Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie me daremne żale - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
17 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Wszystkie me daremne żale - ebook

Pojechać na lotnisko, naprawić drzwi w samochodzie, rozwieść się. Ale najpierw uratować Elf.

Czekając na samolot, Yolandi próbuje zrozumieć, dlaczego to właśnie jej starsza siostra nie chce żyć – światowej sławy pianistka, ma wspaniały dom i szczęśliwe małżeństwo. Tymczasem Yolandi jest spłukana, dwukrotnie rozwiedziona, ciągle trafia na niewłaściwych kochanków, po raz kolejny zostawia w domu dorastające dzieci. Ruszając w drogę do siostry, zagłębia się w przeszłość w poszukiwaniu odpowiedzi na ignorowane przez lata pytania.

Czy gen samobójstwa może być zapisany w DNA? Czy wolno za wszelką cenę ratować kogoś, kto obsesyjnie pragnie śmierci? Jak przygotować się na śmierć najbliższego człowieka? Kogo poprosić o pomoc, gdy najwierniejsza przyjaciółka menonickiej rodziny – Biblia – od lat nie daje nadziei i pocieszenia ?

Wszystkie me daremne żale to poruszająca autobiograficzna powieść o sile siostrzanej miłości. Walka o życie ukochanej osoby, próba ratowania rodziny, ucieczka z surowej religijnej wspólnoty – wszystko to w zestawieniu z codzienną próbą poskładania własnego życia wywołuje śmiech przez łzy. Toews swoją powieścią udowadnia, że to nie nadzieja umiera ostatnia, tylko poczucie humoru.

„Czy można o tragedii, traumie i samobójstwie ukochanej osoby opowiedzieć z ironią? Dlaczego ludzie postanawiają skończyć ze sobą, co zawiodło, czego zabrakło przy pozorach szczęścia, obfitości i dobrobytu? O tym jest ta opowieść o siostrzanej miłości silniejszej niż najczarniejsze myśli rodem z ostatniego kręgu piekła.” Karolina Korwin-Piotrowska

„Książka odważna, zuchwała, napisana z dużym uczuciem […]. Toews opowiada tę historię z punktu widzenia bohaterki, która brzmi jak skrzyżowanie Davida Fostera Wallace’a i Robina Williamsa, gdyby byli wychowaną w menonickiej społeczności czterdziestoparoletnią kobietą nieuznającą żadnych autorytetów. Yoli to obdarzona wielkim sercem domorosła filozofka z wielkim talentem komediowym.” „The Dallas Morning News”

„Miriam Toews z genialnym wyczuciem miesza ze sobą śmiech i łzy, tworząc magiczny eliksir, który przypomina esencję życia.” Ron Charles, „The Washington Post”

„Wbrew pozorom nie jest to wcale przygnębiająca powieść. Miriam Toews z wdziękiem przełamuje ponurą tematykę za pomocą dużej dawki czarnego humoru i kreśli niezwykłe, dalekie od doskonałości, a przez to bardzo prawdziwe postaci. Trzeba nie lada talentu, by w obliczu tak poważnego tematu napisać tak zajmującą i dającą tyle przyjemności książkę.” „Library Journal”

„„Wszystkie me daremne żale” to słodko-gorzka opowieść o tych, którzy przetrwali, i tych, którzy nie zdołali się przeciwstawić silnemu nurtowi.” „Minneapolis Star Tribune”

„Mistrzowska literacko, oryginalna refleksja na temat miłości, utraty i przetrwania.” „Kirkus Reviews”

„Proza tak surowa i pulsująca życiem jak świeżo zranione serce.” „The Boston Globe”

„Toews patrzy na świat ostro i przenikliwie i powołuje do życia postaci oraz sceny tak dziwne, a zarazem tak trafnie opisane, że czytelnik nie może powstrzymać śmiechu.” „Booklist”

„Książka, której nie sposób się oprzeć. […] Jej przenikliwość, szczerość, a przede wszystkim przepełniające ją współczucie działają niczym balsam i przynoszą ten rodzaj pocieszenia, który odczuwamy, kiedy możemy otworzyć butelkę wina i długo, serdecznie porozmawiać z najbliższym przyjacielem.” Curtis Sittenfeld, „The New York Times Book Review”

„Poruszająca, lecz miejscami bardzo zabawna powieść […]. Każda strona wywołuje śmiech, zaskoczenie albo przynosi takie zdanie, po którym nie sposób załapać tchu.” Dan Kois, „Slate”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-718-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, _Tu byli, tak stali_

Damon Galgut, _Obietnica_

Melissa Broder, _Mleko i głód_

Miriam Toews, _Głosy kobiet_

Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_

Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_

Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_

Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_

_Tara June Winch, Plon_

Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_

Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_

Już niebawem ukaże się:

Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_JEDEN

Nasz dom został zabrany na przyczepie ciężarówki w pewne popołudnie późnym latem 1979 roku. Moi rodzice, starsza siostra i ja staliśmy na środku ulicy i patrzyliśmy, jak się oddala. Niski parterowy dom z drewnianych belek, cegieł i płyt gipsowych sunął wolno wzdłuż First Street, minął restaurację A&W i kręgielnię Deluxe Bowling Lanes, po czym wtoczył się na autostradę numer dwanaście, gdzie w końcu straciliśmy go z oczu. Jeszcze go widzę, powtarzała moja siostra Elfrieda. Jeszcze go widzę. Jeszcze go widzę. Jeszcze… No dobra, już zniknął, przyznała w końcu.

Ojciec zbudował go sam niedługo po ślubie, oboje z matką mieli zaledwie po dwadzieścia lat i wspólne marzenie. Matka opowiadała Elfriedzie i mnie, że byli z ojcem tacy młodzi i tak pełni energii, że w upalne wieczory, kiedy ojciec skończył pracę w szkole, a matka uporała się z wypiekami i całą resztą, biegali po swoim nowym podwórku w strumieniach tryskającej ze zraszacza wody, skakali i krzyczeli, zupełnie nie zważając na pełne konsternacji spojrzenia starszych sąsiadów, którzy uważali, że młodemu małżeństwu menonitów nie przystoi tak dokazywać, w dodatku w niekompletnym ubraniu, na oczach całego miasta. Wiele lat później Elfrieda będzie opisywała tę scenę jak epizod rodem ze _Słodkiego życia_, ze zraszaczem ogrodowym w charakterze fontanny di Trevi.

Gdzie go zabierają? spytałam ojca. Staliśmy na środku drogi. Domu już nie było widać. Ojciec osłonił dłonią oczy przed oślepiającym słońcem. Nie wiem, odparł. Nie chciał wiedzieć. Razem z Elfriedą i matką wsiadłyśmy do samochodu i czekałyśmy na ojca. On tymczasem stał i zdawało mi się, że wpatrywał się w pustkę przez całą wieczność. Elfrieda skarżyła się, że rozgrzane plastikowe siedzenie parzy ją w nogi. W końcu matka nachyliła się i nacisnęła klakson, nie na tyle mocno, żeby wystraszyć ojca, a jedynie żeby się odwrócił i na nas spojrzał.

Lato było tego roku bardzo upalne, a my musieliśmy się gdzieś podziać przez kilka dni, zanim mogliśmy wprowadzić się do nowego domu, który wyglądał podobnie jak stary, ale nie był tym samym domem, zbudowanym samodzielnie przez ojca z wielką dbałością o każdy szczegół, jak na przykład długi zadaszony ganek, gdzie można było siedzieć i obserwować burze z piorunami, samemu pozostając suchym; rodzice postanowili zatem, że pojedziemy do Parku Narodowego Badlands w Dakocie Południowej.

Cały czas, jaki tam spędziliśmy, zszedł nam na rozstawianiu wszystkiego, a potem na burzeniu tego, co rozstawiliśmy. Moja siostra Elfrieda powiedziała, że tak naprawdę to nie było życie – przypominało raczej pobyt w szpitalu psychiatrycznym, w którym wszyscy chodzą w kółko, chcąc jedynie oszczędzić siły i przetrwać, albo obóz dla uchodźców, albo ośrodek leczenia nerwicy, kojarzyło jej się to z tym i owym, ponieważ Elfrieda nie przepadała za biwakami – ale nasza matka powiedziała: No cóż, kochanie, ma to na celu zmianę naszego sposobu postrzegania rzeczywistości. Elf stwierdziła, że w tym pomógłby nam też na przykład wyjazd do Paryża albo LSD, na co matka odparła, żeby dała spokój, najważniejsze, że jesteśmy wszyscy razem, a teraz chodźmy ugotować parówki.

Butla kuchenki turystycznej musiała być nieszczelna i płomienie strzeliły w górę na półtora metra, osmalając stół piknikowy, tymczasem Elfrieda tańczyła wokół ognia, śpiewając _Seasons in the Sun_ Terry’ego Jacksa, piosenkę o mężczyźnie będącym zakałą rodziny, który na łożu śmierci żegna się ze wszystkimi bliskimi, ojciec zaś po raz pierwszy w dziejach zaklął (Co jest, do jasnej anielki!) i podszedł blisko ognia, gotów coś zrobić, ale co, co, a matka tylko się trzęsła ze śmiechu i nie była w stanie wydusić z siebie słowa. Krzyknęłam do nich, żeby się odsunęli od ognia, ale nie drgnęli choćby o milimetr, jakby ogień był sztuczny, a oni zostali ustawieni na planie filmowym przez reżysera i gdyby się przesunęli, zepsuliby całą scenę. W końcu chwyciłam ze stolika piknikowego opróżniony do połowy kubełek lodów Rainbow i pobiegłam przez całe pole namiotowe do wspólnego kranu. Napełniłam kubełek wodą, wróciłam i wylałam jego zawartość na płomienie, które skoczyły jeszcze wyżej, sięgając zwieszających się gałęzi topoli, a wokół rozniósł się aromat wanilii, czekolady i truskawek. Jedna z gałęzi zajęła się ogniem, lecz tylko na chwilę, ponieważ niebo zdążyło pociemnieć i nagle runął z niego deszcz z gradem, za to my byliśmy wreszcie bezpieczni, a przynajmniej nie groził nam już pożar.

Wieczorem, kiedy burza minęła, a zepsuta kuchenka turystyczna została wyrzucona do olbrzymiej, specjalnie zabezpieczonej przed pumami klatki na śmieci, ojciec z moją siostrą postanowili pójść na wykład o tchórzu czarnołapym, uważanym niegdyś za gatunek wymarły. Wykład odbywał się w amfiteatrze na terenie kempingu; ojciec z Elfriedą powiedzieli, że mogą też zostać na drugi wykład, na temat ciemnej materii, który miał wygłosić jakiś astrofizyk. Co to takiego? zapytałam siostry, a ona odparła, że nie wie, ale wydaje się jej, że z tego w dużej części zbudowany jest wszechświat. Nie można jej zobaczyć, dodała, ale można odczuć jej skutki. Czy to zło? zapytałam. Siostra roześmiała się i doskonale pamiętam, albo raczej powinnam powiedzieć, że mam żywo w pamięci, jak stała tam w szortach i bluzce w paski z odsłoniętymi ramionami, a za nią w tle majaczyły ciemne skały Badlands, jak odchyliła daleko do tyłu głowę, odsłaniając swoją długą, smukłą szyję i białą skórzaną opaskę z niebieskim koralikiem pośrodku, a jej śmiech zabrzmiał jak seria ostrzegawczych strzałów, wyzwanie rzucone całemu światu. Ruszyli z ojcem w kierunku amfiteatru, a matka wołała za nimi: cmokajcie, żeby odstraszyć grzechotniki! – i kiedy ich nie było, kiedy słuchali wykładów o niewidocznych siłach oraz zagrożonych wymarciem gatunkach, obie bawiłyśmy się obok namiotu w „stary niedźwiedź mocno śpi” w ostatnich plamach zachodzącego słońca.

W drodze powrotnej z biwaku wszyscy milczeliśmy. Jechaliśmy przez dwa i pół dnia w obcym kierunku, daleko od East Village, aż wreszcie ojciec oznajmił: no dobrze, wystarczy, myślę, że powinniśmy już wrócić do domu, jakby przez cały ten czas próbował znaleźć jakieś rozwiązanie, aż w końcu dał za wygraną. Siedzieliśmy w samochodzie, spoglądając z powagą przez otwarte okna na ciemne, postrzępione wzniesienia ogromnej Tarczy Kanadyjskiej. Bezlitosne, rzekł niemal niesłyszalnie ojciec, a gdy matka spytała, co powiedział, ojciec wskazał na skałę, ona zaś skinęła głową i dodała: ach, ale bez przekonania, jakby liczyła na to, że chodziło mu o coś innego, o coś, czemu obydwoje mogą się przeciwstawić. O czym myślisz? szepnęłam do Elf. Wiatr targał naszymi włosami, tworząc wokół jej głowy czarne kłęby, a wokół mojej żółte. Wyciągnęłyśmy się na tylnym siedzeniu, ze splecionymi nogami, plecami oparte o drzwi. Elf czytała _Trudne miłości_ Itala Calvina. Gdybyś nie była teraz zajęta czytaniem, to o czym byś myślała? ponowiłam pytanie. O rewolucji, odparła. Zapytałam, co ma na myśli, a ona stwierdziła, że kiedyś zrozumiem, teraz nie może mi powiedzieć. O tajnej rewolucji? dopytywałam. Wtedy Elf powiedziała na głos, tak żeby wszyscy usłyszeli: Nie wracajmy. Nikt nie odpowiedział. Wiatr wciąż wiał. Nic się nie zmieniło.

Ojciec chciał się zatrzymać, żeby obejrzeć pradawne malowidła wykonane ochrą przez tubylcze ludy na skalistym nabrzeżu Jeziora Górnego. W niewyjaśniony sposób zdołały przetrwać pomimo bezlitosnego działania słońca, wody i czasu. Zatrzymał samochód i ruszyliśmy wąską kamienistą ścieżką schodzącą w dół w kierunku jeziora. Znajdował się przy niej znak z napisem „Uwaga!”, a poniżej mniejszymi literami wyjaśniono, że znane są przypadki, gdy ogromne, gwałtowne fale zmyły ludzi ze skał, i że wchodzimy tam na własną odpowiedzialność. Po drodze nad wodę minęliśmy jeszcze kilka podobnych tabliczek, a z każdym takim złowieszczym ostrzeżeniem głęboka zmarszczka na czole ojca pogłębiała się coraz bardziej, aż w końcu matka powiedziała do niego: Jake, uspokój się, bo jeszcze dostaniesz udaru.

Kiedy dotarliśmy nad brzeg, zrozumieliśmy, że aby zobaczyć „piktogramy”, trzeba przesuwać się powoli po mokrej i śliskiej granitowej skale, która opadała kilka metrów prosto w spienioną wodę, potem chwycić się grubej liny przymocowanej hakami do skalnej ściany, a następnie odchylić mocno do tyłu, tak że ciało znajdowało się niemal w pozycji horyzontalnej, a włosy prawie muskały powierzchnię jeziora. No cóż, powiedział ojciec, chyba jednak tego nie zrobimy, prawda? Przeczytał napis na tablicy znajdującej się przy szlaku, mając nadzieję, że to wystarczy. Och, odezwał się, badacze, którzy odkryli te malowidła, nazwali je „zapomnianymi snami”. W tym momencie spojrzał na matkę. Słyszałaś, Lottie? spytał. Zapomniane sny. Wyjął z kieszeni mały notes i zapisał tę informację. Elf była jednak absolutnie zachwycona perspektywą zawiśnięcia na linie tuż nad rozbijającą się o skały wodą i ruszyła, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać. Rodzice wołali za nią, żeby wracała, żeby zachowała ostrożność, żeby była rozsądna, żeby się zachowywała i w tej chwili zawróciła, ja zaś stałam w milczeniu i szeroko otwartymi oczami przyglądałam się ze zgrozą, jak moja nieustraszona siostra lada moment zginie w odmętach. Elf tymczasem uczepiła się liny i wpatrywała w malowidła, a ponieważ z miejsca, w którym staliśmy, nie mogliśmy ich dostrzec, zaczęła nam opisywać, co widzi, w większości były to obrazy przedstawiające dziwne kolczaste stworzenia oraz zagadkowe symbole niegdyś dumnego i potężnego ludu.

Kiedy w końcu wszyscy czworo, cali i żywi, wróciliśmy do naszego małego miasteczka, które leżało na zachodnim krańcu skalistej Tarczy Kanadyjskiej, pośrodku niebieskich i żółtych pól, wcale nie odczuliśmy ulgi. Zamieszkaliśmy teraz w naszym nowym domu. Ojciec mógł siedzieć na podwórku na swoim krześle ogrodowym i patrzeć przez rosnące wzdłuż autostrady drzewa na First Street i pustą parcelę, gdzie dawniej stał nasz stary dom. Nie chciał, żeby go zabrano. To nie był jego pomysł. Ale właściciel salonu samochodowego, który znajdował się po sąsiedzku, zamierzał rozbudować parking i bardzo zależało mu na naszej działce, więc zaczął stosować wszelkiego rodzaju groźby i wywierać nieustający nacisk, aż w końcu ojciec, nie mogąc tego dłużej znieść, ugiął się i sprzedał ją za bezcen, jak ujęła to matka. To tylko interesy, Jake, powiedział do ojca dealer samochodowy, kiedy w następną niedzielę spotkali się w kościele. Nic osobistego. East Village powstało jako bogobojna osada dająca schronienie przed występkami tego świata, ale tak się złożyło, że te dwa elementy, religia i handel, nierozerwalnie się ze sobą splotły i w miarę jak rosła zamożność mieszkańców East Village, tym stawali się pobożniejsi, jakby uważano, że rozwój interesów i gromadzenie kapitału są nagrodą za religijność, zgromadzony kapitał zaś to Boże błogosławieństwo. Dlatego kiedy ojciec wzbraniał się przed sprzedaniem domu dealerowi samochodowemu, zaczęła narastać wokół niego atmosfera podejrzeń o to, że być może nie jest dobrym chrześcijaninem. Tak przynajmniej dawano mu do zrozumienia. A ojciec nade wszystko pragnął być dobrym chrześcijaninem. Matka zachęcała go, żeby walczył, żeby kazał spływać temu dealerowi, Elfrieda, starsza ode mnie i bardziej świadoma tego, co się dzieje, próbowała zebrać wśród mieszkańców miasta podpisy pod petycją, żeby firmy nie zabierały ludziom domów, nic jednak nie mogło uśmierzyć ciągle dręczących ojca wyrzutów sumienia i poczucia, że zgrzeszy, jeśli podejmie walkę w obronie swojej własności. Poza tym mój ojciec był uważany w East Village za dziwaka i odmieńca, za cichego, depresyjnego i pracowitego faceta, który chodzi na kilkunastokilometrowe spacery po okolicy i wierzy, że czytanie, pisanie i zdrowy rozsądek stanowią bilet wstępu do raju. Matka była gotowa za niego walczyć (ale tylko do pewnego stopnia, wszak jako lojalna menonicka żona nie chciała zaburzać domowej hierarchii), ale tak czy owak była tylko kobietą, więc łatwo ją było zignorować.

Kiedy zamieszkaliśmy w nowym domu, matka kręciła się po nim niespokojna i rozkojarzona, ojciec trzaskał czymś w garażu, ja spędzałam dnie na budowaniu wulkanów w ogródku za domem albo na włóczeniu się po obrzeżach miasta, okrążałam cały jego teren niczym szympans uwięziony w klatce, Elf zaś zaczęła pracować nad „zwiększeniem swojej widoczności”. Zainspirowały ją ochrowe malowidła naskalne, ich niedostępność oraz zawarta w nich mieszanka nadziei, czci, niezłomności i wiecznego osamotnienia. Postanowiła więc, że ona też pozostawi po sobie ślad. Zaprojektowała znak składający się z jej inicjałów, E.V.R. (Elfrieda von Riesen), pod którymi znajdowały się litery AMP. Potem zaś umieściła literę S, która niczym wijący się wąż oplatała, podkreślała i oddzielała od siebie pozostałe litery. Narysowała to w żółtym notesie i pokazała mi. Hmm, stwierdziłam, nie rozumiem. No więc, wyjaśniła Elf, to są oczywiście moje inicjały, a skrót AMPS oznacza _All My Puny Sorrows_. „Wszystkie me daremne żale”. Prawą rękę zacisnęła w pięść i uderzyła nią we wnętrze lewej dłoni. Miała w zwyczaju gratulować sobie w ten sposób wszystkich swoich świetnych pomysłów.

Hmm, cóż, to jest… Jak na to wpadłaś? spytałam ją. Odparła, że wzięła ten cytat z wiersza Samuela Coleridge’a, który bez wątpienia byłby jej chłopakiem, gdyby tylko urodziła się w czasach, kiedy powinna się była urodzić. Albo gdyby on się urodził wtedy co ty, dodałam.

Elf oznajmiła, że zamierza namalować swój symbol na różnych charakterystycznych obiektach w naszym mieście.

Jakich charakterystycznych obiektach? dociekałam.

Na przykład na wieży ciśnień, odparła, i na parkanach.

Czy mogę coś zasugerować? spytałam. Elf spojrzała na mnie nieufnie. Obydwie wiedziałyśmy, że w kwestii odciśnięcia własnego piętna w świecie nie mogę jej zaoferować nic interesującego – to zupełnie jakby któryś z wyznawców Jezusa powiedział do niego: Hej, udało ci się nakarmić tylko pięć tysięcy ludzi jedną rybą i dwoma bochenkami chleba? No to spójrz na to! – ale Elf była wtedy tak wielkodusznie nastawiona i czuła się tak podekscytowana swoim osiągnięciem, że entuzjastycznie skinęła głową.

Nie używaj swoich inicjałów, poradziłam jej. Bo wszyscy w miasteczku zorientują się, do kogo należą, a wtedy pochłonie nas ogień piekielny _et cetera_.

Nasze małe menonickie miasteczko było przeciwne wszelkim jawnym symbolom nadziei oraz manifestacjom indywidualizmu. Pastor naszego kościoła oskarżył raz Elf o pławienie się w nieszczęściach płynących z jej występnych uczuć, na co ona ukłoniła się nisko, wykonując zamaszysty ruch ręką, i odparła: _Mea culpa_, mój panie. W tamtym czasie Elf wciąż rozpoczynała jakieś kampanie. Przeprowadziła na przykład sondaż, chodząc od drzwi do drzwi i pytając, czy ludzie byliby zainteresowani zmianą nazwy miasteczka z East Village na Shangri-La, i w rezultacie udało jej się zebrać ponad sto podpisów pod petycją, w której wmawiała ludziom, że nazwa ta pochodzi z Biblii i oznacza „miejsce pozbawione pychy”.

Hmm, może, odparła na moją sugestię. Mogę po prostu napisać AMPS z bardzo dużym S. Tak będzie bardziej tajemniczo, stwierdziła. Bardziej _je ne sais quoi_.

Uhm… dokładnie.

Co, nie podoba ci się?

Ależ podoba, odparłam. I twój chłopak, Samuel Coleridge, też byłby zachwycony.

Elf przecięła nagle powietrze szybkim ciosem karate, a potem wpatrzyła się w dal, jakby usłyszała właśnie odległy terkot nieprzyjacielskiego ostrzału.

Tak, powiedziała, niczym obiektywny smutek, który jest zupełnie czymś innym.

Czymś innym od czego? spytałam ją.

Yoli, odparła. Od subiektywnego smutku oczywiście.

No tak, bąknęłam. Znaczy się, oczywiście.

Do dziś w East Village widać wymalowane czerwonym sprejem litery AMPS, choć są już nieco wyblakłe. Blakną szybciej niż ochrowe piktogramy pradawnego ludu, które zainspirowały Elf.

Elfrieda ma świeże rozcięcie tuż nad lewą brwią. Skórę na jej czole spina siedem szwów. Szwy są czarne i sztywne, a ich końcówki wystają jej z głowy niczym małe antenki. Kiedy spytałam ją, jak się zraniła, odpowiedziała, że upadła w łazience. Kto wie, czy to prawda. Obie jesteśmy już po czterdziestce. Wiele rzeczy się wydarzyło, choć wiele też nie doszło do skutku. Elf powiedziała, że do otwarcia opakowania tabletek – tych, które dostała od pielęgniarek – będzie potrzebowała nożyczek. Wierutne kłamstwo. Odpowiedziałam jej, że przecież wiem, że i tak nie zażyje tabletek, chyba że w takiej ilości, żeby doszło do zatrzymania pracy serca, więc po co jej w takim razie nożyczki? Opakowanie może przecież rozerwać rękami. Ale ona nie zaryzykuje zranienia się w ręce.

Elfrieda jest pianistką koncertową. Kiedy byłyśmy małe, od czasu do czasu pozwalała mi przewracać strony przy wykonywaniu szybkich utworów, których nie znała na pamięć. Przewracanie stron partytury to osobny rodzaj sztuki. Musiałam znajdować się o krok przed Elf, jeśli chodzi o nuty, i poruszać się jak wąż, kiedy obracałam kartki, tak aby nie było żadnych zmarszczek, żadnych sklejonych stron, żadnych pacnięć i szelestów. Jej własne słowa. Kazała mi w kółko ćwiczyć, a ona, z uchem kilka centymetrów od kartki, nasłuchiwała. Słyszałam! wykrzykiwała. A ja powtarzałam to do skutku, aż wreszcie Elf z zadowoleniem stwierdzała, że nie wydałam żadnego dźwięku. Podobała mi się myśl, że w czymś ją wyprzedzam. Prawdziwą dumą napawał mnie fakt, że potrafię gładko przejść z jednej strony na drugą. Istnieje idealny moment na jej przewrócenie i jeśli robiłam to za wcześnie albo za późno, Elfrieda przerywała granie i zanosiła się wyciem. W ostatnim takcie! wrzeszczała. Dopiero w ostatnim takcie! Potem opadała ramionami i głową na klawiaturę, a stopę opierała na prawym pedale tak, aby jej cierpienie niosło się straszliwym brzmieniem po całym domu.

Niedługo po wypadzie na biwak i po tym, jak Elf przeszła się z czerwoną farbą po mieście, wszędzie zostawiając swój znak, biskup (menonita alfa) przyszedł do naszego domu, żeby, jak sam to lubił nazywać, złożyć nam wizytę. Czasami porównywał siebie do kowboja, a te spotkania – do „łatania dziur w ogrodzeniu”. W rzeczywistości przypominało to raczej najazd. Zjawiał się w sobotę w eskorcie towarzyszącej mu zwykle starszyzny, każdy z jej członków przyjeżdżał własnym czarnym samochodem (nigdy nie podwozili się nawzajem, ponieważ widok trzynastu lub czternastu podobnie ubranych mężczyzn wyłaniających się z jednego wozu nie budziłby większego postrachu), a ja z ojcem patrzyłam przez okno, jak parkują przed domem, wysiadają z aut i zmierzają wolno w naszą stronę, jeden za drugim, jakby zmęczeni tańczyli conga. Matka zmywała w kuchni naczynia. Wiedziała, że nadchodzą, ale celowo ich ignorowała, traktowała ich „wizytę” jako drobną niedogodność, która nie powinna zanadto zakłócić jej dnia. (Odwiedzał nas ten sam biskup, który zrugał matkę za to, że dół jej sukni ślubnej był zbyt strojny i bufiasty. Jak mam rozumieć ten brak umiaru? spytał ją). Moja siostra siedziała gdzieś w domu, zapewne pracowała nad stylizacją na Czarne Pantery albo przekłuwała sobie na nowo uszy, przykładając ziemniaka z tyłu płatków i nacierając je alkoholem, albo mierzyła się ze swoimi demonami.

Ojciec otworzył drzwi i zaprosił mężczyzn do środka. Usiedli wszyscy w salonie i wbili wzrok w podłogę, od czasu do czasu zerkając po sobie nawzajem. Ojciec stał sam, z przerażeniem w oczach, otoczony przez nich pośrodku pokoju niczym ostatni ocalały uczestnik dziwnej gry w zbijaka. Matka _powinna_ była natychmiast wyłonić się z kuchni, pełna życia i ciepła, zaoferować gościom kawę albo herbatę, a do tego jakiś rodzaj wymyślnego domowego ciasta, na które przepis wzięłaby z _Menonickiego skarbca kulinarnego_, ale ona pozostała tam, gdzie była, szczękając naczyniami, pogwizdując z wymuszoną nonszalancją i zostawiając ojca samotnego na placu boju. Już kiedyś się o to kłócili. Jake, mówiła matka, kiedy znowu tu przyjdą, powiedz im, że to nie jest odpowiednia pora. Nie mają prawa wparować do naszego domu, kiedy im się żywnie podoba. Ojciec odparł, że nie może tego zrobić, po prostu nie może. Matka zaproponowała więc, że sama to zrobi, ale on błagał ją, odwodził od tego, aż w końcu ustąpiła, oznajmiając tylko, że nie zamierza wokół nich skakać i być na każde skinienie, podczas gdy oni będą planowali ukrzyżowanie jej rodziny. Ta konkretna wizyta dotyczyła tego, że Elf chciała iść na uniwersytet i studiować muzykę. Miała dopiero piętnaście lat, ale przedstawiciele władzy dowiedzieli się od miejscowego szpicla, że Elf „wyraziła nierozważne pragnienie opuszczenia wspólnoty”, a odnosili się z dziką wręcz podejrzliwością do wyższego wykształcenia – zwłaszcza w przypadku dziewcząt. Dziewczyna z książką była dla tych mężczyzn wrogiem publicznym numer jeden.

Nakładą jej tam do głowy różnych pomysłów, odezwał się jeden z nich, na co stojący w salonie ojciec nie znalazł żadnej odpowiedzi, tylko skinął potakująco głową i rzucił pełne nadziei spojrzenie w kierunku kuchni, gdzie matka z ścierką do naczyń polowała na muchy i ubijała cielęcinę na kotlety. Siedziałam w milczeniu blisko ojca na szorstkiej rozkładanej kanapie i chłonęłam wydzielaną przez mężczyzn – jak określała to matka – „woń pogardy”. W pewnym momencie usłyszałam jej wołanie. Weszłam do kuchni i zobaczyłam, że siedzi na blacie, machając nogami, i pije sok jabłkowy prosto z plastikowej butli. Gdzie Elf? spytała mnie. Wzruszyłam ramionami. A skąd mam wiedzieć? Wskoczyłam na blat obok niej i podała mi butlę z sokiem. Z salonu dobiegł nas szmer rozmowy, połączenie angielskiego i plautdietsch, czyli przypominającego nieco niderlandzki, niepisanego dawnego języka, którym posługiwali się wszyscy starzy mieszkańcy East Village. (W plautdietsch nazywam się „Yolandi Jacoba von Riesena”, a kiedy matka przedstawia się w tym języku, mówi: „Jestem Jacobowa von Riesen”.) W końcu po upływie minuty lub dwóch usłyszałyśmy pierwsze akordy preludium g-moll opus 23 Rachmaninowa. Elf była w sypialni dla gości obok drzwi frontowych, gdzie stało pianino i gdzie w tamtym okresie spędzała większość swojego życia. Mężczyźni przestali rozmawiać. Muzyka zaczęła narastać. Był to ulubiony utwór Elf, stanowił być może ścieżkę dźwiękową jej tajnej rewolucji. Ćwiczyła go bez przerwy od dwóch lat z nauczycielem z konserwatorium w Winnipeg, który przyjeżdżał do nas dwa razy w tygodniu, żeby udzielać jej lekcji, i razem z rodzicami znaliśmy już każdy niuans tego utworu, jego udrękę i ekstazę, a także jego wielki szacunek dla chaotycznych ścieżek monologu wewnętrznego. Tak nam to opisywała Elf. Formalnie rzecz biorąc, pianino było zabronione w naszym miasteczku, za bardzo kojarzyło się z saloonem, tancbudami i nieskrępowaną zabawą, ale rodzicom udało się przemycić instrument do naszego domu, ponieważ lekarz z miasta poradził im, że Elf trzeba zapewnić „kreatywne ujście” dla jej energii, żeby nie stała się „nieokiełznana”, a słowo to niosło ze sobą złowieszcze konotacje. Nieokiełznanie było najgorszym, co mogło ci się przytrafić w społeczności, od której członków wymaga się przede wszystkim podporządkowania. Po kilku latach ukrywania się z pianinem, które w pośpiechu nakrywaliśmy prześcieradłami i workami jutowymi, kiedy starszyzna przychodziła z wizytą, rodzice pokochali grę Elf i nawet od czasu do czasu prosili ją, żeby zagrała dla nich _Moon River_ albo _When Irish Eyes Are Smiling_. W końcu członkowie starszyzny dowiedzieli się, że chowamy w domu pianino, i oczywiście odbyła się długa dyskusja na ten temat, mówiło się też o trzy- lub sześciomiesięcznej ekskomunice dla mojego ojca, który oznajmił, że mężnie ją zniesie, ale gdy się okazało, że tak chętnie się poświęci, postanowiono mu odpuścić (wymierzanie kary nie sprawia tak dużej frajdy, kiedy ofiara sama się jej domaga), pod warunkiem że rodzice dopilnują, by Elf wykorzystywała pianino jedynie na chwałę Pana.

Matka zaczęła nucić i kołysać się w takt granego przez Elf utworu. Mężczyźni w salonie siedzieli cicho, jakby ktoś udzielał im właśnie reprymendy. Elf zaczęła grać głośniej, potem ciszej i znów głośniej. Ptaki na zewnątrz umilkły, a muchy przestały się tłuc o kuchenne szyby. Powietrze stało nieruchomo. Elf znajdowała się w centrum obracającego się wokół niej świata. W tej właśnie chwili przejęła kontrolę nad swoim życiem. Było to jej wejście w dorosłość, a także – choć wówczas jeszcze tego nie wiedzieliśmy – jej debiut jako światowej sławy pianistki. Lubię myśleć, że w tamtej chwili dla siedzących w salonie mężczyzn stało się jasne, że Elf nie zostanie w naszym miasteczku, nie po takim pokazie pasji i werwy, i że aby ją zatrzymać, musieliby ją spalić na stosie albo pogrzebać żywcem. To była chwila, w której Elf nas opuściła. I w której ojciec stracił wszystko naraz: przychylność starszyzny, autorytet pana domu oraz córkę, która była teraz wolna, a tym samym niebezpieczna.

Preludium dobiegło końca i doszedł nas trzask opuszczanej na klawisze klapy oraz szuranie stołka po linoleum. Elf weszła do kuchni, podałam jej sok jabłkowy, wypiła go do końca, a pustą butlę wrzuciła do kosza na śmieci. Uderzyła zaciśniętą pięścią w otwartą dłoń i oznajmiła, że w końcu zagrała, jak trzeba. Stałyśmy we trzy w kuchni, podczas gdy mężczyźni w garniturach wychodzili z naszego domu w takiej kolejności, w jakiej do niego weszli. Usłyszałyśmy, jak frontowe drzwi delikatnie się zamknęły, rozległ się warkot uruchamianych silników, po czym samochody zaczęły jeden po drugim odjeżdżać. Czekałyśmy, aż ojciec przyjdzie do nas do kuchni, ale on zamknął się w swoim gabinecie. Do dzisiaj nie jestem pewna, czy Elf wiedziała o siedzących w salonie mężczyznach, o tym, że biskup i starszyzna przyszli do nas z wizytą, czy też to zbieg okoliczności sprawił jedynie, że akurat w tamtym momencie zagrała utwór Rachmaninowa z porażającą perfekcją.

Jednak wkrótce po wizycie biskupa i jego ludzi Elf namalowała obraz, która oprawiła w starą ramę znalezioną w piwnicy. Powiesiła go dokładnie na środku ściany w salonie, tuż nad szorstką kanapą. Znajdował się na nim cytat:

Wiem, że dumny, wyniosły, chciwy, samolubny, nieczysty, lubieżny, kłótliwy, zawistny, nieposłuszny, bałwochwalczy, fałszywy, kłamliwy, niewierny, złodziejski, oszczerczy, szkalujący, krwiożerczy, bezlitosny i mściwy człowiek, kimkolwiek by był, z całą pewnością nie jest chrześcijaninem, nawet jeśli zostałby sto razy ochrzczony i codziennie uczestniczył w Uczcie Pańskiej.

Menno Simons

Serio, Elfie? spytała mama.

Tak, odparła moja siostra. To ma tutaj zostać. To słowa Menno Simonsa! Czy nie powinniśmy ich przestrzegać?

Nowa praca Elfie wisiała w naszym salonie przez blisko tydzień, aż wreszcie ojciec spytał: No, mała, dowiodłaś w końcu swojej racji? Bo naprawdę chciałbym powiesić tu z powrotem wyhaftowany przez mamę parowiec. Do tego czasu jednak święte oburzenie Elfie zdążyło już ucichnąć, podobnie zresztą jak wiele innych jej gwałtownych osobistych burz.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: