaire’ów, było niemowlęciem płci żeńskiej, niewiele większym od arbuza. Jak to niemowlę, Słoneczko wypowiadało nieraz słowa trudne do zrozumienia, na przykład „Krecin!”, które znaczyło coś w sensie: „A gdybym ja swoimi czterema wielkimi zębami gryzła coś tak niestarannie, jak napisany jest ten artykuł, nie zostawiłabym na tym czymś nawet śladu zębów!”.
Wioletka przesunęła gazetę bliżej jednej z lamp biurowych w gabinecie pana Poe i zaczęła liczyć błędy, które pojawiły się już w pierwszych przeczytanych przez nią zdaniach.
– Po pierwsze – wyliczała – Bagienni nie są bliźniętami, tylko trojaczkami. To, że ich brat zginął w pożarze razem z rodzicami, nie zmienia ich statusu cywilnego.
– Naturalnie, że nie – przytaknął Klaus. – A po drugie, porwał ich Hrabia Olaf, a nie Omar. Jakby nie wystarczyło, że Olaf zawsze występuje w przebraniu, to jeszcze teraz ta gazeta przebrała jego nazwisko.
– Esme! – dodało Słoneczko, a brat i siostra pokiwali na to głowami.
Najmłodsza latorośl Baudelaire’ów odniosła się do tej części artykułu, w której była mowa o Esmeraldzie Szpetnej. Esmeralda i jej mąż Jeremi byli ich ostatnimi opiekunami prawnymi. Dzieci na własne oczy przekonały się, że Esmeralda wcale nie została porwana przez Hrabiego Olafa. Przeciwnie: Esmeralda w sekrecie pomagała Olafowi w jego niecnych planach i w ostatniej chwili z nim uciekła.
– A już największy błąd to „z niewiadomych powodów” – dodała ponuro Wioletka. – Te powody wcale nie są niewiadome. My o nich wiemy doskonale. Znamy powody wszystkich niecnych czynów Esmeraldy, Hrabiego Olafa i wszystkich jego wspólników. To są po prostu niecni ludzie.
Wioletka odłożyła „Dziennik Punctilio”, rozejrzała się po gabinecie pana Poe i zawtórowała rodzeństwu w ciężkim, smutnym westchnieniu. Sieroty Baudelaire westchnęły nie tylko nad tym, co właśnie przeczytały, ale i nad tym, czego nie przeczytały. Artykuł nie wspominał, że zarówno Bagienni, jak i Baudelaire’owie stracili rodziców w strasznych pożarach, że i jedni, i drudzy rodzice zostawili dzieciom w spadku ogromne majątki, i że Hrabia Olaf knuł swoje niecne plany właśnie w celu zagarnięcia owych majątków. Gazeta zaniedbała odnotować, że trojaczki Bagienne zostały uprowadzone w trakcie próby ułatwienia Baudelaire’om ucieczki z łap Hrabiego Olafa, i że Baudelaire’om raz już prawie udało się uwolnić Bagiennych, których jednak porwano im sprzed nosa po raz drugi, dosłownie w ostatniej chwili. Dziennikarze, którzy pisali wspomniany artykuł, nie wspomnieli o tym, że Duncan Bagienny, który sam był dziennikarzem, oraz Izadora Bagienna, która była poetką, prowadzili skrupulatne zapiski w swoich notesach. Ani o tym, że wśród tych zapisków znalazł się odkryty przez Bagiennych straszliwy sekret Hrabiego Olafa, z którego Baudelaire’owie poznali tylko inicjały WZS, i odtąd usilnie rozmyślali nad tym, co stoi za tymi trzema literami i do jakich przerażających rzeczy mogą się one odnosić. Przede wszystkim jednak Baudelaire’owie nie przeczytali w gazecie ani słowa o tym, że trojaczki Bagienne są ich najlepszymi przyjaciółmi, więc oni, Baudelaire’owie, bardzo się o Bagiennych martwią i co noc, usiłując zasnąć, wyobrażają sobie straszne rzeczy, które mogły spotkać ich przyjaciół – jedynych przyjaciół, a zarazem jedyny fortunny uśmiech losu od dnia otrzymania wiadomości o strasznym pożarze, który zabił ich rodziców i zapoczątkował serię niefortunnych zdarzeń, tropiących dzieci, gdziekolwiek by się skierowały. Artykuł w „Dzienniku Punctilio” nie wspominał o tym wszystkim zapewne dlatego, że dziennikarz, który go napisał, nie znał powyższych faktów albo nie uznał ich za ważne. Za to trójka sierot Baudelaire przesiedziała dłuższą chwilę w milczeniu, rozpamiętując te właśnie, niezmiernie ważne szczegóły.
Ich rozmyślania przerwał atak kaszlu dochodzący od drzwi gabinetu, a gdy się odwrócili, ujrzeli pana Poe kaszlącego w białą chusteczkę. Pan Poe był bankierem, odpowiedzialnym za sieroty Baudelaire od dnia pożaru, lecz muszę z przykrością stwierdzić, że był to osobnik wyjątkowo podatny na błędy, co tu znaczy, że „wciąż kaszlał i wciąż na nowo umieszczał trójkę sierot Baudelaire w nad wyraz niebezpiecznych środowiskach”.
Pierwszym opiekunem, którego pan Poe znalazł dzieciom, był nie kto inny jak właśnie Hrabia Olaf, ostatnią natomiast wyznaczoną przez niego opiekunką Baudelaire’ów była wspomniana Esmeralda Szpetna, tymczasem zaś dzieci trafiały za sprawą pana Poe w szereg innych rąk, zawsze z równie nieprzyjemnym skutkiem. Tego ranka miały się dowiedzieć, gdzie będzie ich nowy dom, ale jak dotąd pan Poe dostał tylko kilku kolejnych ataków kaszlu i trzymał dzieci w swoim gabinecie sam na sam z kiepską gazetą.
– Dzień dobry, dzieci – powiedział pan Poe. – Przepraszam, że kazałem wam czekać, ale odkąd zostałem mianowany Wiceprezesem do spraw Opieki nad Sierotami, jestem niezmiernie, niezmiernie zajęty. Przyznam też, że znalezienie wam kolejnego domu nastręcza niemało trudności. – Podszedł do biurka zarzuconego stertami papierów i zasiadł w wielkim fotelu. – Telefonowałem do wielu waszych dalekich krewnych, ale wszyscy już słyszeli o nieszczęściach, które stale depczą wam po piętach. Mają zbyt wielkiego pietra przed Hrabią Olafem, żeby się wami zająć – i wcale im się nie dziwię. „Mieć pietra”, à propos, to znaczy: „obawiać się”. I jeszcze jedno…
Przerwał mu głośny, nieprzyjemny dzwonek jednego z trzech telefonów na biurku.
– Przepraszam – rzekł bankier do dzieci, a potem dalej już mówił do słuchawki: – Poe, słucham. Tak. Tak. Tak. Tak myślałem. Tak. Tak. Dziękuję panu, panie Fagin. – Pan Poe odłożył słuchawkę i zrobił znaczek na jednym z licznych papierów zawalających biurko. – To był wasz dziewiętnasty kuzyn – wyjaśnił dzieciom. – A moja ostatnia nadzieja. Miałem nadzieję, że namówię go, żeby przygarnął was chociaż na parę miesięcy, ale odmówił. Zaczynam się obawiać, że wasza reputacja niepoprawnych rozrabiaków wpłynie ujemnie na reputację mojego banku.
– My wcale nie jesteśmy rozrabiakami – zaprotestował Klaus. – To Hrabia Olaf jest niepoprawnym rozrabiaką.
Pan Poe sięgnął po leżącą przed dziećmi gazetę i przyjrzał się z uwagą pierwszej stronie.
– Mniejsza o to, jestem pewien, że artykuł w „Dzienniku Punctilio” pomoże w końcu władzom ująć Hrabiego Olafa, a wówczas wasi krewni przestaną mieć pietra.
– Tylko że ten artykuł zawiera same błędy – zauważyła Wioletka. – Władze nie dowiedzą się z niego nawet, jak naprawdę nazywa się Hrabia Olaf. W gazecie figuruje jako Omar.
– Mnie też ten artykuł rozczarował – przyznał pan Poe. – Dziennikarz obiecywał, że obok tekstu wydrukuje moje zdjęcie ze wzmianką o awansie. Nawet ostrzygłem się specjalnie na tę okoliczność. Żona i synowie byliby ze mnie bardzo dumni, gdyby moje nazwisko ukazało się w prasie. Rozumiem więc wasze rozczarowanie tym, że jest to artykuł o bliźniętach Bagiennych, a nie o was.
– Nam wcale nie zależy, aby pisali o nas w gazetach – odparł Klaus. – A poza tym Bagienni są trojaczkami, nie bliźniętami.
– Śmierć brata zmieniła ich status cywilny – stwierdził z surową miną pan Poe. – Zresztą, szkoda czasu na takie rozmowy. Musimy znaleźć…
Rozdzwonił się inny telefon i pan Poe powtórnie przeprosił dzieci.
– Poe, słucham – zameldował się do słuchawki. – Nie. Nie. Nie. Tak. Tak. Tak. Wszystko mi jedno. Do widzenia. – Odłożył słuchawkę i zakaszlał w białą chusteczkę, którą następnie otarł usta, zanim znów zwrócił się do dzieci. – No, być może ten telefon rozwiąże wszystkie wasze problemy – oświadczył jakby nigdy nic.
Baudelaire’owie spojrzeli po sobie. Czyżby aresztowano Hrabiego Olafa? Odnaleziono Bagiennych? A może ktoś znalazł sposób na podróż w czasie i zdołał uratować ich rodziców ze strasznego pożaru? Jakim cudem jeden telefon do bankiera miałby rozwiązać ich wszystkie problemy?
– Plin? – spytało Słoneczko.
– No tak – uśmiechnął się pan Poe. – Znacie aforyzm: „Do wychowania dziecka trzeba całej wioski?”.
Dzieci ponownie wymieniły spojrzenia, już mniej pełne nadziei. Cytowanie aforyzmów, podobnie jak szczekanie złego psa albo zapach gotowanych brokułów, rzadko zapowiada jakieś pomyślne wydarzenie.
Aforyzm to po prostu garstka słów ułożonych w pewnym porządku, bo akurat w ten sposób dobrze brzmią; ludzie mają jednak skłonność do cytowania aforyzmów tak, jakby zawierały one jakieś niebywałe tajemnice i mądrości.
– Na pewno zabrzmiało to dla was tajemniczo – ciągnął pan Poe – ale ten aforyzm jest bardzo mądry. „Do wychowania dziecka trzeba całej wioski” – to znaczy, że troska o młodzież spoczywa na barkach całego społeczeństwa.
– Coś mi się zdaje, że spotkałem ten aforyzm w książce o pigmejskim plemieniu Mbuti – przypomniał sobie Klaus. – Chce nas pan wysłać do Afryki?
– Ależ skąd! – obruszył się pan Poe, jakby miliony ludzi zamieszkujących Afrykę nie zasługiwały na nic oprócz śmiechu i politowania. – Dzwonił ktoś z rady miejskiej. Wiele okolicznych miejscowości zgłosiło już chęć udziału w programie opiekuńczym opartym na haśle: „Do wychowania dziecka trzeba całej wioski”. Do tych miejscowości wysyła się sieroty, które zostają otoczone opieką wszystkich lokalnych mieszkańców. Osobiście wolę bardziej tradycyjne struktury życia rodzinnego, ale ten sposób wydaje się w waszej sytuacji nader korzystny, a rodzice wasi zaznaczyli w testamencie, że życzą sobie, abyście byli wychowywani w sposób jak najbardziej korzystny.
– To znaczy, że będzie nas wychowywać cała wieś? – zdumiała się Wioletka. – Nie za dużo tych opiekunów?
– Przypuszczam, że będą was wychowywali na zmianę – powiedział pan Poe i poskrobał się po brodzie. – Przecież trzy tysiące ludzi nie przyjdzie całować was na dobranoc!
– Snojta! – pisnęło z oburzeniem Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Ja wolę, żeby całowali mnie na dobranoc brat i siostra, a nie jacyś obcy!”.
Pan Poe był jednak zbyt pochłonięty papierami na biurku, aby cokolwiek na to odpowiedzieć.
– Zdawało mi się, że parę tygodni temu dostałem pocztą broszurę o tym programie wychowawczym… – mruczał pod nosem – …ale gdzieś mi się zawieruszyła… O, jest! Zobaczcie sobie.
Pan Poe podał dzieciom przez biurko barwną broszurę i sieroty Baudelaire mogły same zapoznać się z jej treścią. Na okładce widniało ozdobnie wydrukowane hasło: „Do wychowania dziecka trzeba całej wioski”, a w środku były zdjęcia dzieci uśmiechniętych od ucha do ucha, tak szeroko, że Baudelaire’ów szczęki rozbolały od samego patrzenia. W kilku akapitach informowano, że 99 procent sierot objętych programem uszczęśliwiał fakt, że zajmują się nimi całe wioski, oraz że na tylnej stronie okładki znajduje się spis miejscowości chętnych do zaopiekowania się dziećmi, które straciły rodziców. Sieroty Baudelaire popatrzyły na wyszczerzone fotografie, na ozdobny aforyzm – i poczuły lekkie trzepotanie w żołądkach. Perspektywa całej wioski opiekunów obudziła w nich coś więcej niż zaniepokojenie. Już życie pod opieką kolejnych krewnych było dla Baudelaire’ów dostatecznie osobliwym doświadczeniem, więc doprawdy trudno było sobie wyobrazić, jak osobliwie żyłoby im się pod opieką setek ludzi.
– Uważa pan, że będziemy bezpieczni przed Hrabią Olafem pod opieką całej wioski? – spytała z powątpiewaniem Wioletka.
– No pewnie – odparł pan Poe. – Pod opieką całej wioski będziecie chyba bezpieczni jak nigdy. A poza tym dzięki artykułowi w „Dzienniku Punctilio” Omar na pewno wkrótce zostanie ujęty.
– Olaf – poprawił go Klaus.
– No tak, tak właśnie chciałem powiedzieć: Omar. Co tam za miejscowości mamy na liście w broszurze? Proponuję, abyście sami wybrali sobie nowy dom.
Klaus odwrócił broszurę i zaczął czytać nazwy miejscowości.
– Paltryville. To tam, gdzie jest Tartak Szczęsna Woń. Tam było okropnie.
– Kalten! – krzyknęło Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Nie wróciłabym tam za Chiny ludowe!”.
– Następna miejscowość na liście nazywa się Nuda Wielka – odczytał Klaus. – Jakbym już gdzieś to słyszał…
– W pobliżu Nudy Wielkiej mieszkał Wujcio Monty – przypomniała mu Wioletka. – Nie jedźmy tam, bo będziemy jeszcze bardziej za nim tęsknić.
Klaus pokiwał głową na znak, że zgadza się z siostrą.
– Poza tym – dodał – ta miejscowość leży w pobliżu Parszywej Promenady, więc na pewno śmierdzi tam chrzanem. O, tu mam wioskę, o której nigdy nie słyszałem: Ofelia.
– Nie, nie – sprzeciwił się tym razem pan Poe. – Nie chcę, żebyście mieszkali w miejscowości, gdzie znajduje się Bank Ofelia. Wyjątkowo nie lubię tego banku, ilekroć tam jestem, staram się nawet obok niego nie przechodzić.
– Zuns! – powiedziało Słoneczko, czyli: „To śmieszne!”, ale Klaus szturchnął je w bok i wskazał nazwę kolejnej miejscowości na liście. Na jej widok Słoneczko natychmiast zmieniło śpiewkę, co tu oznacza, że natychmiast powiedziało: – Gunc! – komunikując: „Tam zamieszkajmy!”.
– Gunc jak nie wiem co! – przytaknął Klaus i pokazał Wioletce nazwę, o której rozmawiał ze Słoneczkiem.
Wioletka aż podskoczyła. Wszyscy troje spojrzeli po sobie i powtórnie poczuli łaskotanie w żołądkach – tym razem jednak nie było to łaskotanie niepokoju, a raczej nadziei. Nadziei na to, że może rzeczywiście ostatni telefon do pana Poe rozwiąże wszystkie ich problemy, i może to, co właśnie wyczytali na okładce broszury, okaże się ważniejsze niż to, czego nie przeczytali w gazecie. Bo na samym dole spisu miejscowości, pod Paltryville, Nudą Wielką i Ofelią, widniała najważniejsza nazwa, jaką sieroty Baudelaire ujrzały tego ranka. Na tylnej okładce broszury od pana Poe znaczyły się ozdobnym drukiem trzy litery: WZS.LEMONY SNICKET początkowo uczył się w szkołach publicznych i u nauczycieli prywatnych, a potem na odwrót. Owiany sławą błyskotliwego naukowca i niesławą błyskotliwego oszusta, został kilkakrotnie omyłkowo uznany za znacznie wyższego, niż jest w istocie. Geniusz badawczy pana Snicketa koncentruje się obecnie wyłącznie na żałosnych przypadkach sierot Baudelaire, których relację publikuje na bieżąco wydawnictwo HarperCollins.
BRETT HELQUIST urodził się w Ganado w stanie Arizona, dorastał w Orem w stanie Utah, a teraz mieszka w Nowym Jorku. Odkąd uzyskał dyplom licencjata sztuk pięknych Brigham Young University, ilustruje książki. Jego prace były drukowane w wielu pismach, między innymi „Cricket” i „New York Times”.Dotychczas w serii ukazały się:
„Druzgocące? Ohydne? To jeszcze nic. Jeśli tylko uda Wam się pochwycić choćby cień nadziei, że coś w życiu głównych bohaterów zmieni się na lepsze, narrator nie omieszka Wam wybić tego absurdalnego pomysłu z głowy, zapewniając bez ogródek, że będzie tylko gorzej. Co więc sprawia, że czytelnicy uwielbiają tę serię, a jej sprzedaż na świecie już dawno przekroczyła 60 milionów egzemplarzy?”
Katarzyna Gliwińska,
„Książki. Magazyn do czytania”