Wydarzenia życiowe - ebook
Wydarzenia życiowe - ebook
Evelyn ma trzydzieści siedem lat i stoi na życiowym zakręcie. Ratunku przed obsesyjnymi myślami o śmierci i ucieczki przed małżeńskim i egzystencjalnym kryzysem szuka w bezcelowej jeździe po kalifornijskich autostradach.
Pewnego dnia trafia na cykl szkoleń, po którym ma się stać przewodniczką po ostatniej drodze dla tych, którzy podjęli decyzję o zakończeniu własnego życia. Czy towarzyszenie czyjejś śmierci zmieni jej życie?
„Wydarzenia życiowe” to poruszająca, ale i mrocznie zabawna opowieść o ludzkiej kondycji, samotności, życiowych błędach i emocjach.
Karolina Waclawiak jest amerykańską pisarką polskiego pochodzenia. W Polsce ukazała się również jej poprzednia powieść „Najeźdźcy”.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66997-59-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PO BLADOŻÓŁTYCH WZGÓRZACH wokół autostrady znać było wielomiesięczną suszę. Zimowe deszcze jeszcze się nie zaczęły, a gwałtownych burz nie było tu od kilku lat.
Konfrontacje nie były moją mocną stroną, więc znowu uciekałam.
Kiedy minie się Mojave w Kalifornii, dalej na północ nie ma już zbyt wielu miasteczek. Kilka kilometrów za miastem z suchych zarośli wystają błyszczące elementy kadłubów na cmentarzysku samolotów, a po wąskich drogach lokalnych pędzą pikapy opatrzone naklejką z flagą Gadsdena i hasłem NIE DEPCZ MNIE na zderzaku. To szlaki prowadzące ku bezkresnej pustynnej nicości, przecinane tylko przez zardzewiałe, posprejowane pociągi towarowe sunące powoli w stronę którejś granicy.
Za Mojave z ziemi wyrastają czerwone skały, a dalej rozciąga się zakurzona równina, usiana zniszczonymi przez wiatr, sterczącymi obok słupków przy drodze białymi krzyżami, oznaczającymi ludzi, którym nie udało się wrócić do domu.
Ta pustka panująca w miejscowościach, które czasy rozkwitu mają dawno za sobą – miasteczkach górniczych i osiedlach robotniczych założonych na przełomie XIX i XX wieku – była dla mnie przyjemna. Szukałam zrujnowanych, wymarłych miast przy zamkniętych od lat sklepikach spożywczych, bo lubiłam rozmyślać o tym, co ktoś mógłby tam zbudować, gdyby sięgnął granic swojej wyobraźni.
Podczas przejażdżki zatrzymałam się przy jednej z takich ruin, bo przyciągnął mnie szyld, który wyglądał na nowszy od wszystkiego innego przy drodze. Ogłaszał: W SPRZEDAŻY MARYNOWANE BRUKSELKI. Szklane drzwi sklepu były brudne i zamknięte na klucz, a półki zakurzone i na wpół zapełnione wyblakłymi pudełkami dań gotowych Hamburger Helper i mętnych słoików, w których, jak mogłam się tylko domyślać, pływały marynowane brukselki. To wymarłe miasto niczym się nie różniło od innych miejsc, w których zdarzyło mi się zatrzymać w czasie jazdy – brakowało tu jedynie spalonego cadillaca od frontu. Tutaj parterowe motele z rozwalonymi drzwiami stały wzdłuż jednopasmówki będącej świadectwem prostszych czasów. Jeden z tych parterowych budynków przerobiono na bar z butwiejącym pianinem, butelkami porozstawianymi na stołach i pożółkłymi amerykańskimi flagami, które służyły jednocześnie jako dekoracja okienna oraz jako zasłony rozpraszające światło. Lokal ten sprawiał wrażenie, jakby zdarzały się tu złe rzeczy – zarówno wtedy, kiedy działał, jak i teraz.
– Evelyn nie była pomyłką.
Powtórzyłam to kilka razy, spacerując wśród budynków. Za każdym razem inaczej akcentowałam swoje imię. Spróbowałam wypowiedzieć to zdanie również jako pytanie, zastanawiając się, czy nie miało się kończyć znakiem zapytania zamiast kropki. Napisał je mój mąż Bobby na trzeciej stronie swojego pamiętnika. Nie wiem, dlaczego wzięłam go do rąk i przejrzałam, ale tego nie żałowałam.
Droga międzystanowa 395 biegnąca wzdłuż wschodnich stoków gór Sierra Nevada to moja ulubiona trasa w Kalifornii, bo jest opustoszała, a zarazem pełna ludzi szukających ucieczki od swojego życia. Jeździłam tędy wcześniej – samotnie i w towarzystwie – kilka razy i zawsze byłam oczarowana wrażeniem, że w tej części Kalifornii panuje bezprawie. Nigdy nie spotkałam tu patrolu drogówki ani w ogóle żadnej policji, mogłam więc znacznie przekraczać dozwoloną prędkość, dopóki nie przejeżdżałam przez jakieś miasteczko z radarem, gdzie schodziłam ze stu czterdziestu do pięćdziesięciu, jeszcze zanim trafiłam na czerwone światło albo ociężały kamper spowalniający ruch na drodze, gdzie autostrada się zwężała i przechodziła w Main Street. I tak co jakieś sześćdziesiąt kilometrów.
Zawsze podczas jazdy znajdowałam sobie kogoś, z kim jechałam równolegle, utrzymując podobną prędkość – zwykle był to kierowca jakiegoś pikapa albo inny samotnik. Zastanawiałam się, dokąd jedzie, i wymyślałam historie o żołnierzu wracającym właśnie z misji albo ranczerze jadącym na swoją farmę. To zawsze byli mężczyźni, bo wyglądało na to, że mężczyźni zawsze jadą gdzieś sami. Kobiety, które widywałam, należały do rodzin: były pasażerkami SUV-ów albo wiozły zgraję wysportowanych dzieci. Nieczęsto widziałam kobiety takie jak ja – samotnie jadące w nieznane.
Podczas tej przejażdżki zobaczyłam motor wjeżdżający na autostradę przy skręcie na stację benzynową. Od razu poznałam, że jedzie nim kobieta, bo skórzana kurtka ciasno przylegała do jej szczupłej sylwetki. Kiedy jechałyśmy obok siebie przez wiele kilometrów, wymyślałam o niej różne historie: próbowałam się domyślić, co ma w niewielkiej paczce, którą wiezie z tyłu, jakiego koloru włosy skrywa jej kask, czy jesteśmy w podobnym wieku. A także dokąd jedzie i czy cokolwiek powstrzymuje ją przed odjechaniem z własnego życia na zawsze.
Kiedy spowolniły ją samochody, pozwoliłam jej się wcisnąć przed siebie. Kiedy tak jechałyśmy obok siebie, stała się moim ideałem, osobą, jaką sama chciałam być. Zanim skręciła w kierunku Doliny Śmierci, spojrzała na mnie i skinęła głową. Moje serce aż podskoczyło, kiedy mi w ten sposób podziękowała. Zwolniłam, obserwując, jak motocyklistka zmienia się w czarną plamkę i znika na horyzoncie, i wyobrażałam sobie, że pewnego dnia ja również będę mogła odnaleźć wolność.
Zadzwonił mój telefon i wyświetlił imię Bobby’ego. Pomyślałam, że mogłabym nie reagować, ale po trzech sygnałach nacisnęłam „Odbierz”.
– Widziałaś moje esemesy?
Spojrzałam na telefon i okazało się, że nie przeczytałam sześciu.
– Z jakiegoś powodu nie dochodzą.
– Nie wiem, dlaczego to się wciąż powtarza. Musisz sprawdzić, co się dzieje z twoim telefonem.
– Powinnam.
– O której wychodzisz z pracy?
– Muszę zostać dłużej. Jeszcze co najmniej kilka godzin – odparłam.
– Może wracając, kupisz nam coś do jedzenia?
– Co na przykład?
– Kup cokolwiek.
Rozłączył się, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Zerknęłam w lusterko wsteczne. Nie było za mną nikogo, więc zwolniłam, zawróciłam i niechętnie ruszyłam z powrotem do Los Angeles.2
W DRODZE DO DOMU zajechałam do sklepu spożywczego w naszej okolicy. Zapłaciłam wspólną kartą kredytową, żeby nie uszczuplać oszczędności na własnym koncie. Nie chciałam mówić Bobby’emu, że już nie mam pracy, bo nie chciałam, żeby zadawał pytania – czy zwolnili mnie za porozumieniem stron, czy mnie wyrzucili, czy znowu zachowałam się impulsywnie. Wolałam nic mu nie mówić, a w godzinach pracy jeździć w różne miejsca. Mój były pracodawca był tak uprzejmy, że dał mi sześć tygodni odprawy, choć byłam raczej pewna, że na to nie zasłużyłam. Lubił mnie. I ja lubiłam jego. Nikt tu nie zawinił. A w każdym razie tak sobie mówiłam. Wysłałam mu kartkę z podziękowaniami, bo zawsze pamiętałam o innych i chciałam, żeby uważał mnie za dobrego człowieka. Chomikowałam jak najwięcej z odprawy na swoim mizernym koncie oszczędnościowym – na przyszłość.
Kiedy dotarłam do naszego mieszkania, Bobby’ego nie było, ale zakładałam, że niedługo wróci, zatem wzięłam się za gotowanie. Przyrządziłam cały posiłek i go zjadłam, a Bobby wciąż nie wracał. Postanowiłam posiedzieć na tarasie i wypiłam drinka, a potem drugiego – ni to czekając na męża, ni to próbując się upić.
Kiedy tak sobie siedziałam na tarasie i pociągałam kolejne łyki ze szklanki, zauważyłam w półmroku małego trzęsącego się ptaszka. Odstawiłam drinka i się wychyliłam, żeby spojrzeć na niego z bliska. Nóżkami trzymał się krawędzi mojego karmnika dla kolibrów, a całe jego opierzone ciałko drżało. Miał zamknięte oczy, a język raz po raz wyłaniał się z dzioba.
Nie spodziewałam się, że tego wieczoru będę obserwować śmierć kolibra. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że on umiera. Naiwnie myślałam, że może śpi albo po prostu odpoczywa.
Kiedy znajdzie się kolibra w złym stanie, można zadzwonić do pewnej kobiety. Wybrałam jej numer, wpatrując się w słaniającego się ptaka. Kiedy wyjaśniłam, jakie ma objawy i opowiedziałam o tym, jak się chwieje, stwierdziła, że on umiera. Powiedziała, że potwornie się męczy. Dodała, że mogę mu ulżyć w cierpieniu.
Znalazłam pudełko i ręcznik do rąk i zrobiłam mu posłanie. Otoczyłam jego drobne ptasie ciałko dłońmi i ze zdziwieniem zauważyłam, że jego nóżki się nie ruszają. Spróbowałam delikatnie pociągnąć go jeszcze raz i w końcu mi się poddał. Ułożyłam go na ręczniku, przykryłam i zabrałam do mieszkania. Co innego karmić ptaka, a co innego wziąć odpowiedzialność za jego życie albo go zabić.
Na zewnątrz, w półmroku, pióra kolibra były brudnobrązowe, ale w domu każde pióro lśniło jaskrawą fuksją i turkusem. Próbowałam oszacować rozmiar każdego piórka z myślą, że kiedyś podczas uroczystego obiadu będę relacjonować, jak byłam doulą śmierci dla ptaka, i nie potrafiłam znaleźć dobrego odpowiednika. Mniejsze niż płatek śniegu? Co brzmiałoby dobrze w takiej opowieści? Dlaczego od razu założyłam, że to „on”? Kiedyś przeczytałam, że samce ptaków zawsze mają piękniejsze upierzenie niż samice, by przyciągać partnerki. Samce miały i władzę, i piękno.
Kobieta, do której zadzwoniłam, nazywała się Helen, i wciąż mówiłam coś w stylu „To straszne, Helen” i „Jesteś pewna, że nie przeżyje, Helen?” oraz „Ojej, to brzmi okropnie, Helen”. Zastanawiałam się, czy nie pomyślała, że to przeze mnie koliber się rozchorował – czy nie oceniała mnie w głębi duszy podczas naszej rozmowy. Martwiłam się, że sprawiłam mu ból. Helen powiedziała, że skoro do niej dzwonię, to znaczy, że się przejęłam i nie ja jestem przyczyną jego cierpienia.
Helen miała nadzieję, że przejęłam się na tyle, by go zabić.
Kazała mi rozkruszyć tabletkę leku przeciwzapalnego i zmieszać ją ze zwykłym syropem, który przyrządzałam codziennie dla całej masy kolibrów odwiedzających nasze karmniki. Poleciła, bym dodała rozdrobnioną tabletkę mojego leku przeciwlękowego, by koliber zasnął. Powiedziała, że to w porządku, i jeśli tak zrobię, wcale nie okażę się złym człowiekiem. By poprawić mi samopoczucie, powtarzała, że ptak i tak umrze. Znalazłam na dnie torebki swoją buteleczkę xanaksu, wzięłam jedną tabletkę sama, a połówkę drugiej rozgniotłam i zmieszałam z syropem. Znalazłam zakraplacz do oczu i wykonałam wszystkie kroki, które zaleciła mi Helen.
Ptak nie umarł od razu.
Siedziałam z nim wiele godzin, wpuszczając mu kropelki mikstury na język z nadzieją, że połknie ostatni łyk, który zakończy wreszcie jego cierpienie. Najgorszą męczarnią było czekanie. W pewnym momencie jego piórka przestały drżeć z opalizującym połyskiem. Otworzył oczy i miałam nadzieję, że widzi, że staram się mu pomóc. Wciąż na nowo napełniałam zakraplacz, aż w końcu ptak położył się na boku, wsunął się pod ręcznik i zaczął oddychać lżej. Drgawki osłabły.
Później czułam jedną wielką pustkę. Pogrzebałam go w jednej z donic na tarasie, w cieniu sukulentu.3
PO KILKU TYGODNIACH od śmierci kolibra siedziałam w obskurnej sali konferencyjnej i wpatrywałam się w plecy obcych ludzi. Obcych ludzi w żałobie. Na początku, kiedy szukałam w internecie grup wsparcia dla osób w żałobie, znajdowałam różne programy „dwunastu kroków” – od przeznaczonych dla tych, którzy kochają za bardzo, po takie dla osób, które w ogóle nie potrafią znaleźć miłości. Programy dla ludzi poszukujących czegoś z zewnątrz, co ich ocali albo zniszczy. I wtedy znalazłam to.
Byłam już wykończona swego rodzaju żałobą, z którą mierzyłam się przez kilka miesięcy. Zaskoczyła mnie jej fizyczność. Często drzemałam po przeczytaniu mejli od rodziców o niezbędnych wizytach, nie mogąc się zmusić do odpowiedzi. W weekendy potrafiłam godzinami leżeć w łóżku w stanie katatonii i gapić się na ścianę. Próbowałam sobie wyobrazić, co mogłabym postawić naprzeciwko łóżka, by się uspokajać i zasypiać z powrotem, zamiast pogrążać się w lęku.
Co noc otwierałam oczy i słuchałam, jak nocne ptaki nawołują się nawzajem, a potem powoli zsuwałam się z łóżka, siadałam na kanapie i godzinami oglądałam telewizję bez dźwięku i googlowałam wszystko, co tylko mi wpadło do głowy. Ćwierkanie kolibrów za oknem było ścieżką dźwiękową mojej bezsenności.
Pewnej nocy sprawdziłam w Google’u, jak długo rozkłada się ciało kolibra, a dalej trafiłam na forum o życiu pozagrobowym i strony z praktycznymi poradami, jak żyć i jak sobie radzić ze śmiercią, aż w końcu znalazłam program szkoleń o tym, jak pomagać innym w umieraniu.
Mieliśmy być dla umierających przewodnikami na ostatniej drodze. Nie miałam pojęcia, że istnieje taki zawód.
Wypełniałam właśnie wniosek, kiedy zaskoczył mnie odgłos kapania na dworze. Podeszłam do okna i zobaczyłam pierwszy deszcz w tym roku. Zastanawiałam się, jak mogłam zapomnieć tak zwyczajny dźwięk.
Bobby nawet się nie poruszył, kiedy zwlokłam się z łóżka. Już nie spaliśmy splecieni w uścisku. O tej porze na wszystkich kanałach królowały telezakupy z reklamami gadżetów poprawiających jakość życia i zapewniających optymalne zdrowie. Mężczyźni z potężnymi mięśniami w zbyt ciasnych koszulach wciskali przycisk rozdrabniania w blenderach pełnych „superfoodów” i wzmacniaczy odporności i tak w kółko co noc. Wkładali do sokowirówek jarmuż i marchewki, wtykali palce w pianę na soku, by pokazać, że wyciskanie przebiegło bez utraty składników odżywczych, i dopiero potem wlewali płyn do ust.
Oglądając telewizję, pociągałam z waporyzatora i próbowałam zmusić się do zaśnięcia. Zastanawiałam się też, czy nie otworzyć kolejnej butelki wina, bo pierwszą, jak było do przewidzenia, skończyłam do kolacji – ale bałam się, że kosz na śmieci do recyklingu będzie wyglądał niepokojąco. Często zamiast pić, po prostu brałam xanax. Nikt nie liczył mi tabletek poza moją lekarką. Zaproponowała waporyzator, bo mniej się obawiała, że zacznę nałogowo palić marihuanę niż tego, że uzależnię się od benzodiazepin. Stwierdziłam, że najskuteczniej uśpi mnie ich mieszanka, dlatego co noc eksperymentowałam z dawkami z nadzieją, że odkryję idealne połączenie. Na razie brałam 1,5 miligrama xanaksu i trzy razy pociągałam z waporyzatora z najwyższym możliwym stężeniem THC. Ale i tak sypiałam po dwie albo najwyżej trzy godziny, czyli, jak to się mówi, jechałam na rezerwie. Kiedy już opadłam na poduszkę, rano trudno mi było wstać. Zazwyczaj przez pierwsze dziesięć minut sprawdzałam, czy jeszcze jestem naćpana (często odpowiedź brzmiała „tak”), a dopiero potem się podnosiłam i brałam porządnie gorący prysznic na otrzeźwienie.
Kiedy przestałam sobie radzić z bezsennością, moje próby uniknięcia żałoby ostatecznie zaprowadziły mnie dokładnie tam, gdzie potrzebowałam się znaleźć: w otoczenie osób borykających się z własnym smutkiem – czy to z powodu nieżyjących już ludzi, psów czy też kotów – którzy chcieli coś z nim zrobić.
Podczas sesji siedziałam naprzeciwko młodego płaczącego mężczyzny o imieniu Andrew, który w zamachu z 11 września 2001 roku stracił ojca, pracownika służb ratowniczych, a kiedy ojczym zostawił jego i jego matkę, ta całkowicie skupiła się na piciu. Andrew powiedział, że jest tu dlatego, że chce się przygotować na jej nieuchronną śmierć. Było mu ciężko. Wiele przeszedł. Wszyscy koniecznie musieli mu o tym przypominać za każdym razem, kiedy na niego patrzyli. Przeprowadził się do Los Angeles, by uciec przed ludźmi, którzy znali jego historię, i przed ich spojrzeniami. Przeżył traumę, ale nie chciał się tak czuć już zawsze. Jednak do płaczu nie doprowadziła go ewentualność śmierci matki, lecz to, że jego dziewczyna przespała się z kimś innym. Miała go nie opuszczać, a jednak to zrobiła. Myślał, że mają niepisaną umowę: że on zajmie się jej bólem, a ona jego. Odchodząc, stała się kolejną zmienną jego narastającego żalu.
– Coś musi być ze mną nie tak – stwierdził. – Widocznie jestem jakiś radioaktywny.
Pokiwaliśmy głowami, bo go rozumieliśmy. Szkolenie prowadziła Bethanny, kobieta po pięćdziesiątce. Miała na sobie długą, powłóczystą spódnicę, a jej siwy warkocz opadał na ramię i dalej na przód bluzki. Poprosiła nas, byśmy zrobili przestrzeń na żal, który czuł Andrew. Powiedziała, że bardzo mało jest miejsc, w których pozwala się na załamania czy inne wybuchy emocjonalne. Chciała, by ta sala była jednym z nich.
Kiedy inni ludzie okazywali wrażliwość, czułam niepokój, a nawet lekką odrazę. W pewnym sensie miałam wrażenie, że ze wszystkimi problemami tych ludzi można sobie poradzić, a oni po prostu są w tym kiepscy. Nie lubiłam widzieć cudzej słabości i wkładałam duży wysiłek w to, by nigdy nie pokazać innym swojej. Nawet tutaj, gdzie mieliśmy swobodnie odczuwać smutek bez narażania się na ocenę.
Daliśmy Andrew przestrzeń, ja również. Miał nie więcej niż dwadzieścia cztery lata. Wpatrywał się we mnie, opowiadając o tym, jak skrzywdziła go dziewczyna. O tym, że czuł się, jakby już od urodzenia miał przypiętą łatkę ofiary.
Chciałam się z nim przespać, żeby poczuł się lepiej. Patrzyłam na niego wygłodniałymi oczami i chyba to zauważył. Chciałam złagodzić jego ból, zamazać go chwilową przyjemnością. Chciałam mu powiedzieć, że może przelać swój ból na mnie, bo ja jestem w stanie go znieść. Jestem w stanie znieść wszystko.
Ludzie mówili tu swobodnie, często przez łzy, o tym, jak wielką wagę miała ich strata, i o zmarnowanych okazjach, by powiedzieć ukochanym osobom, jak bardzo były dla nich ważne. Zamiast im mówili to więc nam. I oto łączyłam się w żałobie z ludźmi, których nigdy wcześniej nie spotkałam. Opłakiwałam małżeństwo z człowiekiem, który nie wiedział, co go czeka, i nieuchronność śmierci moich rodziców. Obserwowałam pogrążonych w żalu ludzi. Myślałam, że to pomoże mi spać. Jeśli mam być szczera, byłam już wcześniej w takich salach – gdzie spotykały się grupy wsparcia, które do pewnego momentu dobrze mi służyły.
Ale ta sala była inna. To było szkolenie zawodowe.
Bethanny powiedziała, że z wielkim zaangażowaniem pomaga innym umierać świadomie i tworzy armię empatów, którą będzie mogła posłać w świat, by głosili akceptację śmierci. Byliśmy ludźmi czynu. Świadczyliśmy posługę, a ona wybrała nas na podstawie skrupulatnie wypełnionych wniosków. Wyjawiła, że jej zdaniem niektórzy kandydaci ubiegali się o przyjęcie z nieodpowiednich powodów, dlatego się nie załapali. Zostaliśmy starannie wyselekcjonowani do pełnienia posługi dla innych. Chciała, byśmy wiedzieli, że jesteśmy wyjątkowi.
Jednak zanim ruszyliśmy w świat jako ostatni przewodnicy, musieliśmy dokonać samooceny pod kilkoma względami. Najpierw mieliśmy zrobić ćwiczenie przygotowujące nas do śmierci, które według Bethanny wymagało innego stosunku do prawdy i uczciwości niż u większości ludzi. Dobraliśmy się w pary, usiedliśmy naprzeciwko siebie i złapaliśmy się za ręce. Nathan siedział dwa miejsca ode mnie. Obracając się na krześle, przedstawił się i wyciągnął dłonie w moim kierunku.
– Jak się masz? – zapytał.
Prawdę mówiąc, nie wiedziałam i nigdy nie wiem. Ale wyszeptałam „dobrze” z uśmiechem, żebyśmy mogli przejść dalej.
Bethanny zaprosiła tu Nathana, by wspierał nowych uczestników szkolenia. Opowiedział mi, że już był na zleceniach i że to „ciężka, ale ważna praca”.
Nathan miał kurze łapki wokół niebieskich oczu i trudno było określić jego wiek – mógł mieć trzydzieści pięć lat, ale bardziej prawdopodobne, że czterdzieści pięć, tylko zdrowo wyglądał, jak to ludzie z Los Angeles. Miał na nogach adidasy New Balance, granatowy T-shirt i niemodne dżinsy, które jego zdaniem pewnie były na czasie. Był takim człowiekiem, że mijając go na ulicy, można by nieco zbyt długo się na niego zagapić, ale nie wywoływał pożądania. Był osobą, na którą można było wyprojektować wszystkie uczucia, jakie tylko się chciało.
– Spójrzcie na swoje kartki. Zadawajcie swojemu partnerowi pytanie przez pięć minut. Potem zamiana! – zawołała Bethanny.
Zerknęłam na kartkę i zobaczyłam tylko jedno pytanie: „W jaki sposób unikasz bólu?”.
Mieliśmy się wspólnie zająć „technikami unikania bólu”, jak to określiła Bethanny, a ja najbardziej na świecie chciałam uciec. Nathan wyglądał mi na kogoś, kto łatwo dołącza do grupy. Ja taka nie byłam. Na początku sesji obserwowałam go, jak podchodził do obcych ludzi i się przedstawiał, tak jakby nie mógł się doczekać, aż zostaną jego przyjaciółmi. Najwyraźniej potrafił nawiązać swobodną bliskość ze wszystkimi. Ja też chciałam mieć taką łatwość, ale w przeciwieństwie do Nathana należałam do osób unikających kontaktu wzrokowego.
– Chcesz pytać pierwsza, czy ja mam zacząć? – zapytał. – Evelyn, tak?
W całym morzu imion zapamiętał moje. Wydało mi się to znaczące.
– Ty zacznij – odparłam i od razu tego pożałowałam.
Uśmiechnął się i zapytał:
– W jaki sposób unikasz bólu, Evelyn?
– Xanax. A czasem klonopin.
Pozostał niewzruszony. Zaczęłam od tego, co łatwe.
– W jaki sposób unikasz bólu, Evelyn?
– Wino.
– W jaki sposób unikasz bólu?
– Marihuana w waporyzatorze.
– W jaki sposób unikasz bólu?
– Oczywiście w każdy możliwy.
Skończyły mi się odpowiedzi, które mogłam swobodnie zdradzić, tak więc zaczęłam żartować. Kiedy zapytał mnie jeszcze raz, odparłam:
– Żartując.
Ludzie wokół nas powtarzali wciąż to samo pytanie, ale nie mogłam dosłyszeć wypowiadanych szeptem odpowiedzi. Samo pytanie zaczęło brzmieć jak mantra wibrująca w całej sali i podejrzewałam, że miało nas wprowadzić w stan transcendencji, lecz ja tego nie czułam.
Nathan usadowił się wygodnie i zapytał mnie jeszcze raz. Mieliśmy przed sobą cztery i pół minuty.
– Seks – powiedziałam.
Teraz to już przeważnie była nieprawda. Chciałam zobaczyć jego reakcję, ale znowu nie było żadnej. Dlaczego chciałam go zdenerwować? Już nie miałam tendencji do nieodpowiednich zachowań.
– W jaki sposób unikasz bólu?
– Nie wiem.
– W jaki sposób unikasz bólu, Evelyn?
Już nie czułam bólu.
– Unikam ludzi – odparłam.
– W jaki sposób unikasz bólu?
– Unikam relacji. Relacje są dla innych ludzi – odpowiedziałam z uśmiechem.
Czułam, że to nie jest prawda, ale chciałam, żeby nią było.
– W jaki sposób unikasz bólu?
– Zamykam się w sobie.
Naprawdę zamykałam się w sobie. Wciąż powtarzane pytanie krążyło wszędzie wokół mnie i zrobiło mi się słabo – jakbym była na krawędzi napadu lękowego. Czułam gorąco na twarzy i zastanawiałam się, czy ukrywam swój stan na tyle dobrze, by Nathan go nie zauważył. Gapił się na mnie. Złamałam w nim coś? Miałam nadzieję, że tak.
– Evelyn, w jaki sposób unikasz bólu?
Przeleciałam wzrokiem po ścianach w poszukiwaniu zegara, ale go nie znalazłam. Pięć minut wydawało się wiecznością, kiedy człowiek bez końca musiał się bronić. Rozejrzałam się wokół siebie i zobaczyłam, że niektórzy płaczą. Przekraczali granice swojego człowieczeństwa czy coś w tym stylu, dokonywali przełomu. Ale ja podawałam Nathanowi słabe odpowiedzi. Nie dałam się złamać.
– Nie czuję bólu.
– Co?
– Czuję tylko ból.
– Koniec! – krzyknęła Bethanny, a ja poczułam za gałkami ocznymi początki bólu głowy.
– Świetne odpowiedzi. Bardzo mi się podobały. Naprawdę dobre – skomentował Nathan.
Wciąż się do mnie uśmiechał i poklepał mnie po kolanie, a nawet ścisnął moją dłoń. Nie powstrzymywałam go. Jego ręka wydawała się szorstka i zaczęłam się zastanawiać, co takiego robił, że ma tak szorstką skórę. Kiedy patrzył na mnie z dumą, że przeżyliśmy coś wspólnego, czułam, że plecy mam całe mokre od potu. Patrzyłam na ludzi pocieszających swoich partnerów i widziałam, że wszyscy wokół mnie osiągnęli nowy poziom pojmowania świata. Ale ja nie czułam, bym zbliżyła się do Nathana. Odwzajemniłam jego uśmiech, ale słabo, czując się jak oszustka, która nie jest w stanie przekroczyć żadnej granicy.
– Zamiana – zawołała Bethanny.
Widziałam po Nathanie, że czeka na swoją kolej z ekscytacją.
– W jaki sposób unikasz bólu, Nathan?
– Biegam – odparł.
– W jaki sposób unikasz bólu?
– Naprawdę słucham, kiedy ktoś coś do mnie mówi. Naprawdę daję mu przestrzeń, by poczuł swoje uczucia, wiesz, o co mi chodzi?
– Mhm – odpowiedziałam i pokiwałam głową.