- W empik go
Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę - ebook
Ebook
35,99 zł
Audiobook
37,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę - ebook
Wstrząsający portret rodziny, pierwszej miłości i zbawczej mocy opowiadania historii.
Debiutancka powieść Oceana Vuonga to list syna do matki, która nie umie czytać. Bohater odkrywa w nim historię rodziny, w której najważniejsze wydarzenia rozgrywały się w czasie wojny w Wietnamie. Opowieść ta jest niczym wrota wiodące do tych sfer życia autora listu, których jego matka nigdy nie znała. To zarazem świadectwo zaciekłej, lecz niezaprzeczalnej miłości samotnej matki do
syna i brutalnie szczera analiza kwestii rasy, klasy i mitu męskości.
Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę zadaje zasadnicze pytania o współczesną Amerykę pogrążoną w nałogu, przemocy i traumie, ale jest także powieścią pełną współczucia i czułości oraz triumfem siły opowiadania własnej historii i rozdzieraniem ciszy, gdy chce się zostać usłyszanym.
Debiutancka powieść Oceana Vuonga to list syna do matki, która nie umie czytać. Bohater odkrywa w nim historię rodziny, w której najważniejsze wydarzenia rozgrywały się w czasie wojny w Wietnamie. Opowieść ta jest niczym wrota wiodące do tych sfer życia autora listu, których jego matka nigdy nie znała. To zarazem świadectwo zaciekłej, lecz niezaprzeczalnej miłości samotnej matki do
syna i brutalnie szczera analiza kwestii rasy, klasy i mitu męskości.
Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę zadaje zasadnicze pytania o współczesną Amerykę pogrążoną w nałogu, przemocy i traumie, ale jest także powieścią pełną współczucia i czułości oraz triumfem siły opowiadania własnej historii i rozdzieraniem ciszy, gdy chce się zostać usłyszanym.
OCEAN VUONG – wietnamsko-amerykański pisarz i poeta, autor powieści Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę (2019) przetłumaczonej na kilkanaście języków i nominowanej do wielu nagród literackich, a także cenionego przez krytyków zbioru wierszy Night Sky with Exit Wounds. Publikował teksty w: „The Atlantic”, „Harper’s Magazine”, „Nation”, „New Republic”, „New Yorkerze” i „New York Timesie”. Urodził się w Sajgonie, obecnie mieszka w Northampton w stanie Massachusetts.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-8944-0 |
Rozmiar pliku: | 3,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
*
Zacznę jeszcze raz.
Droga mamo,
piszę, żeby dotrzeć do ciebie – nawet jeśli każde zanotowane słowo jest jednym słowem dalej od miejsca, w którym jesteś. Piszę, żeby wrócić do tamtego postoju w Wirginii, kiedy gapiłaś się przerażona na wypchany łeb jelenia wiszący nad automatem z napojami przy toaletach, jego poroże zasłaniało ci twarz. W samochodzie kręciłaś głową.
– Nie rozumiem, dlaczego to zrobili. Nie widzą, że to zwłoki? Zwłoki powinny odejść, a nie tkwić na zawsze w ten sposób.
Myślę teraz o tym jeleniu, o tym, jak wpatrywałaś się w jego czarne szklane ślepia i widziałaś swoje odbicie, całe swoje ciało wypaczone w tym martwym lustrze. Nie zszokowała cię tamta wznosząca się groteskowa głowa zwierzęcia pozbawionego ciała – ale to, że taksydermia ucieleśnia umieranie, które nie ma końca, umieranie, które powtarza się, gdy przechodzimy obok, żeby sobie ulżyć.
Piszę, ponieważ powiedzieli mi, żebym nigdy nie zaczynał zdania od „ponieważ”. Ale ja nie próbowałem napisać zdania – próbowałem się uwolnić. Ponieważ wolność, jak mi powiedziano, jest niczym innym jak odległością między myśliwym a ofiarą.
Jesień. Gdzieś w okolicach Michigan kolonia danaidów wędrownych licząca ponad piętnaście tysięcy osobników rozpoczyna coroczną migrację na południe. W ciągu dwóch miesięcy, między wrześniem a listopadem, będą się przemieszczać, jednym uderzeniem skrzydeł za drugim, z południowej Kanady i Stanów Zjednoczonych do środkowego Meksyku, gdzie spędzą zimę.
Siedzą między nami na parapetach i płocie z drucianej siatki, na sznurkach do bielizny wciąż rozmazanych od właśnie zawieszonego ciężaru prania, na masce spłowiałego niebieskiego chevroleta, ich skrzydła składają się powoli, jakby zostały odłożone, by w końcu trzasnąć raz i odlecieć.
Do zabicia całego pokolenia wystarczy jedna mroźna noc. Życie jest zatem kwestią czasu, wyczucia czasu.
Wtedy, gdy miałem pięć lub sześć lat i płatałem figle, wyskoczyłem na ciebie zza drzwi korytarza, krzycząc „Bum!”. Wrzasnęłaś, twarz skurczyła ci się i wykrzywiła, a potem zaczęłaś szlochać, chwyciłaś się za klatkę piersiową i dysząc, oparłaś o drzwi. Stałem oszołomiony, plastikowy wojskowy hełm przekrzywił mi się na głowie. Byłem amerykańskim chłopcem papugującym to, co zobaczył w telewizji. Nie wiedziałem, że wojna wciąż była w tobie, że wojna była przede wszystkim, że gdy w ciebie wejdzie, nigdy cię nie opuści – ledwie jako echo, dźwięk kształtujący twarz twojego syna. Bum.
Wtedy, w trzeciej klasie, z pomocą pani Callahan, nauczycielki angielskiego, przeczytałem pierwszą książkę, którą pokochałem, książeczkę dla dzieci Burzowe ciasto Patricii Polacco. W historyjce, gdy dziewczynka i jej babcia dostrzegają burzę na zielonym horyzoncie, zamiast pozamykać okna lub zabić deskami drzwi, postanawiają upiec ciasto. Zdziwiło mnie to postępowanie, ryzykowne, lecz odważne sprzeciwienie się zdrowemu rozsądkowi. Gdy pani Callahan stała za mną, z ustami przy moim uchu, wciągnął mnie głębiej nurt języka. Historia się rozwijała, nadciągnęła burza, kiedy mówiła, a potem przeszła jeszcze raz, gdy powtarzałem słowa. Upiec ciasto w oku cyklonu; jeść cukier na skraju niebezpieczeństwa.
Za pierwszym razem, kiedy mnie uderzyłaś, musiałem mieć cztery lata. Ręka, błysk, osąd. W ustach pożar dotyku.
Wtedy, gdy próbowałem nauczyć cię czytać, tak jak uczyła mnie pani Callahan, moje usta przy uchu, dłoń na twojej dłoni, słowa poruszające się pod cieniami, które tworzyliśmy. Ale ten akt (syn uczący matkę) odwrócił hierarchię, a wraz z nim nasze tożsamości, które w tym kraju były już wystarczająco wątłe i spętane. Po dukaniu i falstartach, kiedy zdania wypaczały się lub stawały w gardle, po wstydzie porażki zatrzasnęłaś książkę.
– Nie muszę czytać – powiedziałaś, zmarszczyłaś twarz i odepchnęłaś się od stołu. – Wystarczy, że widzę. A to zaprowadziło mnie daleko, prawda?
Potem czas na przewijaniu. Okłamywanie nauczycieli o siniaku na przedramieniu. „Upadłem, grając w berka”.
Wtedy, gdy miałaś czterdzieści sześć lat, nagle zapragnęłaś kolorów.
– Chodźmy do Walmartu – powiedziałaś pewnego ranka. – Potrzebuję kolorowanek.
Miesiącami wypełniałaś przestrzeń między pochylonymi ramionami wszystkimi odcieniami, których nazw nie potrafiłaś wymówić. Karmazynem, cynobrem, oranżowym, grafitowym, szarozielonym, cynamonowym. Każdego dnia godzinami ślęczałaś nad obrazkami farm, pastwisk, Paryża, dwóch koni na smaganej wiatrem równinie, twarzy dziewczyny o czarnych włosach i skórze, którą zostawiłaś pustą, zostawiłaś białą. Rozwiesiłaś je w całym domu, który zaczął przypominać klasę w podstawówce. Zapytałem:
– Czemu kolorujesz, dlaczego teraz?
Odłożyłaś szafirową kredkę i wpatrywałaś się jak we śnie w niedokończony ogród.
– Po prostu znikam tam na chwilę – powiedziałaś – ale czuję wszystko. Jakbym wciąż tu była, w tym pokoju.
Wtedy, kiedy trafiłaś mnie w głowę pudełkiem lego. Twarde drewno opryskane krwią.
– Czy kiedykolwiek wymyśliłeś scenę – powiedziałaś, kolorując dom Thomasa Kinkade’a – a potem umieściłeś się w niej? Czy kiedykolwiek obserwowałeś się z tyłu, idąc coraz głębiej w ten krajobraz, z dala od siebie?
Jak mógłbym ci powiedzieć, że to, co opisałaś, było pisaniem? Jak mógłbym powiedzieć, że mimo wszystko jesteśmy tak blisko jak cienie naszych rąk po dwóch różnych stronach kartki, połączone?
– Przepraszam – powiedziałaś, bandażując skaleczenie na moim czole. – Wkładaj płaszcz. Kupię ci coś w McDonaldzie.
Głowa mi pulsowała, gdy zanurzałem nuggetsy z kurczaka w keczupie.
– Musisz stać się większy i silniejszy, dobrze?
Wczoraj znów czytałem Dziennik żałobny Rolanda Barthes’a, książkę, którą pisał każdego dnia przez rok od śmierci matki. „Poznałem ciało mojej chorej”, pisze, „a potem umierającej matki”¹. I tam się zatrzymałem. Wtedy postanowiłem do ciebie napisać. Ciebie, która wciąż żyjesz.
W te soboty pod koniec miesiąca, kiedy – o ile zostawały ci jakieś pieniądze po zapłaceniu rachunków – chodziliśmy do centrum handlowego. Niektórzy stroją się do kościoła albo na kolację, my ubieraliśmy się elegancko, żeby pójść do centrum handlowego przy I-91. Wstawałaś wcześnie, spędzałaś godzinę na robieniu makijażu, wkładałaś najlepszą cekinową czarną sukienkę, jedyną parę dużych okrągłych złotych kolczyków, czarne buty z lamy. Potem klękałaś i wcierałaś garść pomady w moje włosy, przeczesywałaś je.
Widząc nas tam, nieznajomy nie mógłby się domyślić, że zrobiliśmy zakupy w lokalnym sklepie na rogu Franklin Avenue, gdzie drzwi są oklejone zużytymi talonami na jedzenie, gdzie artykuły pierwszej potrzeby, takie jak mleko i jajka, kosztują trzy razy więcej niż na przedmieściach, gdzie pomarszczone i poobijane jabłka leżą w kartonowym pudełku z dnem przesiąkniętym świńską krwią, która wyciekła ze skrzyni pełnej byle jak pociętych kotletów wieprzowych, a lód długo się topił.
– Kupmy sobie fantazyjne czekoladki – mówiłaś, wskazując na stoisko producenta czekolady Godiva.
Dostawaliśmy małą papierową torebkę z pięcioma, może sześcioma kwadracikami czekolady, które wybieraliśmy losowo. Często w centrum handlowym kupowaliśmy tylko to. Potem chodziliśmy w tę i z powrotem, aż nasze palce lśniły atramentowo i słodko.
– W ten sposób czerpiesz radość z życia – mówiłaś, ssąc palce, różowy lakier na paznokciach kruszył się po tygodniu robienia pedikiuru.
Wtedy z twoimi pięściami, krzykiem na parkingu, późne słońce wytrawiające twoje włosy czerwienią. Moje ramiona osłaniają głowę, gdy z łomotem okładasz mnie kłykciami.
W te soboty spacerowaliśmy alejkami, dopóki sklepy jeden po drugim nie opuszczały stalowych krat. Wtedy szliśmy na autobus, nasze oddechy unosiły się nad nami, makijaż wysychał ci na twarzy. Ręce mieliśmy puste z wyjątkiem naszych rąk.
Dziś rano za oknem tuż przed wschodem słońca jeleń stał we mgle tak gęstej i jasnej, że drugi, niezbyt oddalony, wyglądał jak niedokończony cień pierwszego.
Możesz to pokolorować. Nazwać Historią pamięci.
Migrację może zainicjować kąt padania promieni słonecznych wskazujący zmianę pory roku, temperatury, żywotności roślin i zasobów żywności. Samice danaidów składają jaja po drodze. Każda historia ma więcej niż jeden wątek, każdy wątek – historię podziału. Podróż ma siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt kilometrów, więcej niż długość tego kraju. Danaidy, które lecą na południe, nie wrócą na północ. Każdy odlot jest zatem ostateczny. Wracają tylko ich dzieci; tylko przyszłość wraca do przeszłości.
Czym jest kraj, jeśli nie zdaniem bez granic, życiem?
Wtedy u chińskiego rzeźnika wskazałaś pieczoną świnię wiszącą na haku.
– Żeberka przypominają ludzkie, kiedy spłoną.
Parsknęłaś, po czym umilkłaś, wyjęłaś portfel, zmarszczyłaś wynędzniałą twarz i przeliczyłaś nasze pieniądze.
Czym jest kraj, jeśli nie dożywociem?
Wtedy z galonem mleka. Butla roztrzaskująca się o moją łopatkę i równomierny biały deszcz na kuchenne kafelki.
Wtedy w Six Flags, kiedy pojechałaś ze mną kolejką górską Superman, bo za bardzo się bałem zrobić to sam. Jak później zwymiotowałaś, cała głowa w koszu na śmieci. Jak w swojej zgrzytliwej radości zapomniałem powiedzieć „Dziękuję”.
Wtedy, gdy pojechaliśmy do Goodwill i napakowaliśmy wózek produktami z żółtą metką, ponieważ tego dnia żółta metka oznaczała dodatkowe pięćdziesiąt procent zniżki. Popchnąłem wózek i wskoczyłem na jego uchwyt, a szybując, czułem, jak opływamy w bogactwo przecenionych skarbów. To były twoje urodziny. Szastaliśmy pieniędzmi.
– Czy wyglądam jak prawdziwa Amerykanka? – spytałaś, przyciskając do ciała białą sukienkę.
Była trochę zbyt oficjalna, żebyś miała okazję ją nosić, ale na tyle swobodna, żebyś miała taką możliwość. Szansę. Pokiwałem głową z uśmiechem. Wózek był już wtedy tak wyładowany, że nie widziałem niczego przed sobą.
Wtedy z nożem kuchennym – tym, który złapałaś, a potem odłożyłaś, trzęsąc się, i powiedziałaś cicho:
– Wyjdź. Wyjdź.
A ja wybiegłem przez drzwi na czarne letnie ulice. Biegłem, dopóki nie zapomniałem, że mam dziesięć lat, dopóki bicie serca nie stało się wszystkim, co mogłem w sobie usłyszeć.
Wtedy w Nowym Jorku, tydzień po śmierci kuzyna Phuonga w zmiażdżonym samochodzie, wsiadłem do metra linii 2 w centrum miasta i gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłem jego twarz, wyraźną i okrągłą, patrzył wprost na mnie, żywy. Sapnąłem – ale dobrze wiedziałem, że ten mężczyzna tylko go przypominał. Mimo to zszokował mnie widok czegoś, czego myślałem, że nigdy więcej nie zobaczę – rysy tak podobne, masywna szczęka, wysokie czoło. Jego imię wyskoczyło mi z ust, zanim zdołałem je złapać. Na górze usiadłem na hydrancie i zadzwoniłem do ciebie.
– Mamo, widziałem go – dyszałem. – Mamo, przysięgam, że go widziałem. Wiem, że to głupie, ale widziałem Phuonga w pociągu.
Miałem atak paniki. I ty o tym wiedziałaś. Przez chwilę nic nie mówiłaś, a potem zaczęłaś nucić melodię Happy Birthday. Nie miałem wtedy urodzin, ale była to jedyna piosenka, którą znałaś po angielsku, i nie przestawałaś nucić. Słuchałem z telefonem tak mocno przyciśniętym do ucha, że jeszcze kilka godzin później na moim policzku wciąż widniał odciśnięty różowy prostokąt.
Mam dwadzieścia osiem lat, metr sześćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt kilogramów. Jestem przystojny pod dokładnie trzema kątami i zabójczy pod każdym innym. Piszę do ciebie z wnętrza ciała, które kiedyś było twoje. To znaczy piszę jako syn.
Jeśli mamy szczęście, koniec zdania jest miejscem, od którego możemy zacząć. Jeśli mamy szczęście, coś przekazujemy, kolejny alfabet zapisany krwią, ścięgnem i neuronem; przodkowie obciążali swoich potomków cichym napędem, żeby lecieli na południe, żeby skręcili w stronę miejsca w relacji, w którym nikt miał nie przetrwać.
Wtedy w salonie paznokci usłyszałem przypadkiem, jak pocieszasz klientkę z powodu jej niedawnej straty. Kiedy malowałaś paznokcie, mówiła i połykała łzy.
– Straciłam dziecinę, moją małą dziewczynkę, Julie. Nie mogę w to uwierzyć, była najsilniejsza, moja najstarsza.
Kiwnęłaś głową, oczy za maską miałaś suche.
– Już w porządku, w porządku – powiedziałaś po angielsku – nie płacze. Twoja Julie – mówiłaś dalej – jak umarła?
– Rak – odparła kobieta. – I to na podwórku za domem! Umarła tam, na podwórku, cholera.
Puściłaś jej rękę, zdjęłaś maskę. Rak. Nachyliłaś się.
– Moja mama też umiera od raka. – W salonie zapadła cisza. Twoi współpracownicy poruszyli się na swoich miejscach. – Ale co się dzieje na podwórku, czemu tam umiera?
Kobieta otarła oczy.
– Tam właśnie mieszka. Julie jest moim koniem.
Skinęłaś głową, włożyłaś maskę i wróciłaś do malowania paznokci. Kiedy kobieta wyszła, rzuciłaś maską przez cały salon.
– Pieprzony koń? – krzyknęłaś po wietnamsku. – Ja pierdolę, byłam gotowa zanieść kwiaty na grób jej córki!
Przez resztę dnia, gdy pracowałaś nad tą czy inną dłonią, podnosiłaś wzrok i krzyczałaś:
– To był pieprzony koń!
I wszyscy się śmialiśmy.
Wtedy, gdy w wieku trzynastu lat w końcu powiedziałem „stop”. Twoja ręka w powietrzu, moja kość policzkowa szczypiąca od pierwszego ciosu.
– Przestań, mamo. Wystarczy. Proszę.
Patrzyłem na ciebie surowo, w sposób, w jaki umiałem już wtedy patrzeć w oczy swoich prześladowców. Odwróciłaś się, bez słowa włożyłaś brązowy wełniany płaszcz i poszłaś do sklepu.
– Wezmę jajka – rzuciłaś przez ramię, jakby nic się nie wydarzyło.
Ale oboje wiedzieliśmy, że już nigdy mnie nie uderzysz.
Danaidy, które przeżyły migrację, przekazują tę wiadomość swoim dzieciom. Pamięć o członkach rodziny utraconych z początkiem zimy została wpleciona w ich geny.
Kiedy kończy się wojna? Kiedy mogę wymówić twoje imię i mieć na myśli tylko twoje imię, a nie to, co zostawiłaś za sobą?
Wtedy, gdy obudziłem się o atramentowoniebieskiej godzinie, moją głowę – nie, dom – wypełniała cicha muzyka. Stawiając stopy na chłodnym drewnie, poszedłem do twojego pokoju. Łóżko było puste.
– Mamo – powiedziałem nad muzyką, nieruchomy jak cięty kwiat.
To był Chopin i dochodził z szafy. Drzwi wytrawione czerwonawym światłem, jak wejście do miejsca, które płonie. Siedziałem na zewnątrz, słuchając uwertury, a pod nią twojego równomiernego oddechu. Nie wiem, jak długo tam byłem. Ale w pewnym momencie wróciłem do łóżka i naciągnąłem kołdrę na brodę, aż się skończyła, nie muzyka, ale moja drżączka.
– Mamo – powtórzyłem do nikogo. – Wróć. Wydostań się.
Powiedziałaś mi kiedyś, że ludzkie oko jest najbardziej samotnym dziełem boga. Ileż świata przemyka przez źrenicę, a ona niczego nie zatrzymuje. Oko, jedyne w oczodole, nawet nie wie, że jest jeszcze drugie, podobne do niego, oddalone o kilka centymetrów, równie głodne co puste. Otwierając drzwi na pierwszy śnieg w moim życiu, wyszeptałaś:
– Patrz.
Wtedy, gdy obcinałaś końce fasolki szparagowej nad zlewem, powiedziałaś nagle:
– Nie jestem monstrum. Jestem matką.
Co mamy na myśli, gdy mówimy o ocalałym? Może ocalały jest ostatnim, który wraca do domu, ostatni danaid, który wyląduje na gałęzi ciężkiej od duchów.
Roztoczył się wokół nas poranek.
Odłożyłem książkę. Strąki fasolki pękały. Uderzały o stalowy zlew jak palce.
– Nie jesteś monstrum – powiedziałem.
Ale kłamałem.
Tak naprawdę chciałem powiedzieć, że monstrum nie jest dla mnie takie straszne. Wywodzące się z łaciny monstrum, boski posłaniec katastrof, zostało wchłonięte przez starofrancuski, żeby oznaczało zwierzę o miriadach postaci: centaura, gryfa, satyra. Być monstrum to być hybrydowym sygnałem, latarnią morską: jednocześnie schronieniem i ostrzeżeniem.
Czytałem, że rodzice cierpiący na PTSD częściej biją swoje dzieci. Być może ma to jednak monstrualne korzenie. Być może podnieść rękę na dziecko to przygotować je do wojny. Powiedzieć, że ma się puls, nigdy nie jest tak proste jak zadanie serca, które mówi ciału tak, tak, tak.
Nie wiem.
Wiem tylko, że w Goodwill wręczyłaś mi białą sukienkę, oczy miałaś błyszczące i szeroko otwarte.
– Czy możesz to przeczytać – spytałaś – i powiedzieć, czy jest ognioodporna?
Przeszukałem rąbek, przestudiowałem nadruk na metce i choć nie umiałem jeszcze czytać, powiedziałem:
– Tak.
Mimo wszystko to powiedziałem.
– Tak – skłamałem, przykładając ci sukienkę do brody. – Jest ognioodporna.
Kilka dni później, kiedy byłaś w pracy, przejeżdżający na rowerze chłopak z sąsiedztwa zobaczył, że mam na sobie tę sukienkę – myślałem, że gdy ją włożę, będę wyglądać bardziej jak ty. Następnego dnia na przerwie dzieci wyzywały mnie od dziwaków, ciot, pedałów. Znacznie później dowiedziałem się, że te słowa również znaczyły tyle co monstrum.
Czasami wyobrażam sobie danaidy, które uciekają nie przed zimą, ale przed chmurami napalmu z twojego dzieciństwa w Wietnamie. Wyobrażam sobie, że płonące wybuchy nic im nie robią, a ich małe czarno-czerwone skrzydełka drżą jak odłamki, które rozpierzchają się na tysiące kilometrów po niebie, tak że patrząc w górę, nie można już dostrzec źródła eksplozji, tylko rodzinę motyli unoszącą się w czystym, chłodnym powietrzu, a ich skrzydełka po tylu pożarach w końcu są ognioodporne.
– Dobrze wiedzieć, kochanie. – Patrzyłaś z kamienną twarzą ponad moim ramieniem, gdy sukienka przylegała ci do piersi. – Bardzo dobrze.
Jesteś matką, mamo. Jesteś także monstrum. Ale ja też – dlatego nie mogę się od ciebie odwrócić. Właśnie dlatego wziąłem najbardziej samotne dzieło boga i włożyłem cię do niego.
Patrz.
Zacznę jeszcze raz.
Droga mamo,
piszę, żeby dotrzeć do ciebie – nawet jeśli każde zanotowane słowo jest jednym słowem dalej od miejsca, w którym jesteś. Piszę, żeby wrócić do tamtego postoju w Wirginii, kiedy gapiłaś się przerażona na wypchany łeb jelenia wiszący nad automatem z napojami przy toaletach, jego poroże zasłaniało ci twarz. W samochodzie kręciłaś głową.
– Nie rozumiem, dlaczego to zrobili. Nie widzą, że to zwłoki? Zwłoki powinny odejść, a nie tkwić na zawsze w ten sposób.
Myślę teraz o tym jeleniu, o tym, jak wpatrywałaś się w jego czarne szklane ślepia i widziałaś swoje odbicie, całe swoje ciało wypaczone w tym martwym lustrze. Nie zszokowała cię tamta wznosząca się groteskowa głowa zwierzęcia pozbawionego ciała – ale to, że taksydermia ucieleśnia umieranie, które nie ma końca, umieranie, które powtarza się, gdy przechodzimy obok, żeby sobie ulżyć.
Piszę, ponieważ powiedzieli mi, żebym nigdy nie zaczynał zdania od „ponieważ”. Ale ja nie próbowałem napisać zdania – próbowałem się uwolnić. Ponieważ wolność, jak mi powiedziano, jest niczym innym jak odległością między myśliwym a ofiarą.
Jesień. Gdzieś w okolicach Michigan kolonia danaidów wędrownych licząca ponad piętnaście tysięcy osobników rozpoczyna coroczną migrację na południe. W ciągu dwóch miesięcy, między wrześniem a listopadem, będą się przemieszczać, jednym uderzeniem skrzydeł za drugim, z południowej Kanady i Stanów Zjednoczonych do środkowego Meksyku, gdzie spędzą zimę.
Siedzą między nami na parapetach i płocie z drucianej siatki, na sznurkach do bielizny wciąż rozmazanych od właśnie zawieszonego ciężaru prania, na masce spłowiałego niebieskiego chevroleta, ich skrzydła składają się powoli, jakby zostały odłożone, by w końcu trzasnąć raz i odlecieć.
Do zabicia całego pokolenia wystarczy jedna mroźna noc. Życie jest zatem kwestią czasu, wyczucia czasu.
Wtedy, gdy miałem pięć lub sześć lat i płatałem figle, wyskoczyłem na ciebie zza drzwi korytarza, krzycząc „Bum!”. Wrzasnęłaś, twarz skurczyła ci się i wykrzywiła, a potem zaczęłaś szlochać, chwyciłaś się za klatkę piersiową i dysząc, oparłaś o drzwi. Stałem oszołomiony, plastikowy wojskowy hełm przekrzywił mi się na głowie. Byłem amerykańskim chłopcem papugującym to, co zobaczył w telewizji. Nie wiedziałem, że wojna wciąż była w tobie, że wojna była przede wszystkim, że gdy w ciebie wejdzie, nigdy cię nie opuści – ledwie jako echo, dźwięk kształtujący twarz twojego syna. Bum.
Wtedy, w trzeciej klasie, z pomocą pani Callahan, nauczycielki angielskiego, przeczytałem pierwszą książkę, którą pokochałem, książeczkę dla dzieci Burzowe ciasto Patricii Polacco. W historyjce, gdy dziewczynka i jej babcia dostrzegają burzę na zielonym horyzoncie, zamiast pozamykać okna lub zabić deskami drzwi, postanawiają upiec ciasto. Zdziwiło mnie to postępowanie, ryzykowne, lecz odważne sprzeciwienie się zdrowemu rozsądkowi. Gdy pani Callahan stała za mną, z ustami przy moim uchu, wciągnął mnie głębiej nurt języka. Historia się rozwijała, nadciągnęła burza, kiedy mówiła, a potem przeszła jeszcze raz, gdy powtarzałem słowa. Upiec ciasto w oku cyklonu; jeść cukier na skraju niebezpieczeństwa.
Za pierwszym razem, kiedy mnie uderzyłaś, musiałem mieć cztery lata. Ręka, błysk, osąd. W ustach pożar dotyku.
Wtedy, gdy próbowałem nauczyć cię czytać, tak jak uczyła mnie pani Callahan, moje usta przy uchu, dłoń na twojej dłoni, słowa poruszające się pod cieniami, które tworzyliśmy. Ale ten akt (syn uczący matkę) odwrócił hierarchię, a wraz z nim nasze tożsamości, które w tym kraju były już wystarczająco wątłe i spętane. Po dukaniu i falstartach, kiedy zdania wypaczały się lub stawały w gardle, po wstydzie porażki zatrzasnęłaś książkę.
– Nie muszę czytać – powiedziałaś, zmarszczyłaś twarz i odepchnęłaś się od stołu. – Wystarczy, że widzę. A to zaprowadziło mnie daleko, prawda?
Potem czas na przewijaniu. Okłamywanie nauczycieli o siniaku na przedramieniu. „Upadłem, grając w berka”.
Wtedy, gdy miałaś czterdzieści sześć lat, nagle zapragnęłaś kolorów.
– Chodźmy do Walmartu – powiedziałaś pewnego ranka. – Potrzebuję kolorowanek.
Miesiącami wypełniałaś przestrzeń między pochylonymi ramionami wszystkimi odcieniami, których nazw nie potrafiłaś wymówić. Karmazynem, cynobrem, oranżowym, grafitowym, szarozielonym, cynamonowym. Każdego dnia godzinami ślęczałaś nad obrazkami farm, pastwisk, Paryża, dwóch koni na smaganej wiatrem równinie, twarzy dziewczyny o czarnych włosach i skórze, którą zostawiłaś pustą, zostawiłaś białą. Rozwiesiłaś je w całym domu, który zaczął przypominać klasę w podstawówce. Zapytałem:
– Czemu kolorujesz, dlaczego teraz?
Odłożyłaś szafirową kredkę i wpatrywałaś się jak we śnie w niedokończony ogród.
– Po prostu znikam tam na chwilę – powiedziałaś – ale czuję wszystko. Jakbym wciąż tu była, w tym pokoju.
Wtedy, kiedy trafiłaś mnie w głowę pudełkiem lego. Twarde drewno opryskane krwią.
– Czy kiedykolwiek wymyśliłeś scenę – powiedziałaś, kolorując dom Thomasa Kinkade’a – a potem umieściłeś się w niej? Czy kiedykolwiek obserwowałeś się z tyłu, idąc coraz głębiej w ten krajobraz, z dala od siebie?
Jak mógłbym ci powiedzieć, że to, co opisałaś, było pisaniem? Jak mógłbym powiedzieć, że mimo wszystko jesteśmy tak blisko jak cienie naszych rąk po dwóch różnych stronach kartki, połączone?
– Przepraszam – powiedziałaś, bandażując skaleczenie na moim czole. – Wkładaj płaszcz. Kupię ci coś w McDonaldzie.
Głowa mi pulsowała, gdy zanurzałem nuggetsy z kurczaka w keczupie.
– Musisz stać się większy i silniejszy, dobrze?
Wczoraj znów czytałem Dziennik żałobny Rolanda Barthes’a, książkę, którą pisał każdego dnia przez rok od śmierci matki. „Poznałem ciało mojej chorej”, pisze, „a potem umierającej matki”¹. I tam się zatrzymałem. Wtedy postanowiłem do ciebie napisać. Ciebie, która wciąż żyjesz.
W te soboty pod koniec miesiąca, kiedy – o ile zostawały ci jakieś pieniądze po zapłaceniu rachunków – chodziliśmy do centrum handlowego. Niektórzy stroją się do kościoła albo na kolację, my ubieraliśmy się elegancko, żeby pójść do centrum handlowego przy I-91. Wstawałaś wcześnie, spędzałaś godzinę na robieniu makijażu, wkładałaś najlepszą cekinową czarną sukienkę, jedyną parę dużych okrągłych złotych kolczyków, czarne buty z lamy. Potem klękałaś i wcierałaś garść pomady w moje włosy, przeczesywałaś je.
Widząc nas tam, nieznajomy nie mógłby się domyślić, że zrobiliśmy zakupy w lokalnym sklepie na rogu Franklin Avenue, gdzie drzwi są oklejone zużytymi talonami na jedzenie, gdzie artykuły pierwszej potrzeby, takie jak mleko i jajka, kosztują trzy razy więcej niż na przedmieściach, gdzie pomarszczone i poobijane jabłka leżą w kartonowym pudełku z dnem przesiąkniętym świńską krwią, która wyciekła ze skrzyni pełnej byle jak pociętych kotletów wieprzowych, a lód długo się topił.
– Kupmy sobie fantazyjne czekoladki – mówiłaś, wskazując na stoisko producenta czekolady Godiva.
Dostawaliśmy małą papierową torebkę z pięcioma, może sześcioma kwadracikami czekolady, które wybieraliśmy losowo. Często w centrum handlowym kupowaliśmy tylko to. Potem chodziliśmy w tę i z powrotem, aż nasze palce lśniły atramentowo i słodko.
– W ten sposób czerpiesz radość z życia – mówiłaś, ssąc palce, różowy lakier na paznokciach kruszył się po tygodniu robienia pedikiuru.
Wtedy z twoimi pięściami, krzykiem na parkingu, późne słońce wytrawiające twoje włosy czerwienią. Moje ramiona osłaniają głowę, gdy z łomotem okładasz mnie kłykciami.
W te soboty spacerowaliśmy alejkami, dopóki sklepy jeden po drugim nie opuszczały stalowych krat. Wtedy szliśmy na autobus, nasze oddechy unosiły się nad nami, makijaż wysychał ci na twarzy. Ręce mieliśmy puste z wyjątkiem naszych rąk.
Dziś rano za oknem tuż przed wschodem słońca jeleń stał we mgle tak gęstej i jasnej, że drugi, niezbyt oddalony, wyglądał jak niedokończony cień pierwszego.
Możesz to pokolorować. Nazwać Historią pamięci.
Migrację może zainicjować kąt padania promieni słonecznych wskazujący zmianę pory roku, temperatury, żywotności roślin i zasobów żywności. Samice danaidów składają jaja po drodze. Każda historia ma więcej niż jeden wątek, każdy wątek – historię podziału. Podróż ma siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt kilometrów, więcej niż długość tego kraju. Danaidy, które lecą na południe, nie wrócą na północ. Każdy odlot jest zatem ostateczny. Wracają tylko ich dzieci; tylko przyszłość wraca do przeszłości.
Czym jest kraj, jeśli nie zdaniem bez granic, życiem?
Wtedy u chińskiego rzeźnika wskazałaś pieczoną świnię wiszącą na haku.
– Żeberka przypominają ludzkie, kiedy spłoną.
Parsknęłaś, po czym umilkłaś, wyjęłaś portfel, zmarszczyłaś wynędzniałą twarz i przeliczyłaś nasze pieniądze.
Czym jest kraj, jeśli nie dożywociem?
Wtedy z galonem mleka. Butla roztrzaskująca się o moją łopatkę i równomierny biały deszcz na kuchenne kafelki.
Wtedy w Six Flags, kiedy pojechałaś ze mną kolejką górską Superman, bo za bardzo się bałem zrobić to sam. Jak później zwymiotowałaś, cała głowa w koszu na śmieci. Jak w swojej zgrzytliwej radości zapomniałem powiedzieć „Dziękuję”.
Wtedy, gdy pojechaliśmy do Goodwill i napakowaliśmy wózek produktami z żółtą metką, ponieważ tego dnia żółta metka oznaczała dodatkowe pięćdziesiąt procent zniżki. Popchnąłem wózek i wskoczyłem na jego uchwyt, a szybując, czułem, jak opływamy w bogactwo przecenionych skarbów. To były twoje urodziny. Szastaliśmy pieniędzmi.
– Czy wyglądam jak prawdziwa Amerykanka? – spytałaś, przyciskając do ciała białą sukienkę.
Była trochę zbyt oficjalna, żebyś miała okazję ją nosić, ale na tyle swobodna, żebyś miała taką możliwość. Szansę. Pokiwałem głową z uśmiechem. Wózek był już wtedy tak wyładowany, że nie widziałem niczego przed sobą.
Wtedy z nożem kuchennym – tym, który złapałaś, a potem odłożyłaś, trzęsąc się, i powiedziałaś cicho:
– Wyjdź. Wyjdź.
A ja wybiegłem przez drzwi na czarne letnie ulice. Biegłem, dopóki nie zapomniałem, że mam dziesięć lat, dopóki bicie serca nie stało się wszystkim, co mogłem w sobie usłyszeć.
Wtedy w Nowym Jorku, tydzień po śmierci kuzyna Phuonga w zmiażdżonym samochodzie, wsiadłem do metra linii 2 w centrum miasta i gdy drzwi się otworzyły, zobaczyłem jego twarz, wyraźną i okrągłą, patrzył wprost na mnie, żywy. Sapnąłem – ale dobrze wiedziałem, że ten mężczyzna tylko go przypominał. Mimo to zszokował mnie widok czegoś, czego myślałem, że nigdy więcej nie zobaczę – rysy tak podobne, masywna szczęka, wysokie czoło. Jego imię wyskoczyło mi z ust, zanim zdołałem je złapać. Na górze usiadłem na hydrancie i zadzwoniłem do ciebie.
– Mamo, widziałem go – dyszałem. – Mamo, przysięgam, że go widziałem. Wiem, że to głupie, ale widziałem Phuonga w pociągu.
Miałem atak paniki. I ty o tym wiedziałaś. Przez chwilę nic nie mówiłaś, a potem zaczęłaś nucić melodię Happy Birthday. Nie miałem wtedy urodzin, ale była to jedyna piosenka, którą znałaś po angielsku, i nie przestawałaś nucić. Słuchałem z telefonem tak mocno przyciśniętym do ucha, że jeszcze kilka godzin później na moim policzku wciąż widniał odciśnięty różowy prostokąt.
Mam dwadzieścia osiem lat, metr sześćdziesiąt dwa, pięćdziesiąt kilogramów. Jestem przystojny pod dokładnie trzema kątami i zabójczy pod każdym innym. Piszę do ciebie z wnętrza ciała, które kiedyś było twoje. To znaczy piszę jako syn.
Jeśli mamy szczęście, koniec zdania jest miejscem, od którego możemy zacząć. Jeśli mamy szczęście, coś przekazujemy, kolejny alfabet zapisany krwią, ścięgnem i neuronem; przodkowie obciążali swoich potomków cichym napędem, żeby lecieli na południe, żeby skręcili w stronę miejsca w relacji, w którym nikt miał nie przetrwać.
Wtedy w salonie paznokci usłyszałem przypadkiem, jak pocieszasz klientkę z powodu jej niedawnej straty. Kiedy malowałaś paznokcie, mówiła i połykała łzy.
– Straciłam dziecinę, moją małą dziewczynkę, Julie. Nie mogę w to uwierzyć, była najsilniejsza, moja najstarsza.
Kiwnęłaś głową, oczy za maską miałaś suche.
– Już w porządku, w porządku – powiedziałaś po angielsku – nie płacze. Twoja Julie – mówiłaś dalej – jak umarła?
– Rak – odparła kobieta. – I to na podwórku za domem! Umarła tam, na podwórku, cholera.
Puściłaś jej rękę, zdjęłaś maskę. Rak. Nachyliłaś się.
– Moja mama też umiera od raka. – W salonie zapadła cisza. Twoi współpracownicy poruszyli się na swoich miejscach. – Ale co się dzieje na podwórku, czemu tam umiera?
Kobieta otarła oczy.
– Tam właśnie mieszka. Julie jest moim koniem.
Skinęłaś głową, włożyłaś maskę i wróciłaś do malowania paznokci. Kiedy kobieta wyszła, rzuciłaś maską przez cały salon.
– Pieprzony koń? – krzyknęłaś po wietnamsku. – Ja pierdolę, byłam gotowa zanieść kwiaty na grób jej córki!
Przez resztę dnia, gdy pracowałaś nad tą czy inną dłonią, podnosiłaś wzrok i krzyczałaś:
– To był pieprzony koń!
I wszyscy się śmialiśmy.
Wtedy, gdy w wieku trzynastu lat w końcu powiedziałem „stop”. Twoja ręka w powietrzu, moja kość policzkowa szczypiąca od pierwszego ciosu.
– Przestań, mamo. Wystarczy. Proszę.
Patrzyłem na ciebie surowo, w sposób, w jaki umiałem już wtedy patrzeć w oczy swoich prześladowców. Odwróciłaś się, bez słowa włożyłaś brązowy wełniany płaszcz i poszłaś do sklepu.
– Wezmę jajka – rzuciłaś przez ramię, jakby nic się nie wydarzyło.
Ale oboje wiedzieliśmy, że już nigdy mnie nie uderzysz.
Danaidy, które przeżyły migrację, przekazują tę wiadomość swoim dzieciom. Pamięć o członkach rodziny utraconych z początkiem zimy została wpleciona w ich geny.
Kiedy kończy się wojna? Kiedy mogę wymówić twoje imię i mieć na myśli tylko twoje imię, a nie to, co zostawiłaś za sobą?
Wtedy, gdy obudziłem się o atramentowoniebieskiej godzinie, moją głowę – nie, dom – wypełniała cicha muzyka. Stawiając stopy na chłodnym drewnie, poszedłem do twojego pokoju. Łóżko było puste.
– Mamo – powiedziałem nad muzyką, nieruchomy jak cięty kwiat.
To był Chopin i dochodził z szafy. Drzwi wytrawione czerwonawym światłem, jak wejście do miejsca, które płonie. Siedziałem na zewnątrz, słuchając uwertury, a pod nią twojego równomiernego oddechu. Nie wiem, jak długo tam byłem. Ale w pewnym momencie wróciłem do łóżka i naciągnąłem kołdrę na brodę, aż się skończyła, nie muzyka, ale moja drżączka.
– Mamo – powtórzyłem do nikogo. – Wróć. Wydostań się.
Powiedziałaś mi kiedyś, że ludzkie oko jest najbardziej samotnym dziełem boga. Ileż świata przemyka przez źrenicę, a ona niczego nie zatrzymuje. Oko, jedyne w oczodole, nawet nie wie, że jest jeszcze drugie, podobne do niego, oddalone o kilka centymetrów, równie głodne co puste. Otwierając drzwi na pierwszy śnieg w moim życiu, wyszeptałaś:
– Patrz.
Wtedy, gdy obcinałaś końce fasolki szparagowej nad zlewem, powiedziałaś nagle:
– Nie jestem monstrum. Jestem matką.
Co mamy na myśli, gdy mówimy o ocalałym? Może ocalały jest ostatnim, który wraca do domu, ostatni danaid, który wyląduje na gałęzi ciężkiej od duchów.
Roztoczył się wokół nas poranek.
Odłożyłem książkę. Strąki fasolki pękały. Uderzały o stalowy zlew jak palce.
– Nie jesteś monstrum – powiedziałem.
Ale kłamałem.
Tak naprawdę chciałem powiedzieć, że monstrum nie jest dla mnie takie straszne. Wywodzące się z łaciny monstrum, boski posłaniec katastrof, zostało wchłonięte przez starofrancuski, żeby oznaczało zwierzę o miriadach postaci: centaura, gryfa, satyra. Być monstrum to być hybrydowym sygnałem, latarnią morską: jednocześnie schronieniem i ostrzeżeniem.
Czytałem, że rodzice cierpiący na PTSD częściej biją swoje dzieci. Być może ma to jednak monstrualne korzenie. Być może podnieść rękę na dziecko to przygotować je do wojny. Powiedzieć, że ma się puls, nigdy nie jest tak proste jak zadanie serca, które mówi ciału tak, tak, tak.
Nie wiem.
Wiem tylko, że w Goodwill wręczyłaś mi białą sukienkę, oczy miałaś błyszczące i szeroko otwarte.
– Czy możesz to przeczytać – spytałaś – i powiedzieć, czy jest ognioodporna?
Przeszukałem rąbek, przestudiowałem nadruk na metce i choć nie umiałem jeszcze czytać, powiedziałem:
– Tak.
Mimo wszystko to powiedziałem.
– Tak – skłamałem, przykładając ci sukienkę do brody. – Jest ognioodporna.
Kilka dni później, kiedy byłaś w pracy, przejeżdżający na rowerze chłopak z sąsiedztwa zobaczył, że mam na sobie tę sukienkę – myślałem, że gdy ją włożę, będę wyglądać bardziej jak ty. Następnego dnia na przerwie dzieci wyzywały mnie od dziwaków, ciot, pedałów. Znacznie później dowiedziałem się, że te słowa również znaczyły tyle co monstrum.
Czasami wyobrażam sobie danaidy, które uciekają nie przed zimą, ale przed chmurami napalmu z twojego dzieciństwa w Wietnamie. Wyobrażam sobie, że płonące wybuchy nic im nie robią, a ich małe czarno-czerwone skrzydełka drżą jak odłamki, które rozpierzchają się na tysiące kilometrów po niebie, tak że patrząc w górę, nie można już dostrzec źródła eksplozji, tylko rodzinę motyli unoszącą się w czystym, chłodnym powietrzu, a ich skrzydełka po tylu pożarach w końcu są ognioodporne.
– Dobrze wiedzieć, kochanie. – Patrzyłaś z kamienną twarzą ponad moim ramieniem, gdy sukienka przylegała ci do piersi. – Bardzo dobrze.
Jesteś matką, mamo. Jesteś także monstrum. Ale ja też – dlatego nie mogę się od ciebie odwrócić. Właśnie dlatego wziąłem najbardziej samotne dzieło boga i włożyłem cię do niego.
Patrz.
więcej..