- promocja
- W empik go
Wyścig o Paryż - ebook
Wyścig o Paryż - ebook
Niezwykła, oparta na prawdziwych wydarzeniach opowieść o kobietach, które miały odwagę złamać obowiązujące reguły i stanąć na wojennym froncie.
Francja, 1944 rok. Dwie młode reporterki Liv i Harper zostają wysłane do Normandii jako korespondentki wojenne. Spotykają się w przyszpitalnym obozie dla prasy. Ambitna i odważna Liv chce udać się na front, ale prośba spotyka się z odmową. Jednak mimo zakazu kobiety wyruszają w kierunku oblężonego Paryża. Będzie to dla nich wyprawa życia, która już na zawsze zapewni kobietom miejsce w reporterskim świecie.
Wspaniała historia, w której pasja splata się z przygodą, miłością i oddaniem.
Nagrody: David J. Langum, Sr. Prize for American Historical Fiction, Honorary Mention for 2015, finalist for the Bellwether Prize for Socially Engaged Fiction.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-4571-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Inspiracją dla tej powieści były kobiety, które złamały regulaminy wojskowe i przezwyciężyły ograniczenia narzucane ich płci, aby opisać wydarzenia drugiej wojny światowej i wyścigu do Paryża, rywalizując o to, by znaleźć się wśród reporterów wysyłających latem 1944 roku pierwsze depesze z wyzwalanego miasta. Dokonały tego, ukrywając się w łazienkach statków przepływających kanał La Manche, opuszczając bez zezwolenia kwatery na tyłach, by dotrzeć na linie frontu, wspinając się na płoty, które miały je powstrzymać, walcząc o wysłanie w świat swoich zdjęć i reportaży i narażając własne życie. Choć zderzały się z biurokracją i stawały przedmiotem drwin, choć odmawiano im możliwości korzystania z samochodów terenowych, informacji i zakwaterowania, które mieli do dyspozycji ich koledzy w obozach prasowych, choć ścigała je żandarmeria wojskowa, co nierzadko kończyło się nawet aresztowaniem i pozbawieniem akredytacji, kobiety takie jak Lee Carson, Helen Kirkpatrick, Sigrid Schultz, Iris Carpenter, Ruth Cowan, Lee Miller, Sonia Tomara, Catherine Coyne, Dot Avery, Virginia Irwin, Judy Barden, Tania Long, Barbara Wace, Margaret Bourke-White i Martha Gellhorn dowiodły, że potrafią być reporterkami wojennymi, i utorowały drogę kolejnym pokoleniom kobiet. Choć opisana przeze mnie historia nie wydarzyła się naprawdę, dołożyłam wszelkich starań, aby dochować historycznej rzetelności; z uwagi na nią wiele szczegółów zaczerpnęłam z życia żołnierzy (również tych z jednostek pomocniczych), dziennikarzy i biorących udział w wojnie cywilów, szczególnie hojnie czerpiąc z doświadczeń wspomnianych prekursorek.Hôtel de Ville, Paryż Sobota, 20 sierpnia 1994
Każdy widziany przez niego obraz, każde zrobione zdjęcie stają się w pewnym sensie jego autoportretem.
Dorothea Lange, fotoreporterka
Księżyc nad paryskim ratuszem wisiał okrągły i złocisty jak puszka racji żywnościowej typu C, stanowiąc dopełnienie tej bajkowej scenerii, na którą składał się zegar na wieży wybijający połówki godzin, dzierżące flagi kamienne posągi, sterczące ponad pokrytymi łupkiem dachami niczym czaple zrywające się do lotu, i okna, no tak, wszystkie te okna, turyści na darmo próbowali zapamiętać, z którego z nich zwrócił się do nas – w każdym razie do tych z nas, którzy byli w wieku pozwalającym to pamiętać – generał Charles de Gaulle. Wewnątrz ratusza mężczyźni w smokingach i kobiety w mieniących się sukniach będą sięgać po wysokie kieliszki szampana i wznosić toasty na cześć Napierania na mgłę, wystawy fotografii zrobionych przez Liv wówczas, gdy wraz ze mną i Fletcherem przejechała pięćdziesiąt lat temu całą Normandię, rywalizując o palmę pierwszeństwa z tymi, którzy podobnie jak my chcieli wysłać pierwsze depesze z wyzwolonego Paryża; ta chwila mogła zdecydować o przyszłej karierze młodego dziennikarza. A właśnie tym byłyśmy: młodymi dziennikarkami. Przed wojną pracowałam jako maszynistka w „Nashville Banner”, a Liv się uczyła. Potem na Pearl Harbor spadły bomby i amerykańscy chłopcy ruszyli na wojnę, dzięki czemu dziewczyny takie jak my miały szansę zająć opuszczone przez nich stanowiska. Być może powinnam powiedzieć „kobiety”, ale pod wieloma względami byłyśmy wówczas zaledwie dziewczynami, tak jak zaledwie chłopcami byli mężczyźni wyjeżdżający na tę wojnę. Nie wszyscy z niej wrócili.
Britt, której zadaniem było doprowadzenie mnie na ceremonię otwarcia, kiwa głową w stronę zegara, na lewo od okna de Gaulle’a. Owszem, pamiętam, które to było okno. Sprawną ręką wygładzam zmarszczkę na jej obcisłej sukience z czerwonego jedwabiu (teraz określa się taki fason mianem vintage), a za naszymi plecami przepływa Sekwaną statek turystyczny.
– Ta sukienka pasuje do ciebie jak opasły weekendowy numer do niedzielnego poranka, Britty – mówię, choć po prawdzie wolę noszone przez nią zwykle bojówki i koszulki z krótkim rękawem: strój, który zakłada w każdej zakazanej strefie działań wojennych, w jakiej akurat się znajdzie, o ile tylko sam diabeł nie zaczyna oblewać się potem. Pod wpływem nagłego impulsu rozpinam naszyjnik: pojedynczy szmaragd otoczony wianuszkiem diamencików. – Na twojej szyi będzie lepiej wyglądać. A jak ten wieczór dobiegnie wreszcie końca, pewnie bez problemu zmieścisz go do plecaka.
– Nie przeżyłby ani chwili w moim plecaku! Ani ja, gdybym go nosiła! – odpowiada bez zastanowienia, nonszalancko odrzucając perspektywę własnej śmierci. Czy którakolwiek dwudziestolatka dopuszcza do siebie taką myśl? Byłyśmy takie same. Poznałyśmy się z Liv, gdy miała zaledwie dwadzieścia jeden lat. Byłam tylko rok starsza.
– No dobrze, dziś wieczorem założę to specjalnie dla ciebie – ulega Britt.
– Wiesz, nie jest jeszcze za późno – mówię. – Możemy wsiąść na jedną z tych zapuszczonych turystycznych łodzi i cichcem się wymknąć.
Jej spojrzenie jest bardzo wymowne. „Nie, nie możemy. Oczywiście, że nie możemy”. Fotografie Liv będą tu wisiały przez miesiąc, tłumy ludzi będą wystawać w ogonkach (w kolejkach, powiedziałaby Britt) przed bocznym wejściem przy ulicy Rivoli, żeby zobaczyć wystawę i być może kupić „towarzyszącą jej książkę”, jakby to wystawa była pierwsza, a książka powstała dopiero później, a nie na odwrót. Lecz dzisiejszy wieczór poświęcony jest książce, która czekała pięćdziesiąt lat na publikację i która po pięćdziesięciu latach – jeśli nie liczyć szukania wydawcy i przekonywania cenzorów do wypuszczenia potrzebnych mi materiałów z ich lepkich paluchów – wreszcie się jej doczekała.
A przecież to było tak dawno: Fletcher, Liv i ja. Może moje poczucie winy nie jest tak naprawdę poczuciem winy? Może to coś innego? A może wcale go nie ma?
Mój wzrok nie przywykł jeszcze do jaśniejszego światła w holu wejściowym, a już idzie ku nam pospiesznie rzeczniczka prasowa, wiodąc za sobą stadko żurnalistów pisujących do rubryk towarzyskich.
– To jest, oczywiście, Jane – obwieszcza im, wobec czego nie mam innego wyjścia, jak tylko przyjąć proponowany mi kieliszek szampana i odnaleźć się po niewłaściwej stronie tej rozmowy, zmuszona odpowiadać na pytania, zamiast je zadawać.
Chowam zakłopotanie do kieszeni jak poobiednią miętówkę i staram się zrobić na dziennikarzach wrażenie osoby inteligentnej, jednocześnie „pogadując niezobowiązująco” z fotografami, którzy z pewnością wszyscy co do jednego bardziej są zainteresowani rozsianymi po sali gwiazdami filmowymi, politykami, wciśniętymi w smokingi i trampki geniuszami informatyki oraz posiwiałymi magnatami finansjery w stosownym obuwiu i towarzystwie narzeczonych młodszych nawet od chłopaczków od komputerów. W całym holu rozłożone są na podwyższeniach egzemplarze książki. Nie wybrałabym na okładkę takiego zdjęcia, ale rozumiem tę decyzję. Do pierwszej sali wystawowej prowadzi strzałka z napisem; czarna typografia przypomina mi litery, które zobaczyłam podczas wojny na ścianie jaskini: VERBLYF VOOR 5 PERSONEN. A jednak wszyscy nadal tłoczą się tutaj, w holu wejściowym, w pobliżu tac z szampanem.
Dziennikarz zadaje Britt pytanie o jej sukienkę, a ona nachyla ku mnie głowę, by lepiej wyeksponować naszą pasującą do siebie biżuterię: jej szmaragdowy naszyjnik i moje kolczyki do kompletu. Tak, fotografowie to lubią. W niedzielnym wydaniu „Timesa”, w dziale stylu, dadzą do tego podpis w rodzaju: „Stare i nowe dziennikarstwo w blasku klejnotów i Gucciego w paryskim ratuszu”. „The New York Timesa”, nie londyńskich gazet. Londyńskie gazety poszły już spać.
Britt uwalnia nas wreszcie od prasy i wciąga mnie do sali wystawowej, i oto jestem już na pierwszym zdjęciu, celuję z pistoletu, a Fletcher otacza mnie ramieniem, pomagając mi wycelować.
– Aż szkoda, że ktoś taki jak ty – mówi Britt – kto najwyraźniej czerpie ogromną przyjemność z trzymania broni w ręku, jest tak kiepskim strzelcem!
– Beznadziejnym strzelcem – poprawiam ją, opanowana nagłą chęcią opowiedzenia jej o dniu, w którym Liv zrobiła to zdjęcie, i o tym niemieckim chłopcu, ale jej uwagę przyciągnęła już książka położona niczym Biblia – na początku Bóg stworzył Liv – na podwyższeniu poniżej owej fotografii beznadziejnego strzelca z bronią w ręku. Ktoś ją odłożył tyłem okładki do góry, więc nie patrzyłyśmy na jej przód, lecz na zdjęcie zrobione przez Fletchera: Liv w mundurze roboczym stojącą w tamtym jeepie z wielkoformatowym aparatem Graflex Speed Graphic w rękach i leicą wiszącą na pasku.
Zaskakują mnie te zdjęcia, a może uwieczniona na nich dziewczyna, którą wtedy byłam. Obie byłyśmy bardzo młode. Nie miałam delikatnej urody Liv: jej krótkich ciemnych włosów, długich czarnych rzęs, wdzięcznie, wyraźnie zarysowanych brwi, wąskiego nosa z tym dziwnym garbkiem, schodzącego ku delikatnie nakreślonemu czubkowi brody, chłopięcej sylwetki. Zmienne oczy Liv – bezdyskusyjny błękit dzbanuszka na mleko, stawianego na stole przez moją matkę w pogodne niedzielne poranki, przy zmianie oświetlenia stawał się zieleńszy i bardziej zróżnicowany – skłaniają mnie nawet teraz do konstatacji, że moje własne oczy są tak zwyczajnie brązowe jak pień orzecha. Ale na zdjęciu moje nogi wyglądają zgrabnie, choć wydawały mi się wtedy patykowate, ramiona też, proste plecy. Lok farbowanych na blond włosów otacza gładką buzię, która mogłaby być wręcz atrakcyjna, gdybym miała pewność siebie Liv. A może nawet była?
Britt obraca książkę i otwiera ją. Przerzuca stronę tytułową i redakcyjną ze wszystkimi tymi klauzulami o prawach autorskich i zrzeczeniu się odpowiedzialności oraz serdecznymi podziękowaniami za zgodę na reprint, po czym wreszcie zatrzymuje się przy dedykacji.
– Dla Renny… Renny, której zadedykowana jest ta książka, nie jest moją matką – mówi niepewnie, jakby gotowa była się upierać, że jest zupełnie inaczej.
Nachylam się ku niej, gładki jedwab jej sukienki chłodzi moją poharataną dłoń, gdy sprawną ręką wodzę po literach – R, potem e, dalej n, n, y – próbując utkać odpowiedź z nici bólu, wszystkich tych dni i nocy, które przeżyłyśmy wspólnie z Liv, rzeczy, które zrobiłyśmy podczas wojny i które powinnyśmy były zrobić, życia znanego Fletcherowi, Charlesowi i nawet Liv sprzed wojny oraz mojej własnej, bardziej ograniczonej egzystencji, słów niewypowiedzianych przez wszystkie te lata, żalu powstrzymywanego z szacunku dla żałoby. Czy kiedykolwiek powiedzieliśmy prawdę o tym, czym uczyniła nas wojna i kim moglibyśmy się stać w innych okolicznościach? Dla Renny. To takie proste. I takie niełatwe.Szpital polowy w Normandii Czwartek, 29 czerwca 1944
A zatem chce pani iść na wojnę? (…) Nie będzie tam pani wygodnie. Będą się działy różne rzeczy, które wcale się pani nie spodobają. Czy sądzi pani, że zdoła je znieść?
Szef biura prasowego wydziału wywiadu wojskowego w Departamencie Wojny w rozmowie z Ruth Cowan, dziennikarką AP
Tego ranka, gdy poznałam Liv, znów padało; ciągle padało. Od tygodnia byłam w szpitalu polowym w Normandii, dzieląc ostatni namiot w obozie Kobiecego Korpusu Pomocniczego z Marie Page z „Ladies’ Home Journal”, namiot stojący zbyt blisko latryny z ośmioma dziurami, ale nic innego nam nie zaproponowano. Marie i mnie, śpiące pod łóżkami polowymi w śpiworach, obudziły paskudne bębnienie kropel deszczu o płótno namiotu i odsuwająca połę wejściową Liv. Woda z jej peleryny spływała na klepisko, które ciężką pracą starałyśmy się powstrzymać od przekształcenia się w grzęzawisko. Marie już wygrzebywała się ze swojego śpiwora, już wyciągała rękę, żeby włączyć latarkę zawieszoną na sznurku rozciągniętym w poprzek namiotu, już proponowała Liv pomoc i zdejmowała jej pelerynę przez głowę, jakby chciała być po prostu gościnna. Pod peleryną na ramionach Liv wisiał na pasku statyw na trzech cienkich nogach, wielkoformatowy graflex i małoobrazkowa leica. Chromowane elementy leiki pomalowano matową czarną farbą, żeby nie odbijały światła i nie ściągały ognia snajperskiego.
– Ty pewnie jesteś tą nową dziewczyną – powiedziała Marie.
Trzymała pelerynę Liv pod uniesioną połą namiotu i otrząsała ją z kropel deszczu, dokonując jednocześnie prezentacji.
Liv ostrożnie dotknęła sznurka, na którym wisiała latarka. Jak wszyscy korespondenci, nosiła mundur kapitański, dzięki któremu zyskiwała wiarygodność w oczach żołnierzy i mogła przekonać Niemców, że nie jest szpiegiem. Na naramiennej opasce miała literę P od słowa photographer, którym zastąpiła oryginalne „WC” – war correspondent, korespondent wojenny, ale i water closet, czyli toaleta, ubikacja, kibelek; brytole mieli z tego używanie. Otworzyła graflexa, rozciągnęła mieszek, wsunęła kasetę i zrobiła zdjęcie. Sznurka. Zwykłego sznurka. Nawet nie latarki.
– Olivia James Harper, Associated Press – przedstawiła się. – Mówią na mnie Liv.
Wyciągnęłam ze śpiwora notatnik i wysunęłam się spod łóżka, starannie unikając macek błota, które zostawiła po sobie woda spływająca z peleryny Liv. Obróciła aparat i zrobiła mi zdjęcie właśnie w tej chwili, uwieczniając moją ubrudzoną mokrą ziemią twarz, nasadzony na głowę hełm i biały obłoczek oddechu. Nawet wewnątrz namiotu było zimno jak w grobie.
– Śpicie pod łóżkami? – zapytała Liv.
– Tylko kiedy Niemcy robią nocne naloty – odparła Marie.
– Nasza słodka niemiecka kołysanka – dodałam.
Zdumiewające, jak szybko przyzwyczaiłam się do kulenia się w płytkim rowie za namiotem, kiedy zaczynały się naloty, spania pod pryczą w fikuśnym, ważącym dwa kilogramy hełmie, brania kąpieli w tym samym hełmie, prania ubrań w pozostałych mydlinach i wieszania ich do wyschnięcia na odciągach po słonecznej stronie namiotu, kiedy akurat było pogodnie, co nie zdarzało się często.
– Nazywam się Jane Tyler, pracuję dla „Nashville Banner” – powiedziałam, pomagając Liv zdjąć plecak i chlebak.
Liv odpięła sobie śpiwór od plecaka i rozłożyła go na przeznaczonej dla niej pryczy. Marie zapytała, czy potrzebuje pomocy przy rozpakowywaniu się, a kiedy Liv odmówiła, zaczęła rozkładać swój mundur na własnej pryczy, jak to robiła każdego ranka, zupełnie jakby szykowała się na defiladę.
– Jesteś pewna, że nie trzeba ci pomóc? – zapytałam Liv, choć już sadowiłam się po turecku na własnej pryczy ze swoją niedrogą maszyną do pisania marki Corona na kolanach. Właśnie w tym momencie przyszedł mi do głowy początek artykułu, zupełnie jakby zajrzał do namiotu wraz z Liv, pierwsze słowa tekstu zawsze najtrudniej jest wymyślić i najłatwiej ulatują z głowy. Wsunęłam papier i taśmę do maszyny, wystukałam kilka słów, puknęłam w wałek, po czym dopisałam resztę zdania i błogosławioną pierwszą kropkę. Zaczynało wyglądać na to, że mimo deszczu będzie to całkiem dobry dzień.
– Swoją drogą, strasznie podoba mi się ten napis – powiedziała Liv. – „Pierwszy namiot”.
– Nie podpuszczaj jej – ostrzegła Marie Liv.
Tabliczka, którą zrobiłam z pustego pudełka po bandażach i zawiesiłam nad wejściem do namiotu, miała być zabawna. W obozach prasowych, gdzie zakwaterowano naszych kolegów, oznaczenie 1st Tent uznawano za prestiżowe. Nam jednak nie pozwalano mieszkać w obozach prasowych, nie wpuszczano nas nawet na konferencje. „Nie ma tu latryn dla kobiet, a my nie zamierzamy ich teraz kopać” – oto, co usłyszałyśmy, chociaż w Normandii obozy prasowe mieściły się w eleganckich wiejskich rezydencjach z wodą, kanalizacją, kominkami, telefonami, telegrafami, zakwaterowanym na miejscu cenzorem i dobrą whisky w barku.
– W takim razie jak powinnam się zabrać do uzyskiwania zgody dowódcy na mój wyjazd na front? – zapytała Liv.
– Na front? – powtórzyła Marie.
– Nie wypakowałaś sobie jeszcze nawet piżamy, Liv – zauważyłam.
Liv obrzuciła spojrzeniem moje kalesony szeregowca i śpiwór, którym owinęłam nogi. Wciąż myślałam o obozach prasowych, tęskniąc nie tyle za whisky (przekazywałam własne hojne racje lekarzom i sanitariuszom, z którymi przeprowadzałam wywiady), ile za możliwością omawiania zmian we własnych artykułach ze stacjonującymi na miejscu cenzorami i upewniania się, czy po ich interwencji mój tekst nadal ma sens. Artykuły moje i Marie przekazywane były pocztą polową do ekipy Price’a w Londynie, a ta szatkowała je bez litości, zlepiała z powrotem resztki i podpisywała naszymi nazwiskami to, co często było nie do końca zgodne z prawdą, a bywało i kompletnym bełkotem.
– W życiu nie wyślemy jako pierwsze depeszy z Paryża, jeśli nie dostaniemy się na front – powiedziała Liv. – A gdybyśmy razem zwróciły się do dowódcy? Przecież nie może odmówić nam wszystkim trzem jednocześnie.
Marie zajrzała podejrzliwie do każdego z naszych butów po kolei, wsunęła dłoń do jednego z nich i wyciągnęła ze środka ślimaka, którego natychmiast złajała za to, że przyszedł bez zaproszenia.
– Mój redaktor czeka na artykuły na temat szpitala polowego i amerykańskich chłopców, którzy w nim wylądowali – powiedziała do Liv.
Liv zaczęła wyjmować z chlebaka rolki filmu i kasety na cięte błony – i wtedy to do mnie dotarło: ani Marie, ani ja nie uzyskałyśmy akredytacji na pisanie artykułów z frontu. Nawet o nią nie poprosiłyśmy.
– Na miłość boską – powiedziała Marie, zsuwając kalesony i ubierając się pospiesznie na zimnie. – Dlaczego jakakolwiek przyzwoita kobieta miałaby chcieć robić zdjęcia martwych żołnierzy?
Liv przyglądała się, jak Marie przypina swoje przepisowe bawełniane pończochy do pasa do pończoch i próbuje wygładzić workowate wybrzuszenia na kolanach. A ja patrzyłam na Liv obserwującą Marie, widziałam, jak dociera do niej wyrażona przez Marie sugestia o jej nieprzyzwoitości, i czekałam, aż jej uraza znajdzie ujście w ostrych słowach. A jednak Liv otworzyła tylko tylną klapę graflexa i wręczyła mi aparat.
– Spójrz przez matówkę, Jane – powiedziała.
Przyłożyłam twarz do wizjera aparatu, a skóra zapachniała jak biblioteka Stahlmanów w Stanach: skórzanymi fotelami, na których nie wolno mi było siadać, i oprawionymi w skórę książkami przemycanymi dla mnie przez mamę, które czytałam ukryta w gałęziach magnolii, gdzie nikt nie mógł mnie dostrzec, albo w ogrodowej szopie, w której stary Cooper pozwalał mi przesiadywać w deszczowe dni.
W obiektywie aparatu Liv Marie wydawała się wisieć głową do dołu, z wyciągniętymi do góry nogami w workowatych pończochach.
– Jej redaktorzy w „Ladies’ Home Journal” byliby zachwyceni! – wykrzyknęłam, uświadamiając sobie, że równie głupio musiałam wyglądać obrócona do góry nogami w moim hełmie i śpiworze, wsunięta pod łóżko polowe.
Liv przysunęła twarz do aparatu i podeszła bliżej kolan Marie, mówiąc:
– Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, nie jesteś wystarczająco blisko!
I nawet Marie zachichotała.
Myślę, że polubiłam Liv właśnie w tym momencie, w tym pierwszym przebłysku jej poczucia humoru. Humoru i miłosierdzia, z jakim odpuściła mnie i Marie nasze tchórzostwo i pominęła milczeniem oskarżenie jej przez Marie o brak przyzwoitości.
– No to gdzie ja dokładnie jestem? – zapytała.
Deszcz ustał, a bębnienie o płótno namiotu ustąpiło skrzeczeniu srok, przeciągłym gwizdom strzyżyków i nawoływaniu czajek, które nawet podczas wojny zlatywały się na pobliskie bagna.
– Jesteś kilka kilometrów od Saint-Lô, letniego garnizonu niemieckiego 84. Korpusu Armijnego – powiedziałam. – Kapitan Harper, witamy we Francji.
Tamtego ranka Liv poszła sama do biura dowódcy i czekała, aż ten podpisze jakieś papiery. Słuchała bez słowa, kiedy zaczął jej szorstko wykładać etos służby, jaki najwyraźniej wyznawano w jego prowincjonalnym Vermoncie, a który kazał nie wymagać od życia zbyt wiele. Mało ją to obchodziło, naprawdę, że nie silił się na żadną niezobowiązującą pogawędkę, że jednym słowem nie zdradził zaciekawienia, skąd się tu wzięła i dlaczego; chciał tylko mieć pewność, że dobrze poznała obowiązujące zasady i nie będzie wchodzić w drogę jego lekarzom. Uprzejmie kiwała głową, czekając na moment, w którym stanie się jasne, że skończył już swoją kwestię, po czym wypaliła:
– Jeśli nie ma pan nic przeciwko, sir, chciałabym prosić o pozwolenie wyjazdu na front.
Dowódca odchylił się na krześle i skrzyżował ramiona, koszula ledwie mu się zmarszczyła, kiedy spojrzał na nią znad swoich okularów do czytania.
– Dokąd dostała pani przydział, pani Harper?
– Przydzielono mnie do tego szpitala polowego, sir, ale…
– I jest pani tutaj od jak dawna? Od dwóch godzin?
Pierwsze tego dnia karetki właśnie zaczęły się zjeżdżać, nerwowy terkot motorów obwieszczał przybycie pierwszych rannych.
– I w ciągu dwóch godzin, pani Harper, opisała pani całą pracę szpitala polowego? Moich lekarzy? Moje pielęgniarki? Młodych żołnierzy, którym właśnie amputowano nogi i usunięto gałki oczne, chłopców, którzy mieli na tyle dużo szczęścia, że wracają do domów, do żon, matek i dzieci, choć te odsuną się od nich, jakby byli jakimiś wstrętnymi odmieńcami?
– No cóż, sir…
– Czy zdoła pani opisać ich wszystkich w czasie, który pani pozostał? Dwadzieścia jeden dni i wraca pani do Londynu. Pani akredytacja nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości, pani Harper, niezależnie od tego, czyją jest pani żoną.
– Rozumiem, sir – powiedziała Liv, która jak tyle razy wcześniej poczuła pełznący po krzyżu strach, że nigdy nie zdoła się zbliżyć do tej wojny, która skończy się, zanim Liv zdąży ją w ogóle sfotografować, już nie mówiąc o dotarciu do Paryża.
Tyle miesięcy strawiła na dyskusjach z Departamentem Wojny, biurem paszportowym, własnym mężem, na litość boską! Margaret Bourke-White przeleciała już nad Tunisem w prowadzącym całą formację bombowcu i sfotografowała rozrywane pociskami pasy startowe, a tymczasem jej nie udało się nawet dostać paszportu. Wyobraziła sobie Bourke-White już w Paryżu, przywiezioną tam samolotem wojskowym razem z trzystoma kilogramami bagażu i trzema tysiącami malutkich żarówek spaleniowych, które zabrała na bombardowanie Moskwy, umundurowanych mężczyzn trzymających jej obiektywy i oficerów obsługujących dodatkowe aparaty, by sfotografować wybrany przez nią kadr pod każdym możliwym kątem. Choć to nie była prawda i Liv o tym wiedziała. Bourke-White odmówiono nawet tych trzech tygodni w Normandii, które dostały się jej („zbyt porywcza”), a w Paryżu nie było dosłownie nikogo. Niewiele oddziałów wydostało się poza Charlie, Dog, Easy i Fox – takimi nazwami kodowymi oznaczono odcinki plaż, na które dokonano inwazji, rozciągających się alfabetycznie wzdłuż francuskiego wybrzeża; niektóre podzielono na jeszcze krótsze odcinki kolorami: Dog Green, Dog White, Dog Red. Wszędzie powtarzano półgłosem słowo „pat”, a tymczasem oddziały alianckie posuwały się zaledwie o kilkaset metrów dziennie, dokonując postępów mierzonych przez sanitariuszy jednostkami wydawanej morfiny: dwadzieścia siedem gramów na jeden żywopłot.
– A pani chce, pani Harper – ciągnął dowódca – żebym przydzielił pani jeepa z kierowcą i wysłał na front, na którym tak się roi od dziennikarzy, że żołnierze wręcz się o nich potykają?
– Sir… – zaczęła, myśląc o tym, że przecież chodzi tylko o jednego jeepa. Nie potrzebowała kierowcy, potrafiła świetnie prowadzić. Była pewna, że w ciągu trzech tygodni oddziały alianckie nie dotrą do Paryża, a naprawdę nie musiała wyjeżdżać ze Stanów, żeby znaleźć dowolną liczbę lekarzy, pielęgniarek i rannych do sfotografowania. – Sir – powtórzyła – nawet generał Eisenhower twierdzi, że wojny wygrywa opinia publiczna.
– I dlatego pani tu jest, pani Harper? Żeby przekonać kobiety w kraju do poświęcania nieco mniej czasu zakręcaniu loków, a nieco więcej na zwijanie bandaży? – Sięgnął po jakiś dokument i zaczął przewracać strony. – No cóż, przykro mi panią rozczarować, pani Harper, a już bez wątpienia przykro mi rozczarować generała Eisenhowera, ale nie mam dziś jeepa na zbyciu.
Zaparkowane na zewnątrz karetki – jeepy wyposażone w stalowe ramy pozwalające przewieźć dwie pary noszy – ustawiono trójkami w dziesięciu rzędach. Sanitariusze odpięli nosze i wyjęli je delikatnie, po czym karetki odjechały, by powrócić godzinę później z jeszcze bardziej zabłoconymi kołami i jeszcze większą liczbą młodych żołnierzy z ranami brzucha, urazami klatki piersiowej i pourywanymi nogami. Do szpitali polowych przywożono tylko najciężej rannych, którzy mogliby nie przeżyć dłuższej podróży do szpitala ewakuacyjnego, znajdującego się dalej od linii frontu, ani nawet oczekiwania na skompletowanie transportu rannych.
Właśnie tam znalazłam Liv jakiś czas później tamtego ranka: stała przed swoim graflexem zamocowanym na statywie, trzymając w dłoni coś, co wyglądało na telegram. Nie czytała go jednak; patrzyła z wyrazem zdecydowania na twarzy na chłopców w bandażach przesiąkniętych krwią, leżących na noszach pod gołym niebem. Wyczerpane pielęgniarki sprawdzały ich identyfikatory, żeby stwierdzić, ile morfiny dostali na froncie, i zaaplikować im sulfanilamid, osocze, zastrzyk przeciwtężcowy i współczujący, choć rzucony pospiesznie uśmiech.
– I jak ci poszło z dowódcą? – zapytałam, mając ochotę zagadnąć ją o telegram, który zwinęła i włożyła do kieszeni, ale nie chcąc sprawiać wrażenia natrętnej. – Przecież cię ostrzegałam, że jest uparty jak osioł.
Wsunęła do aparatu kasetę i wyostrzyła na rannego Niemca. Guzkowate nadgarstki wystawały mu z rękawów przymałego munduru, a pot i brud tak wżarły mu się w skórę ciała zbyt długo przebywającego już na wojnie, że opatrująca go pielęgniarka wstrzymała oddech.
– Opatrują tu Niemców? I to zanim jeszcze zabiorą się za naszych? – zapytała Liv.
Wyciągnęłam racjonowane opakowanie lucky strike’ów („Lucky Strike to świetny tytoń”) i podałam jej jednego, ale podziękowała.
– Jeśli są bliżsi śmierci – odparłam.
Wysunęła zasłonkę i zrobiła zdjęcie przerażonemu chłopakowi, przypatrującemu się, jak pielęgniarka przygotowuje strzykawkę z morfiną.
– On sądzi, że to trucizna, Liv – wyjaśniłam. – Wyobraź sobie, że to ty znalazłaś się w niemieckim obozie.
Liv i ja pracowałyśmy tej nocy wspólnie w „sali operacyjnej” – przyzwoicie oświetlonej, choć nieszczególnie sterylnej przestrzeni wyodrębnionej moskitierą na jednym końcu namiotu chirurgicznego – kiedy usłyszałam pierwszy tej nocy odgłos rozrywających się gdzieś daleko pocisków.
Jedna z poznanych przeze mnie pielęgniarek, Annette Roberts z Asbury Park w stanie New Jersey, powiedziała cicho do chłopca, któremu szukała właśnie żyły, żeby wbić w nią igłę kroplówki:
– To nasi, Joey. Te pociski kierowane są na Niemców. A teraz proszę, żebyś zacisnął pięść.
Jej biały fartuch groteskowo kontrastował z zabłoconymi butami, tak samo jak u chirurga, który wbił wzrok w czubek namiotowego masztu i powiedział głosem Drakuli, dziwnie zabarwionym południowym akcentem:
– „Posłuchaj ich. Dzieci nocy. Ależ melodię wyśpiewują”.
Ochrzciłam go w myślach przydomkiem Hrabia, choć Pan Lugosi było równie kuszące.
– To M3 – powiedział chłopak na sąsiednich noszach.
W okopach zabijano czas na wiele sposobów, między innymi na wyścigi rozpoznając działa po odgłosach wydawanych przez wystrzeliwane z nich pociski.
– Tego tu już możecie zabrać – powiedział Hrabia.
A potem uśmiechnął się do mnie i Liv, dając nam do zrozumienia spojrzeniem oczu widocznych w szparze między hełmem a chirurgiczną maską, że nie przeszkadza mu ani lampa błyskowa Liv, ani moje pytania. Niektórym chirurgom to, oczywiście, przeszkadzało. Piorunowali nas wzrokiem mówiącym, że powinnyśmy się wziąć do podawania morfiny albo zejść im, do cholery, z drogi.
Ostrzał nie słabł, a leżący na łóżkach chłopcy dalej zabawiali się podawaniem przy każdym świśnięciu nazwy działa. Sanitariusze odnieśli pacjenta Hrabiego, pozostawiając dwa kozły tworzące stół operacyjny na nosze kolejnego rannego żołnierza. Praca toczyła się nieprzerwanie swoim trybem przy dźwiękach dobiegających z oddali wybuchów: lekarze prosili o skalpele i dreny, sanitariusze wnosili i wynosili rannych, pielęgniarki uspokajały oczekujących.
Wyglądało na to, że ostrzał cichnie, kiedy jeden z chłopców krzyknął:
– Ciężki Gustaw!
Ledwie zdołał to z siebie wyrzucić, ogłuszył nas metaliczny gwizd.
Załoga szpitala padła na ziemię, ja i Liv razem z nimi, Annette nadal trzymała igłę od kroplówki tak, żeby ta się nie zabrudziła.
Rozległ się wybuch i ziemia zadrżała.
Odgłos eksplozji jeszcze nie ucichł, a Annette stała już prosto, mówiąc:
– Nie martw się, Joey. Na namiocie mamy wymalowany czerwony krzyż.
Liv i ja też wstałyśmy. Liv wyciągnęła z kieszeni nową – stłuczoną – żarówkę błyskową.
– Czy uczysz się na pamięć imion wszystkich chłopców? – zapytała pielęgniarkę, po czym zabrała się do przestawiania aparatu, by sfotografować lekarzy zmieniających ubrudzone rękawiczki chirurgiczne i instrumentariuszki zbierające narzędzia do powtórnego wysterylizowania.
– Przynajmniej Amerykanów – odparła Annette. – Nasz Joey jest z Toms River, prawda, Joey? – Ostrzegła chłopca, że poczuje ukłucie; tak jakby kroplówka mogła mu sprawić więcej bólu niż własna noga, która nie miała już ani stopy, ani łydki, ani kolana. – Myślę, że czują się trochę lepiej, kiedy opiekuje się nimi dziewczyna z kraju – powiedziała do Liv.
Kolejny pocisk przeleciał nam z wrzaskiem nad głowami i znów padliśmy na ziemię, a Annette powiedziała:
– Nie ruszaj ręką tam, gdzie masz igłę, Joey. Nie ruszaj ręką, a wszystko będzie dobrze.
Znów wściekły ryk pocisku. Wybuch. Światła zamigotały, a potem całkiem zgasły, pecyny ziemi obsypały ściany namiotu, jakby świat na zewnątrz roztrzaskał się na kawałki. Leżałam jeszcze na ziemi, kiedy z góry dobiegł mnie głos Annette, wołającej w ciemność, żeby ktoś rzucił okiem na instalację elektryczną.
– Dobra robota, Joey – dodała. – A ciemnościami zupełnie się nie przejmuj. Jestem tutaj.
Rozbłysła latarka, potem druga, oświetlając dłonie chirurga; chirurgiczne rękawiczki i instrumenty znów zmieniono na nowy, wyjałowiony komplet. Liv miała za słabe światło, aby zrobić dobre zdjęcie. Zyskałyśmy pretekst, żeby się wymknąć, a nie marzyłyśmy już o niczym innym; chciałyśmy rzucić się biegiem, szukając wątłej ochrony płytkiego okopu wygrzebanego w ziemi za naszym namiotem. I chociaż ostrzał artyleryjski błyskał punktami światła widocznymi przez płótno namiotu, a szrapnele z dział przeciwlotniczych zasypywały nas jak deszcz, załoga szpitala pracowała dalej przy świetle latarek, przerywając tylko po to, by zaciągnąć mocniej paski hełmów lub przekląć niemieckie samoloty. Więc i my pracowałyśmy dalej. Liv zdjęła lampę błyskową, by nie przerazić nikogo w ciemnościach, po czym zmieniła rozmiar przesłony i czas naświetlania. Pożyczyłam latarkę i wetknęłam ją sobie pod brodę, gryzmoląc pospieszne notatki.
Obserwowałam, jak Hrabia w snopie światła z latarki stara się wymacać ślad po kuli i odłamki pocisku we wnętrznościach pacjenta. I wtedy Liv wyszeptała coś o swoim ojcu.
– Taka praca mogłaby go ocalić – powiedziała z tęsknotą w głosie, która nasunęła mi myśl o tym telegramie, być może zawierającym jakieś wieści o ojcu. Czy on również brał udział w tej wojnie?
– Mogłaby go ocalić przed czym? – zapytałam, sądząc, że być może chce o tym akurat teraz pogadać. Wojna robi z ludźmi takie rzeczy. W przeczuciu własnej śmiertelności możesz nagle zapragnąć, by ktoś cię poznał i zapamiętał. Tak na wszelki wypadek.
Liv obróciła aparat na statywie tak, by objąć twarz Hrabiego, po czym zmieniła kasetę i ustawiła obiektyw. Usłyszała mnie, ale nie chciała dać tego po sobie poznać.
Hrabia kiwnął głową na trzymane w ręku wnętrzności i rzekł:
– To jak próbować złapać ćmę w rękawiczce, co?
A Liv wyzwoliła migawkę, uwieczniając pogodną nonszalancję lekarza okazywaną mimo wszystkich tych ran i błota, niemieckiego ostrzału, późnej godziny i nędznego światła. Dlatego właśnie przyniosła tu graflexa: ze względu na miech był większy i mniej poręczny niż leica, do tego przed każdym ujęciem trzeba było zmieniać kasetę, ale klisza większego formatu pozwalała uchwycić więcej szczegółów, zwłaszcza w słabym oświetleniu.
Leżący za nami Joey poprosił o lody.
– Trzymaj się, Joey! – odparła Annette. – Potrzebuję tu lekarza! Lekarza, natychmiast! – W jej głosie zabrzmiał niepokój, jakiego nie dało się w nim słyszeć nawet podczas największego nasilenia ostrzału. – Trzymaj się, Joey – powiedziała spokojniej. – Jak lekarz cię już poskłada, zobaczymy, co da się zrobić w sprawie lodów. Jaki chcesz smak? Powiedz mi. Truskawkowe? Czekoladowe? Mamy, jakie tylko chcesz, Joey. Powiedz mi, jakie lubisz najbardziej, a zaraz ci je przyniosę.
– Brzoskwiniowe – powiedział chłopak słabo.
– W salaterce czy w rożku, Joey? – zapytała Annette i przez chwilę miałam wrażenie, że naprawdę zamierza przynieść temu chłopcu jego brzoskwiniowe lody.
– Boże, tak mi zimno – powiedział chłopak.
Annette zaczęła gruchać do niego gorączkowo.
– Patrz na mnie, Joey, patrz na mnie! Przyniosę ci twoje brzoskwiniowe lody i zabiorę cię z powrotem do Toms River. – Ktoś poświecił na nich latarką, żeby Joey mógł zobaczyć twarz Annette, pochyloną nad nim tak blisko, jakby byli kochankami. – Jak już wrócisz do Toms River, Joey, będziesz wiódł cudowne życie ze swoją dziewczyną. Będziecie mieli piątkę dzieci i razem w każdy sobotni wieczór będziecie zjadali całe wiaderka lodów brzoskwiniowych. Tylko nie spuszczaj ze mnie wzroku, Joey, patrz na mnie. Patrz na mnie.
Liv obróciła aparat i zrobiła zdjęcie twarzy Annette i tego chłopca, tak blisko siebie w snopie światła latarki.
Przy noszach chłopaka pojawił się lekarz wyszczekujący kolejne polecenia; nie zamierzał stracić tego chłopaka, który był synem jakiejś nieszczęsnej kobiety. Liv robiła kolejne zdjęcia, ja gryzmoliłam notatki, a zespół pracował niestrudzenie.
Po czym przestał. Wszyscy zastygli w bezruchu i nad Joeyem zapadła cisza.
Rozeszli się, pozostawiając Annette, by zasłoniła mu twarz. Zamrugała zwilgotniałymi oczami i wyszeptała:
– Teraz, Joey, masz już wszystkie lody, o jakich tylko mógłbyś zamarzyć. Zjedz i za mnie kulkę. A ja sobie zjem brzoskwinię.
Prawą dłonią, z długopisem w palcach, zrobiłam na sercu mały znak krzyża. Nie mogłam się tutaj rozpłakać. Byłam korespondentką wojenną. Zawodowcem. Miałam zachować stoicki spokój, by jakiekolwiek okazane przeze mnie uczucia nie spotęgowały bólu tych, do których opisywania życia mnie wysłano. Gdybym sobie z tym nie radziła, miałam poinformować mojego redaktora, aby ten mógł wysłać kogoś, kto mnie zastąpi.
Kiedy weszli sanitariusze, żeby wynieść ciało na zewnątrz, Liv sfotografowała koniec jego noszy: pojedynczy, samotny but wojskowy.
Marie zawinęła się już w śpiwór pod swoim łóżkiem polowym, ale jeszcze nie spała, ledwie co wróciła z błotnistego okopu za namiotem. Liv i ja też wczołgałyśmy się pod nasze prycze, jakby mogły stanowić jakąkolwiek ochronę. Upchnęłam notatki z sali operacyjnej pod sobą, żeby się nie zniszczyły, i zasugerowałam Liv, by zrobiła to samo ze swoim filmem. Obie wepchnęłyśmy sobie ubrania do śpiworów, żeby nie zamokły. I chociaż w oddali buczały niemieckie bombowce i terkotała amerykańska obrona przeciwlotnicza, Liv powiedziała:
– Nie znam się w ogóle na skalpelach i morfinie. Znam się tylko na czasach naświetlania, wielkościach przysłony i kątach padania światła.
– Większość żołnierzy przywożonych tu z frontu przeżywa, Liv – powiedziałam.
Ale mnie też było trudno odsunąć od siebie wspomnienie głosu chłopca proszącego o lody brzoskwiniowe i myśl o tym, jak niewiele mogłam zrobić, nawet gdybym bardzo się postarała. Do tego prawdopodobieństwo, że moje najlepsze teksty znajdą się w druku, nie było większe niż szansa na to, że publikacji doczekają się najlepsze zdjęcia Liv. Brudny, cierpiący, zbryzgany krwią i w żaden sposób nieupiększony ranny żołnierz zbyt mocno kontrastował z wypoczętymi amerykańskimi bohaterami, jakich wyobrażali sobie czytelnicy. Nasze materiały nigdy nie przeszłyby przez sito cenzury, nie wspominając o redaktorach skupionych na wynikach sprzedaży swoich czasopism.
– Charles ma poczucie, że to słuszna decyzja: trzymać się historii i fotografii, które można gładko przełknąć z poranną kawą – powiedziała Liv.
Jej mąż był redaktorem naczelnym „New York Daily Press”. Liv, która zaczęła dla niego pracować, kiedy przystąpiliśmy do wojny, przeniosła się do Associated Press, kiedy została panią Charlesową Harper. Gazeta Charlesa należała do konsorcjum AP, więc mógł nadal wykorzystywać jej zdjęcia, a Liv nigdy nie dostałaby akredytacji fotoreportera wojennego, gdyby nie przeniosła się do AP.
Marie zastanowiła się głośno, co też może robić jej narzeczony – chłopak, z którym zaręczyła się tuż po Pearl Harbor. Wyjechał, żeby się zaciągnąć, zostawiając ją z pękniętym sercem, tyle że wrócił bez munduru, a ona nie mogła ani zabrać się do organizacji ślubu, ani go odwołać, więc uciekła. Chyba tak właśnie znalazła się we Francji. 4F. Oznaczało to tylko tyle, że jej narzeczony został zwolniony ze służby wojskowej ze względów zdrowotnych, ale zwolnienie lekarskie było na tyle łatwo uzyskać, że 4F zalatywało na odległość tchórzostwem, podobnie jak pozostanie przez męża Liv w Nowym Jorku.
– Charles był w Warszawie, kiedy wkroczyli Niemcy – powiedziała Liv. – On i jego fotograf zostali tam nawet wtedy, gdy odcięto komunikację i nie mogli przekazywać artykułów ani zdjęć. – Podciągnęła śpiwór mocniej pod brodę i przekręciła głowę, najwyraźniej nie mogąc sobie znaleźć wygodnej pozycji w nowym stalowym hełmie. – Nawet kiedy polski rząd uciekł do Nałęczowa, Charles został w mieście, by opisywać niemiecką inwazję.
Zegar na wieży w sąsiednim miasteczku wybił trzecią, ding-ding-dong potoczyło się echem i zaległa cisza; nie było słychać ani bombowców, ani obrony przeciwlotniczej, co mogło potrwać dłużej albo nie.
– Przywiozłam suknię balową – wyszeptała Liv w ciemność w tej godzinie przedświtu, kiedy zawsze łatwiej jest dzielić się tym, co zwykle zachowujemy dla siebie.
– Suknię? – zapytała Marie w tej samej chwili, w której zapytałam:
– Tutaj? Do Francji?
Nasze głosy były równie ciche jak głos Liv: wyznany sekret znalazł swoje powierniczki.
Liv wcisnęła jedwabną obcisłą sukienkę do swojego bagażu w ostatniej chwili, dokładając jeszcze wieczorowe rękawiczki: sięgające powyżej łokci rękawiczki z miękkiej cielęcej skórki ufarbowanej na czerwono pod kolor sukienki.
– Sukienka daje się zwinąć w naprawdę malutki tobołek – powiedziała, a ja wyobraziłam sobie jej obleczoną w rękawiczkę prawą dłoń w lewej dłoni piastującego stanowisko redaktora naczelnego męża, parę wirującą w sali balowej, pijącą szampana i śmiejącą się tak, jak nie śmiał się nikt od początku wojny, gdy tymczasem zaledwie kilka przecznic dalej, w pokoju przylegającym do ich sypialni, spało w kołysce małe dziecko.
– Troje dzieci – powiedziałam – dwóch synów i córkę… Właśnie tyle chciałabym kiedyś mieć.
– Ja bym chciała mieć piątkę – dorzuciła Marie.
– Renny i Charles junior – zakończyła Liv. – Po wojnie. – A po chwili dodała: – Jeśli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, nie jesteś wystarczająco blisko. Tak mówi Robert Capa. – Zabrzmiało to żałośnie, w jej głosie zabrakło siły, którą emanowała, gdy tego ranka pojawiła się w obozie. – A ja byłam za oceanem. I cały czas od frontu dzielą mnie całe kilometry, gdy tymczasem Capa, Frank Scherschel i Ralph Morse są już w drodze do Paryża, idą z oddziałami wojska w stronę miasta, wieży Eiffla, Pól Elizejskich i wyzwolenia, żołnierze aliantów wmaszerowują w tłum, który wylał się na ulice, i świętują to, co stanie się niezapomnianym momentem tego stulecia. Momentem, na którym jakiś fotoreporter zrobi karierę.
– To ty chcesz zrobić karierę – powiedziała Marie karcąco półgłosem.
Wszystkie miałyśmy robić to, do czego zostałyśmy wyznaczone, by wygrać wojnę. Miałyśmy wykonywać rozkazy. Nie zwracać uwagi na niewygody. Robić wszystko z myślą o wysiłku wojennym, a nic z myślą o sobie.
– No cóż, jeśli o mnie chodzi – powiedziałam, starając się zagłuszyć naganę słyszalną w głosie Marie i zdławić własną krytyczną ocenę – uznałam, że zanim amerykańscy chłopcy wrócą do domu, ja będę już starą panną, więc pomyślałam, że lepiej tu przyjechać i poszukać sobie zalotnika! – Jakbym zupełnie pominęła wszystkie zabiegi związane z uzyskaniem akredytacji, szczepień, paszportu, wizy i książeczki wojskowej i przeszła bezpośrednio do zdejmowania miary na mój mundur w Saksie na Piątej Alei, co było pomysłem żony mojego wydawcy, podobnie jak przeniesienie mnie z działu maszynistek do sekcji książkowej, a potem przemianowanie z dziennikarki na korespondentkę zagraniczną.
Lord & Taylor uszyli pracującej dla „Boston Herald” Catherine Coyne mundur na zamówienie, Helena Kirkpatrick zamówiła swój na Savile Row, a kiedy Patricia Lochridge pojechała na Pacyfik na zlecenie „Woman’s Home Companion”, mundur dla niej uszył Saks; pani Stahlman upierała się, że czytelniczki „Bannera” nie pogodzą się z niczym skromniejszym dla ich własnej „nieustraszonej reporterki”, którą – jak się upierała – miały. I taka właśnie była prawda o tym, w jaki sposób znalazłam się w Europie: moja matka zmywała podłogi i naczynia u pani Stahlman, pan Stahlman był właścicielem „Nashville Banner”, a pani Stahlman – która chciała mieć korespondentkę wojenną jak gazety z wielkich miast – zdołała sobie wyobrazić mnie w roli, która nigdy nie przyszłaby mi do głowy. Całe swoje życie przeżyłam po niewłaściwej stronie Nashville i tam była moja przyszłość – a to była moja jedyna szansa, by to zmienić.
Żaden z powodów naszego wyjazdu na wojnę nie miał sensu, a jednocześnie wszystkie były zrozumiałe.
Znów zawarczały silniki bombowców, odległe, lecz obecne, a Liv, Marie i ja zaczęłyśmy śpiewać, leżąc pod naszymi pryczami i czekając na nadejście poranka. Śpiewałyśmy cicho, nieledwie szeptem, tylko dlatego, że to poprawiało nam nastrój: The White Cliffs of Dover, Always, As Time Goes By. Zamknęłam oczy, by nie widzieć cienia płótna polowego łóżka nad moją głową, nie słyszeć bombowca i urywanego ostrzału obrony przeciwlotniczej, ostry róg okładki notatnika wbił mi się w plecy. Wyobraziłam sobie, że znów jestem dziewczynką i nucę razem z mamą wysokim, słodkim sopranem, tylko my dwie, śpiewające zgodnie przy myciu luksusowej porcelany Wedgwood pani Stahlman w wielkim zlewie wielkiej kuchni rezydencji Belle Meade, gdzie – jak sobie kiedyś wyobrażałam – pewnego dnia zamieszkam.