- nowość
Wyspa Snów - ebook
Wyspa Snów - ebook
Heikki Kännö – uznawany za jednego z najznakomitszych współczesnych pisarzy fińskich, z wykształcenia artysta malarz – stworzył w „Wyspie Snów” niepokojącą, na poły magiczną opowieść o demonach cudzej przeszłości, egzorcyzmowanych dziełem pisania. Potężne dzieło wyobraźni zasilają tu autentyczne postacie i wydarzenia, lecz nad wszystkim unosi się duch realizmu magicznego. Oto pisarz, Izaak Severin, jest owładnięty potrzebą spisania dziejów rodziny Bergerów – rodziny niezwykłej, pełnej artystów, łowców lwów, poetów, członków tajnych stowarzyszeń, konfabulantów…Lecz czy na pewno? Rekonstrukcja losów rodu Bergerów wymaga od bohatera zanurzenia się w wydarzenia mistyczne i tragiczne, porywające i przerażające, prowadzi go w mrok Konga, do Niemiec, Austrii, Szwecji i oczywiście na wysepkę Sömnö, gdzie niepojęte staje się rzeczywiste i na odwrót. Ustalenie granicy między tym, co prawdziwe, a co wyobrażone, tym, co historyczne i tym, co magiczne okazuje się niemożliwe, tu zwycięzca jest jeden i jest nią wyobraźnia. I to jej zawdzięczamy tę wyjątkową ucztę literacką, uhonorowaną Nagrodą Runeberga.
Spis treści
Spis treści
Uwertura – Izba Hundinga 9
Prolog 17
Księga Rodu – Część i 43
Księga Rodu – Część II 183
Księga Wernera – Część i 271
Intermezzo – Ziemska Jerozolima 415
Księga Wernera – Część II 425
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8196-633-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem gotów do drogi! Całe życie poświęciłem na przygotowanie!
AUGUST STRINDBERG, Listy miłosne i nienawistne, przeł. J.B. Roszkowski
Udając się w podróż z Petersburga, powiedziałem, że będę szukał nadprzyrodzonego. Bardzo trudno jest zdefiniować nadprzyrodzone. Dla mnie jednak to słowo miało całkiem określone znaczenie. Już dawno temu doszedłem do wniosku, że jedyna możliwa ucieczka z labiryntu sprzeczności, w którym żyjemy, musi prowadzić całkowicie nową drogą. Niepodobną do niczego dotychczas nam znanego lub przez nas stosowanego. Ale gdzie ta nowa lub zapomniana droga miałaby swój początek, tego nie byłem w stanie powiedzieć.
P. D. USPIENSKI, Fragmenty nieznanego nauczania, przeł. M. Złotowska (przekład zmodyfikowany)UWERTURA
IZBA HUNDINGA
1
Zbudowany z bali i głazów dom znajduje się u podnóża skalistego urwiska, w środku sosnowego starodrzewu, u samego nieba. Podwórze wykarczowane pod pastwisko mocno pachnie gnojem. W kominku trzaskają grube sosnowe gałęzie, porywisty wicher wciska się w kąty.
Z zewnątrz dociera odgłos szybkich kroków, a potem łoskot – jakby ktoś, przebiegłszy przez podwórze, potknął się o stopień i wyłamał deski w balustradzie – i niemal natychmiast po tym rumorze drzwi się otwierają i chyboczą w zawiasach. Potężny podmuch zimnego wiatru wtłacza do wnętrza odłamane od drzew gałęzie, a razem z nimi do izby wpada z impetem olbrzymi mężczyzna, rygluje za sobą źle spasowane drzwi, słaniając się, mija rosnący pośrodku izby wielki jesion, dopada do paleniska, klęka, by ogrzać się w jego cieple, zamiera na chwilę bez sił, po czym układa się na rozłożonej przy ogniu niedźwiedziej skórze. Unosi jeszcze kudłatą głowę ze zmierzwioną brodą i śpiewa:
Czyjkolwiek ten dom,
Tu spocząć muszę!
Piękny tenor mężczyzny budzi kobietę, ta wpada do izby i wtedy między obojgiem, zanim jeszcze zdążą spojrzeć na siebie, rodzi się płomień bliskości.
*
Rozmawiają stłumionym głosem, są tak blisko siebie, że szepczą sobie nawzajem słowa do ust. Kobieta mówi, że ma na imię Zyglinda. Mężczyzna swoje imię zataja, twierdząc, że sam nie wie, jak winno się go nazywać. Nie zgadza się na imię Friedmund, Spokojny, ale przystaje na miano Friedlosa, Niespokojnego, co zarazem oznacza wykluczonego ze społeczeństwa banitę, którego zgodnie z germańskim prawem może zabić, kto tylko zechce. Takiemu znaczeniu mężczyzna nie przeczy, za to kręci głową na imię Frohwalt, Radosny, które niestety – jak mówi – nie pasuje do niego w ogóle, musi więc nazwać się Wehwalt, Smętny. „Niech to będzie me imię”, szepcze, „z braku lepszego”.
– Mój ojciec nosił imię Wolfe. Więcej miał w sobie z wilka niźli z człowieka. Matkę i siostrę straciłem podczas napadu bandy zbójów, którzy i dom mój obrócili w perzynę. Dorastałem pośród lasów pod opieką ojca i wrogowie znają mnie jako Wölfinga, Wilcze Szczenię.
Ledwo ten, co pogodził się z imieniem Wehwalt, wypowiada te słowa, na dworze rozlega się rżenie konia, buty podbite żelazem dudnią na schodach i do środka wkracza Hunding. Jest rosłym mężczyzną o wielkim brzuchu, ramionach grubości uda i niedźwiedzich łapskach zdolnych zmiażdżyć czaszkę. Jego spojrzenie pada natychmiast na pokrwawionego wojownika i na Zyglindę; odrzuca wtedy wszystko, co niósł, i chwyta za rękojeść miecza.
Następują mętne wyjaśnienia, podczas których nieznajomy zapewnia, że nie ma broni i że pod dachem Hundinga szukał jedynie schronienia, przybył w pokojowych zamiarach i w dobrej wierze. Hunding łagodnieje i udziela mu gościny. W trakcie rozmowy okazuje się jednak, że nieznajomy jest właśnie tym, za którym Hunding, opłacony najemnik, został wysłany w pościg, a wtedy czas schronienia kurczy się do tej jednej nocy i Hunding, bas, śpiewa:
Do walki staw mi się jutro! – za dnia,
Słyszysz mnie: – pomnij com rzekł!
Hunding znika w swoim pokoju, a Zyglinda szepcze:
– Podam mu wieczerzę i dodam do niej takiej mikstury, że aż do rana będziemy mieć spokój od tych awantur.
Krząta się przez chwilę nad kuchnią, po czym z pełną tacą w rękach śpiesznie podąża za Hundingiem. Wróciwszy, wyślizguje się z bawełnianej sukni. Blask płomieni tańczy na miękkiej skórze. Wehwalt przełyka ślinę i luzuje rzemienie swojej szaty.
Zyglinda kreśli palcem runy na unoszonej spokojnym oddechem piersi Wehwalta i opowiada:
– Gdy sprowadzili mnie do tego domu, odbyło się huczne wesele, na którym nie brakowało gości, wina i dziczyzny. Siedziałam pośrodku, przyozdobiona kwiatami, ale to Hunding był bohaterem, a ja tylko rekwizytem; wśród biesiadników nie znałam nikogo. Hunding mi się nie oświadczył. Nie prosił mego ojca ani brata o moją rękę, nie całował mnie w świetle księżyca ani nie wymknął się ze mną na strych, tylko za nędzne grosze najął zbójów, którzy zrównali z ziemią mój dom i rozdzielili mnie z rodziną. To właśnie świętowali! Smakowali radość z porwania! Około północy w drzwiach pojawił się odziany na szaro starzec z jednym okiem przesłoniętym rondem kapelusza. Obrzucił wzrokiem podpitych weselników, wyszarpnął zza pasa najpiękniejszy i najjaśniej połyskujący miecz, jaki kiedykolwiek widziałam, przecisnął się między hałasującymi pijakami, podszedł do jesionu i wbił w niego ostrze aż po rękojeść. Biesiadnicy umilkli, a starzec jął wpatrywać się we mnie z gwiezdnym błyskiem w swym jedynym oku i wiedziałam już, że ten cudowny miecz i moje należące doń serce są pisane bohaterowi, który wyzwoli mnie ze szponów Hundinga.
Wehwalt zrywa się na równe nogi i podbiega do jesionu, by zobaczyć rękojeść wystającą z rany w gruzłowatej korze.
– Potrzebuję broni do pojedynku, na który wyzwał mnie Hunding, więc doprawdy chciałbym okazać się bohaterem, o którym mówisz.
Zyglinda podbiega do Wehwalta i przywiera do jego ramienia.
– Wszyscy goście weselni usiłowali wyciągnąć z drzewa ten miecz, ale żaden nie zdołał go nawet poruszyć. Potem każdy mąż, który tu zawitał, próbował swych sił, a i Hunding wiele razy plecy swe nadwerężył. Ale mojry szeptały mi do ucha, że synowi Wolfego może się powieść.
Wehwalt wykrzykuje:
– Tylko wśród tchórzy zwano mego ojca Wolfe! Jego prawdziwym imieniem było Wälse!
Zyglinda mówi:
– Jeśli Wälse był twoim ojcem, to ty musisz być Wälsung, i w takim przypadku twój ojciec wbił miecz dla ciebie. Nie można zatem nazywać cię Smętnym. Nadaję ci imię, które odbiciem jest mej miłości: Zygmunt, Zwycięski! Niech znają cię jako Zygmunta!
Zygmunt chwyta rękojeść miecza.
– Niech tak będzie! Jam jest Zygmunt, Zwycięski, a to miecz mego ojca. Musi więc z drzewa trafić do mej dłoni, a gdy tak się stanie, jego imię brzmieć będzie Notung! Notung, pomocny w niebezpieczeństwie, wybawiciel ukochanej Zyglindy i mój.
Gwałtownym szarpnięciem wyciąga miecz z jesionu i unosi go nad głowę. Zyglinda otacza mężczyznę ramieniem.
– Zygmuncie, mój utracony bracie, mój kochanku, skarbie mojego życia!
Zygmunt opuszcza Notunga i obejmuje siostrę.
– Zyglindo, moja utracona siostro, moja ukochana, moja oblubienico, światło moich dni!
2
Urodziny wielkiego kompozytora, Ferenca Liszta, Zurych, 22 października 1856.
W programie przedpołudniowej uroczystości zorganizowanej przez Richarda Wagnera zaplanowano wykonanie fragmentów Walkirii, śpiewanych przez panią Heim i samego Wagnera przy akompaniamencie Liszta, a także poematów symfonicznych Liszta, granych na dwóch fortepianach, i ponadto głośne czytanie dopiero co ukończonych przez Wagnera tekstów Tristana i Izoldy oraz Zwycięzców. Obecni: poeta Georg Herwegh, pani Emilie Heim, pisarka Mathilde Wesendonck, księżna Karolina von Sayn-Wittgenstein, jej córka Marie, siostra Wagnera Clara, muzyk Alexander Winterberg, kompozytor Theodor Kirchner, polityk Johann Jakob Sulzer i oczywiście bohater dnia, kompozytor Ferenc Liszt.
Po tych artystycznych uniesieniach towarzystwo musi posilić się i odpocząć, więc w radosnych nastrojach przenosi się do stołu, na który podano wszelkiego rodzaju specjały, z winem i likierami włącznie. W ożywionej dyskusji tematy nieustannie się zmieniają, a ponieważ na miejscu jest tak wielu artystów, przyjaciół sztuki i również znany polityk, doprowadza to nieuchronnie do szermierki słownej w stylu phrases d’armes, czyli jedni pytają, inni odpowiadają, odpowiedzi są przedmiotem ataków, tak jak i same pytania, i ostatecznie wymiana zdań toczy się przyjemnie i hałaśliwie.
Z Weimaru przychodzi telegram – wiersz Hoffmanna von Fallerslebena, który Georg Herwegh odczytuje, akcentując patetycznie. I kiedy w ten sposób znaleziono się już w kręgu poezji, dochodzi do niewielkiej debaty o Heinrichu Heinem, do którego wierszy wiele swych najważniejszych pieśni skomponował Robert Schumann i którego Theodor Kirchner, znany jako zagorzały wielbiciel Schumanna, chce z tego powodu bronić, a którego Liszt ze swojej strony krytykuje, na co Mathilde Wesendonck pyta, czy Heinrich zdaniem Liszta nie zasłużył jednak na to, by jego „literacki pseudonim wypisano w świątyni nieśmiertelności”, co Liszt kwituje krótkim: „Tak, ale błotem”.
Kiedy towarzystwo posiliło się i narozmawiało do woli, przenosi się z powrotem do sali muzycznej. Liszt zasiada do fortepianu, rozkłada przed sobą partyturę pełną notatek, a Wagner prosi o pozwolenie wykonania przed „najlepszą możliwą publicznością” swego najnowszego dzieła, Zygfryda, nad którego nieukończeniem ubolewa.
– W innej sytuacji nie prezentowałbym tak niegotowej kompozycji, ale Tristan i Izolda w dającej się przewidzieć przyszłości zabierze mi z pewnością cały czas, więc Zygfryd będzie musiał poczekać na dokończenie.
Wagner i Emilie Heim stają za pulpitami nutowymi, a spod czarodziejskich palców Ferenca Liszta uwalniają się dźwięki uwertury.
W przerwie zebrani siadają ponownie do stołu.
Wagner zdradza, że pisze Pierścień Nibelunga od końca do początku, pomimo że zabierając się za komponowanie, miał już gotowy pomysł na budowę całego dzieła. I chociaż wielu zna tę opowieść, niektórzy z obecnych chcą wiedzieć więcej.
– Sprawa jako taka nie jest osobliwa – śmieje się Wagner. – Początkowo chodziło o rozbudowanie jednej długiej opery do formy trylogii w rodzaju Orestei, ale potem stwierdziłem, że potrzebuję jeszcze prologu. Moim zamysłem było stworzenie tragedii w stylu greckim, zatytułowanej Śmierć Zygfryda, ale ostatecznie miałem w ręku libretta czterech dramatów muzycznych. Komponowanie zacząłem w 1853 roku od uwertury do Złota Renu, która objawiła mi się we śnie, gdy byłem w La Spezii.
Wagner się uśmiecha.
– Czyli tak naprawdę złoto pochodzi z głębin Morza Liguryjskiego, a nie Renu.
Wznosi kieliszek amaretto, wciąga w nozdrza mdławy zapach migdałów i odstawia kieliszek na stół.
– Sen jest szczególnie ważny w pracy artystycznej, bo ta odbywa się zawsze na pograniczu jawy i snu. Cała sztuka ze swej natury jest jak sen. Zauważyliście to? Sen jest mimowolną formą ekspresji poetyckich i religijnych obszarów ludzkiego umysłu, sztuka zaś świadomą. Czy ktoś chce się spierać? Jeśli nie, jestem gotowy do następnego aktu.PROLOG
1
Premiera mojej książki, zatytułowanej Werner H. Berger – Sztuka i życie, sprawiła, że poczułem w sobie nagłą pustkę i zmieszany opuściłem panel dyskusyjny zorganizowany przez wydawcę. Wcześniej wyobrażałem sobie, że po skończeniu pracy będę mógł się cieszyć poczuciem spełnienia; odsunąłem od siebie pokaźny stos papierów zawierających wyniki szczegółowej pracy badawczej, ale zauważyłem, że znów siedzę nad czystą kartką i nie wiem, co z nią zrobić. Nie byłem na to przygotowany. Kiedy maszyna drukarska ruszyła, sądziłem, że jestem wyczerpany do cna i że pozbycie się z głowy myśli o Bergerze i jego rodzinie będzie powodem do świętowania, musiałem jednak przyznać, że na żadnym etapie pisania nie wierzyłem tak naprawdę w urzeczywistnienie tej wizji.
Powinienem promienieć zadowoleniem, a zamiast tego uświadomiłem sobie, że właściwej pracy nie wykonałem. Czułem się jak nadworny pisarczyk. I jak głupiec. A co najgorsze – czułem się jak oszust.
Kiedy rano się ubierałem i pastowałem buty, nie spodziewałem się takich refleksji. Sądziłem, że to będzie uroczysty dzień, w którym skupię się na swojej publikacji i nie znajdę nawet czasu na inną aktywność umysłową. W drodze do Kungsträdgården obiecałem sobie nie wracać już do podobnych rozmyślań, przynajmniej nie tego wieczoru.
Usiadłem w parkowej kawiarni od strony ulicy Hamngatan i uczciłem swoją książkę filiżanką robusty z pianką, czyli cappuccino zaparzonego z kongijskiej kawy. Jednak pomimo danej sobie obietnicy, podnosząc do ust napój w kolorze habitów Frati Minori Cappuccini, zdałem sobie jasno sprawę, że pachnąca świeżą farbą drukarską biografia, którą położyłem na stole, była tylko przystankiem w podróży i że właściwa opowieść wciąż czeka, by przenieść ją na papier. Wiedziałem, że muszę zająć się tematem ponownie i że jednak Bergerowie nie zostawią mnie w spokoju.
Tak więc już tego wieczoru zacząłem rozmyślać nad tą nieopowiedzianą częścią książki, która nie zdążyła nawet jeszcze trafić do księgarń. Wydobyłem z kieszeni notatnik, ściągnąłem z niego gumową opaskę, pstryknąłem długopisem, wysuwając wkład, i napisałem na pierwszej wolnej stronie słowa „Wyspa Snów”, po czym zamaszyście otoczyłem je ramką. Tematyka była oczywista. Wszystko to, o czym nie pozwoliły mi napisać moje zobowiązania, ale też czysty, podszyty tchórzem szacunek i wynikająca z niego wewnętrzna potrzeba chronienia samego siebie. Pomyślałem o wuju Wernera, nieżyjącym prawniku rodzinnej firmy, i toczonych z nim zażartych dyskusjach. Myśli ułożyły mi się w słowa: „Fortunio, to będzie moja książka dla ciebie. Zobaczymy, co sądzą twoi następcy, czyli grono prawników zatrudnionych po tobie w rodzinnym przedsiębiorstwie; czy dojdzie do obiecanego przez ciebie procesu i linczu, czy sporządziłeś testament, w którym wymieniono moje nazwisko; czy spisałeś szczegółową listę spraw poufnych oraz konsekwencji ich ujawnienia”. Zamówiłem czterdziestkę calvadosu, delektowałem się z przymkniętymi oczami głębokim smakiem trunku dojrzewającego w dębowych beczkach i myślałem: „Werner, nie rozumiem, dlaczego chciałeś cokolwiek ukrywać. Czyżbyś nie wierzył w trwałość swojej sztuki? Ona powinna być przecież czymś, co zachowuje swoją istotę i wartość niezależnie od opinii otoczenia. A może i ty przestraszyłeś się myśli o naruszeniu swojej prywatności? A co z twoją mową o tym, że ludzie powinni ukazywać swoje życie, tak jak twoim zdaniem robią to artyści? Miałeś mnie za zamkniętą szafę, w której możesz przechowywać swoje myśli i czyny poza zasięgiem wzroku? Wygląda na to, że się myliłeś. Ale wiesz co? Znaczenie twojej sztuki może osiągnąć właściwe jej rozmiary dopiero wtedy, gdy poradzisz sobie z presją, którą dla ciebie zaplanowałem”.
Myślałem też o żonie i synu Wernera: „Przepraszam was, Mio i Jonathanie, ale muszę to zrobić. Innej możliwości po prostu nie ma”.
Potem zacząłem układać plan książki.
Nieupiększona prawda o podróży Wernera do Afryki, wyspa Robinsona Crusoe, Pierścień Nibelunga, mistyka G.I. Gurdżijewa, Leonarda Césaire’a i poety Friedricha Tiecka, Per Erik Sten i wydarzenia na Sömnö…
Ręce mi się trzęsły z podniecenia, kiedy zapisywałem sobie ogólny plan książki, słowa kluczowe i harmonogram pracy. Przerwałem, żeby wziąć głęboki oddech, bo na tym etapie nie rozumiałem już, jak udało mi się stworzyć tę biografię, tak beztrosko omijając najistotniejsze postaci i elementy. Zamknąłem notatnik, wsunąłem weń długopis i wyszedłem z kawiarni ze świadomością, że od nowa zanurzam się w oszałamiającym świecie Bergerów i że czas milczenia wreszcie się skończył.
2
Pera Erika Stena poznałem w Sztokholmie na początku lat dziewięćdziesiątych, na zebraniu Szwedzkiego Towarzystwa Teozoficznego odbywającym się w domu L., w którym dekoracje zdobiące klatki schodowe, pokoje, sale, a nawet kuchnię wyglądają, jakby były specjalnie wykonane na spotkania poświęcone tematyce teozoficznej. Wejście otaczają poroża i podobizny satyrów. Sufit luksusowej sali wsparty jest na rzędach kolumn pokrytych ornamentami. W pozłacanych gipsowych ramach pozuje grupa mężczyzn o posępnych obliczach – klasa wyższa, członkowie zarządzającej domem rodziny, biskupi, lichwiarze, urzędnicy rządowi, wolnomularze.
Tego wieczoru, gdy sekrety teozofii wciągały w swoje sidła naszą niewielką grupę, chłonącą tajemną wiedzę, moją uwagę zwrócił ciemnowłosy, jakoś dziwnie leniwie przystojny młodzieniec, który skrył się w mroku z tyłu pomieszczenia. Zauważyłem, że rozgląda się ciekawie wokół, i nie umiałem oprzeć się urokowi wyraźnie widocznej twarzy, która zdradzała, że za pięknem regularnych rysów kryje się człowiek okrutny i nieuczciwy. Miałem wrażenie, że patrzę na portret Doriana Graya, na którym zaczęły się dopiero pojawiać pierwsze zmiany obnażające zepsucie. To spostrzeżenie rozbudziło moją ciekawość do tego stopnia, że po zakończeniu spotkania ruszyłem ku młodemu człowiekowi, aby zaprosić go na późny obiad. Okazało się, że z powodu niespodziewanych kłopotów finansowych Per Erik nie jadł porządnie od kilku dni, i tak oto moim zwyczajem stało się karmienie go i pojenie aż do czasu, kiedy po kilku miesiącach dzięki otrzymanemu spadkowi udał się w podróż na Daleki Wschód, by w życiu klasztornym szukać prawdy, której teozofia nie pomogła mu odkryć.
Per Erik Sten zaangażował się w dyskusję, ufny we własne siły i styl; jednym rzutem oka ocenił wartość mojego garnituru, oszacował klasę restauracji i butelkę drogiego wina, które bez mrugnięcia okiem zamówiłem, i postanowił snuć opowieść ukazującą go jako mistyka równego samej madame Bławatskiej. Najwyraźniej w jego mniemaniu był to sposób, by zrobić wrażenie na osobie, której zainteresowania odgadł jedynie na podstawie faktu, że spotkał ją na zebraniu teozoficznym. Uśmiechnąłem się i pozwoliłem mu mówić.
Człowiek pokroju Pera Erika musi kłamać nawet wtedy, kiedy prawda jest ciekawsza od wymysłów. Kłamie, jakby testował sam siebie: w jaki labirynt potrafi się wplątać i jak z niego znaleźć drogę do wyjścia. Szybko zauważyłem, że nie mogę rozpoznać, co jest prawdą, a co fikcją. Zrozumiałem jednak, że jego podejście do naprawdę interesujących tematów jest miałkie i nic nie wnosi.
Per Erik opowiedział mi o swojej włóczędze z przyjacielem po pustyni Gobi i oddawaniu się praktykom magii seksualnej w duchu Aleistera Crowleya.
– One oczywiście nie działały. Mam na myśli to, że nic się nie ukazało, ciemność pozostała ciemnością, a kilka pochodni, które zapaliliśmy, oświetlało tylko narysowany na piasku krąg, a nie oblicze Boga, no, ale było to rzeczywiście przeżycie. Powiedziałbym, że po czymś takim wraca się już jako inna osoba. Może jest tak, że przywoływany duch rysuje się w samym człowieku; ta zmiana, która zachodzi w duszy, jest może właśnie t y m, co można uznać za objawienie Aiwassa.
Pomimo tego, że Per Erik wolał płeć przeciwną, zdołałem w ciągu następnych tygodni wciągnąć go w związek miłosny, zaoferowawszy mu możliwość mieszkania u mnie. Na nasze nieco wymuszone bycie razem składały się długie kolacje i wszystko to, czym zakochani zajmują się ukryci przed wzrokiem innych, ale też wzajemne uniki, jak to często przydarza się w związkach opartych na obustronnym wykorzystywaniu się. Przyznaję więc, że użyłem tu słowa „miłosny” w niewłaściwym znaczeniu. Miałem raczej na myśli z trudem kontrolowaną symbiozę, w której partnerzy usiłują zwracać jak najmniej uwagi na nieprzyjemne szczegóły. Potwierdziła się też nieuczciwość Pera Erika, kiedy któregoś wieczoru, wróciwszy do domu, stwierdziłem, że młodzieniec przepadł razem z pewną częścią mojego majątku. Nie na tyle dużą, żebym chciał ściągnąć mu na kark policję, ale wystarczającą, by żyć wygodnie przez parę miesięcy. Później dostał swój spadek i całe lata o nim nie słyszałem.
Nie można Pera Erika opisać słowami „uroczy łajdak”, bo chociaż w młodości był uroczy i był łajdakiem, to przypominał raczej robaka żerującego na ludziach, którzy nie mogli się odnaleźć w życiu. Robotę pijawki można wykonywać z klasą, ale wokół Pera Erika unosiła się oblepiająca aura ofiary i nieudacznika, a w jego intrygach nie było niczego szlachetnego. Wykorzystywał ludzi, bo taką miał naturę; dopadał ich w niebezpieczeństwie, opróżniał im kieszenie, gdy odwracali głowy, a potem wymyślał niekończące się kłamstwa, by uniknąć konsekwencji.
Kiedy próbujemy kogoś opisać, chcąc nie chcąc mówimy też więcej o nas samych, a ponieważ czytelnik może być zdezorientowany z powodu przeplatania się informacji o piszącym i opisywanym, niewykluczone, że powstały obraz w jakimś stopniu wprowadza w błąd. Obawiam się więc, że zabrzmiałem tak, jakbym czuł się rozgoryczony po utracie swoich kosztowności, ale o niczym takim nie ma mowy. Nie zostawiłbym oczywiście Pera Erika w swoim mieszkaniu samego, gdybym nie sądził, że należy mu się mała odprawa, jeśli – pomimo spodziewanych przywilejów – postanowi porzucić moje towarzystwo.
Po powrocie z Tybetu Per Erik poczynił zaskakująco dalekosiężne plany. Skontaktował się ze mną, jakby nigdy nic się nie stało ani nigdy nic mi nie zginęło, i z moją pomocą założył na Kungsholmen mały piwniczny sklepik o nazwie „Lilla mystiska bokhandeln”. Księgarnia mogłaby zapewnić przyzwoite utrzymanie, ale i na tej pracy Per Erik nie potrafił skoncentrować się z takim oddaniem, jakiego wymaga pomyślne prowadzenie interesów. Godziny otwarcia były nieregularne, sprzedaż wysyłkowa nie działała i tylko z rzadka jakiś przechodzień mógł za szybami małych okienek w przyziemiu dostrzec książki, których tytuły i tak przyciągały jedynie wąskie grono klientów. Resztę pieniędzy pochłonęło odnowienie szkunera wchodzącego w skład spadku. Zakotwiczony na przystani na Östermalm żaglowiec Per Erik ochrzcił imieniem Dhjana i przysposobił do zamieszkania; co do morskiej przydatności szkunera, gwarancji nie było, ale takie rozwiązanie odpowiadało Perowi Erikowi. Mógł on teraz mieszkać w centrum Sztokholmu, a nie wydawał pieniędzy na nic poza prądem i opłatami portowymi. Ponadto w zamian za świadczenie usług, w których się specjalizował, udało mu się też wynegocjować niski czynsz za sklep. Raz w miesiącu wróżył z kart tarota właścicielce lokalu i jej bliskim i stał się tak zręcznym pochlebcą, że wymówienia nie musiał się obawiać.
3
Artystę Wernera H. Bergera poznałem za pośrednictwem Pera Erika Stena. Niedługo po otwarciu swojej księgarni Per Erik spotkał Anitę Larsson, młodą kobietę szukającą swojego miejsca w życiu, a ta wciągnęła go do parającej się mistycyzmem smalandzkiej społeczności, w której jedną z wpływowych osób był Werner H. Berger. Wygłaszając wykład, o który go poproszono, Werner zwrócił uwagę na nową parę, z pewnością głównie na jej uwodzicielską żeńską połowę, ale podszedł nie do kobiety, tylko do jej przyjaciela, i powiedział, że potrzebuje asystenta do pracy w atelier. Per Erik, znużony surowymi zasadami społeczności, zgodził się natychmiast, Anita również, choć dopiero po naradzie ze swoimi ezoterycznymi przewodnikami. W wyniku tego spotkania Per Erik i Anita na jakiś czas przeprowadzili się do Wernera. Jako gorący wielbiciel sztuki Bergera, noszącej znamiona okultyzmu, bezzwłocznie załatwiłem sobie do nich zaproszenie.
Pamiętam toczącą się przed laty żywiołową dyskusję.
Siedziałem w powycieranym fotelu w kabinie szkunera Dhjana, pełnej materiałów budowlanych, pyłu i nierozpakowanych pudeł z przeprowadzki, a Per Erik pociągał fińską wódkę prosto z butelki i maszerował teatralnie w tę i z powrotem, obijając się o różne przedmioty. Stracił swoją ukochaną, a jego duchowy ojciec okazał się „knującym wężem”, jak wyraził się Per Erik; jego rozczarowanie było ogromne. Chociaż bardzo chciałem spojrzeć na sprawę z wielu różnych stron – wziąć pod uwagę pogląd Pera Erika, pogląd Wernera H. Bergera, pogląd Anity Larsson i wreszcie swój własny – nie mogłem zaprzeczyć, że Per Erik miał powody do gniewu.
Przy tej okazji opisał sytuację, kiedy to widział, jak Werner pokazuje Anicie kolekcję drogocennych kamieni. W szkatułce znajdowały się między innymi trzy diamenty wielkości małego ziarnka grochu, które kobieta podnosiła po kolei na dłoni, by przyjrzeć się im w świetle padającym ze stojącego na stole świecznika. Werner powiedział, że diamenty są pokłosiem przygód jego dziadka w Afryce.
Per Erik odepchnął na bok opartą o ścianę kabiny płytę gipsową, popatrzył przez odsłonięte okrągłe okienko na pogrążającą się w mroku wyspę Djurgården i wykrzyczał:
– Berger wiedział, że Anita lubi kamienie, bo pokazywała mu onyksy i jaspisy w swoim naszyjniku!
Dostrzegłem w tym wzburzeniu znaną mi już wcześniej chciwość. Wykorzystał kiedyś moją słabość, by zyskać pozorne usprawiedliwienie dla kradzieży kosztowności i w podobny sposób starał się wykorzystać zainteresowanie Wernera Anitą. W naszych rozmowach na osobności Werner wspomniał, że odkąd para zamieszkała u niego w willi, zaczęły mu znikać drobne sumy pieniędzy. Poprosił mnie, żebym coś w tej sprawie zrobił – uważał, że już wcześniej znałem dobrze Pera Erika, więc zaproponował, bym to ja ukrócił podkradanie, ale na tę propozycję jedynie się żachnąłem. Zachęcałem go, by sam wziął Pera Erika na rozmowę, zakładam jednak, że tak nie zrobił, a mogę tak sądzić dlatego, że Per Erik osiągnął swój cel: Werner był gotów płacić asystentowi, by móc dalej uwodzić jego dziewczynę. Powodzenie tego przypominającego sutenerstwo planu wyjaśnia w pewnym stopniu działania, których podjął się Per Erik, kiedy Werner zachorował, a o których później opowiem więcej.
Werner zaprezentował Anicie diamenty w dniu, kiedy dziewczyna przybyła z Perem Erikiem do willi artysty, noszącej nazwę Notung i mieszczącej również atelier zwane Izbą Hundinga. Prawdopodobnie nikt nie widział obrazów, do których Anita pozowała Bergerowi, jeśli takie w ogóle istniały, ale pamiętam, że Werner mówił o serii Afrykańska królowa, nad którą pracował „dla własnej przyjemności”. Bo Anita z wyglądu była skandynawską wersją Katharine Hepburn ze złotych czasów Hollywoodu.
Sam Berger przypominał starzejącego się Marcella Mastroianniego i to porównanie w ogóle nie sprawiało mu przyjemności. Irytowało go dlatego, że kiedy był młodszy, takie podobieństwo nie przyszłoby nikomu do głowy, ale z czasem, kiedy włosy mu posiwiały, a rysy twarzy zamieniły się w głębsze bruzdy, słyszał o tym często. Pojawienie się Mastroianniego w lustrzanym odbiciu stanowiło więc zdaniem Wernera wyraźną oznakę nieuchronnie postępującego rozkładu i ruiny i kiedy na początku naszej znajomości wyraziłem podziw, dostrzegłszy to podobieństwo, odwrócił się, przejrzał w wiszącym na ścianie lustrze i wymamrotał:
– Niech się wali, makaroniarz jeden!
Wierzę, że Perowi Erikowi naprawdę zależało na Anicie, może nawet w głębi duszy ją kochał, ale nie przeszkadzało mu to w próbach wykorzystywania jej urody gwiazdy filmowej. Uczestniczyli razem w różnych wydarzeniach, na które Per Erik nie byłby z pewnością zaproszony, gdyby nie Anita, i na których nawiązywał wiele kontaktów przydatnych w staraniach o lepszą pozycję w ważnych dla niego organizacjach. Dramat rozgrywający się pomiędzy Anitą, Bergerem i Perem Erikiem wpisywał się więc w znany schemat i nie powinno to – w świetle wcześniejszego zachowania Pera Erika – mieć żadnego znaczenia, tymczasem niespodziewanie okazało się, że owszem, ma.
Ubrany w czarny garnitur z krawatem, Per Erik zdjął z przeprowadzkowego pudła wiertarkę z umocowanym w niej mieszadłem do farb, usiadł w gipsowym pyle i krzyknął:
– Berger uwiódł Anitę!
Mógłbym go oświecić słowami: „Sam mu ją wciskałeś!”.
Popełniłbym jednak błąd, ponieważ między Perem Erikiem a Wernerem istniała duchowa relacja uczeń–mentor i musiałem przecież wziąć też pod uwagę mało prawdopodobną możliwość, że wyjątkowa wartość takiej więzi mogła dotyczyć również Pera Erika Stena.
4
Listopad 2007.
Werner Berger już od kilku dni odczuwał w stopie ból przypominający kurcz i leczył go armaniakiem, a także medytacją, która – co potwierdzone również naukowo – uśmierzała ból skuteczniej niż leki morfinopochodne. Dolegliwość była jednak uporczywa i Werner utykał tak mocno, że nie chciał widzieć swego odbicia w lustrach. Na tym największym, w salonie, zawiesił nawet zasłonę – i sam siebie tym posunięciem rozbawił, bo przecież tak często czytał Doriana Graya, a teraz reagował wstrętem na swoje odbicie, zupełnie jak Dorian na swój portret.
W nocy żonę obudził krzyk bólu.
To kot wskoczył na nogę Wernera śpiącego w sąsiedniej sypialni.
Werner i Mia wpatrywali się w kończynę, której teraz nie można było dotknąć nawet prześcieradłem.
– Chcesz na nią lodu? – zapytała Mia ostrożnie, bo spocony i zagryzający zęby artysta nie wyglądał na chętnego do rozmów.
– Przynieś mi ten cholerny lód! – wrzasnął Werner, a kiedy już wychodziła z pokoju, rzucił:
– I do tego tę zaczętą butelkę ze stołu w bibliotece.
Z pomocą armaniaku, kruszonego lodu i półgodzinnej intensywnej medytacji Werner zdołał przespać część nocy, ale już wczesnym rankiem obudził się, jęcząc i przeklinając. Udało mu się z trudem przemieścić na dół, gdzie natychmiast zaczął kurować się szklanką wodoru nr 384. Werner zaczytywał się Uspienskim i bardzo dokładnie przyswoił sobie nauki urodzonego w drugiej połowie dziewiętnastego wieku ormiańsko-greckiego mistyka, G.I. Gurdżijewa.
Mówimy zatem o wodzie z kranu.
Jednocześnie płukał gardło różnymi preparatami homeopatycznymi. Jego stosunek do medycyny konwencjonalnej był zdecydowanie negatywny.
Jednym z celów ćwiczeń Wernera na koncentrację było pozbycie się skutków szczepienia przeciw gruźlicy, które jego zdaniem powodowało chroniczny kaszel i uniemożliwiało mu normalne oddychanie. Werner wierzył też mocno, że kuracja antybiotykowa na zapalenie ucha, którą przyjął w dzieciństwie, wytrąciła jego organizm z równowagi i że gdyby nie ten spowodowany przez matkę wypadek, niemal całe jego zdrowie wyglądałoby inaczej. „Inonotus obliquus” – rzucił kiedyś w naszej rozmowie, po czym, odchrząknąwszy, wyjaśnił: „Błyskoporek podkorowy. Grzyb powszechnie występujący na drzewach liściastych, który odpowiednio stosowany zapobiega większości chorób lub je leczy. Na te same choroby rzesze doszczętnie skorumpowanych lekarzy nie znają żadnych innych sposobów leczenia niż te, które wciskają im handlarze śmiercią z firm farmaceutycznych”.
Pamiętam, jak Werner po zachorowaniu na grypę najpierw zwymyślał matkę, a potem zaczął rozprawiać, trzymając między palcami homeopatyczną granulkę:
– Jest oczywiste, że po niekończącym się procesie rozcierania i rozcieńczania ta cukrowa kuleczka nie zawiera już nawet jednej molekuły a r c a n y, czyli aktywnego składnika, i równie pewne jest to, że mówienie w związku z lekami homeopatycznymi o p a m i ę c i w o d y może jedynie śmieszyć, bo woda z tego cholernego kawałka cukru została odparowana. Tu chodzi o p a m i ę ć k o s m o s u. Kiedy arcanę rozciera się w moździerzu zgodnie ze schematem opartym na położeniu określonych gwiazd, na przemian raz w prawą, raz w lewą stronę, zawsze licząc skrupulatnie, rodzi się połączenie z kosmosem przez miliardy lat przyjmującym promieniowanie swojego nasiennego magazynu.
Gdy zakwestionowałem wartość tego wywodu z naukowego punktu widzenia, Werner odparł naturalnie, że wielokrotnie potwierdzał swoje poglądy za pomocą obliczeń i pomiarów.
Roześmiałem się.
On na to parsknął – drwiąco.
– Wiedziałem, że i w tej sprawie nie będziesz zdolny do samodzielnego myślenia! Mówimy tu o c i e m n e j m a t e r i i. Współczesna nauka potwierdza, że ciemnej materii jest wielokrotnie więcej niż materii widzialnej i że jej istnienie daje się już od dziesięcioleci obliczyć, a także konkretnie zaobserwować. Ale nauka nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, czym jest ciemna materia ani co się za nią kryje. A to dlatego, że jeśli nauka poruszyłaby się choćby o milimetr na drodze ku zrozumieniu i poznaniu, musiałaby dopuścić możliwość istnienia absolutu, istnienia duszy, a także możliwość istnienia życia po śmierci.
Werner H. Berger usłyszał diagnozę w styczniu 2008 roku, podczas trzeciego ataku choroby, którą, jak się okazało, była dna moczanowa. Lekarz wprowadził igłę punkcyjną do obolałego stawu i wynik badania pod mikroskopem był jednoznaczny. W płynie tkankowym wyraźnie odróżniały się kryształki kwasu moczowego.
Badając przyczyny, które doprowadziły do choroby, młody lekarz pochodzenia arabskiego najpierw zapytał o spożycie alkoholu. Werner nie odwiedzał właściwie gabinetów lekarskich, bo chciał leczyć swoje choroby i dolegliwości własnymi metodami, i dlatego pytanie tego całkiem obcego młodzieńca wydało mu się nietaktowne. A ponieważ ogólnie rzecz biorąc, nie koncentrował się na ilościach wypijanych płynów, przez chwilę aż sapał z wysiłkiem, zanim zdołał wykrztusić z siebie odpowiedź przynajmniej w przybliżeniu brzmiącą uczciwie.
Podążając drogą wskazywaną przez taoizm i buddyzm, Werner przez całe lata i etapy życia trwał w różnych rodzajach ascezy, której istotnym elementem była abstynencja, ale – zwłaszcza po zapoznaniu się z naukami G.I. Gurdżijewa – w tych kwestiach zwrócił się ku bardziej hedonistycznej odmianie taoizmu i ku poglądowi, że wszystko, co przyjemne dla ducha, jest dobre również dla ciała. Werner szybko zauważył, że parę szklaneczek przed chwyceniem za pędzel otwiera kanały, które uwalniają kreatywność i pobudzają go do bardziej impulsywnej pracy, i chociaż osiągał praktycznie taki sam stan za pomocą medytacji i ćwiczeń oddechowych, nie widział powodu, żeby wyraźnie najskuteczniejszy ze wszystkich sposobów należało odrzucić.
Kiedy Werner dokonał już wszystkich potrzebnych kalkulacji, odpowiedział:
– Może butelka dziennie, na pewno nie więcej.
– Butelka czego? – zapytał lekarz.
– Głównie armaniaku.
– To za dużo – stwierdził doktor. – Armaniak to mocny alkohol. Musi pan zdecydowanie mniej pić, jeśli chce pan uniknąć chorowania w przyszłości.
Kierunek, w którym potoczyła się dyskusja, nie zachwycił artysty oddającego się mistycznym praktykom. Chociaż w sensie technicznym zaakceptował on to, co usłyszał, i rozumiał kruchość swojego organizmu, jak również jego podatność na mechanizmy, które regulują funkcje ciała każdej żyjącej istoty, to w świetle jego życiowych doświadczeń podejście prezentowane przez lekarza było pod każdym względem błędne. Uzewnętrzniło się to bardzo wyraźnie, kiedy młody doktor chciał także zakazać Wernerowi spożywania czerwonego mięsa.
– Tylko sto gramów dziennie. I najlepiej nie każdego dnia – poinstruował i w odpowiedzi spotkał się natychmiast ze wściekłym spojrzeniem.
Plan rekonwalescencji Wernera H. Bergera był śmiały i bogaty w szczegóły. Pacjent nie tknął leków zapisanych przez lekarza i nie zrezygnował z zabronionych produktów, a wręcz zwiększył ich spożycie, żeby pobudzać odporność organizmu. Poza naukami G.I. Gurdżijewa kierował się także taoistyczną maksymą: „Gdy chce się coś osłabić, trzeba najpierw temu pozwolić się wzmocnić”. Zdobył tuszę baranią, pochłonął ją całą wraz z kośćmi i cierpiał w łóżku przez trzy tygodnie.
Skonsultował się ze specjalizującym się w homeopatii znajomym ortopedą, który w szeregach smalandzkiej społeczności został wtajemniczony w tajniki czwartej drogi Gurdżijewa, ten zaś ortopeda wypisał mu receptę na ekstremalnie silne, czyli w proporcjach możliwie najsłabsze naturalne specyfiki, składające się niekiedy w stu procentach z cukru, a żeby wzmocnić tę radykalną kurację, Werner sięgał po liczne znajdywane przez siebie alternatywne metody, które w połączeniu z intensywną medytacją łagodziły – z różnym skutkiem – nawracające z dużą częstotliwością ataki. Próbował okładów z mieszanki aktywnego węgla i siemienia lnianego, pił wodę zlaną po gotowaniu ziemniaków i filtrowaną zupę z cebuli, smarował chore miejsce miksturą z jodu i kwasu acetylosalicylowego, a także dodawał sobie jod, rumianek i sól morską do kąpieli. Uważał, że jedyną korzyścią z wizyty u lekarza w przychodni było wyjaśnienie, o jaką chorobę chodzi, a ponieważ problem był natury genetycznej, nie istniało inne rozwiązanie niż działania naprawcze na poziomie genów. Uciekł się do h o r m e z y.
Teoria hormezy opiera się na przeprowadzonym w 1888 roku przez niemieckiego farmaceutę Hugona Schultza badaniu nad komórkami drożdży, z którego wynika, że mała dawka chemicznej trucizny lub promieniowania radioaktywnego pobudza komórki, natomiast duża dawka je zabija. Według tej teorii wystarczająco rozcieńczona trucizna wyzwala w komórkach reakcję stresową, która pobudza je do naprawy uszkodzeń powstałych w DNA. Werner Berger zamówił zastrzyki u zaprzyjaźnionego chemika. Raz w tygodniu wkłuwał sobie do żyły zatruty radonem roztwór soli fizjologicznej, po czym koncentrował się na przełykaniu śliny i kierowaniu _qi_ do każdego meridianu swojego ciała. Wyjaśniał:
– Hormeza wprawia geny w ruch, a medytacja ustawia je w korzystniejszym dla zdrowia położeniu. Czuję w komórkach, jak to działa, ale muszę się jeszcze wiele nauczyć.
5
Werner H. Berger był dalekim kuzynem sławnego socjologa Petera L. Bergera; będąc pod wrażeniem jego badań z zakresu socjologii wiedzy i teologii, postanowił uzupełnić swój pseudonim artystyczny literą H. Podobno inicjał drugiego imienia oznaczał Herkulesa, a tak z kolei brzmiała nadana przez dawną dziewczynę pieszczotliwa nazwa narządu płciowego Wernera. Tego nie można było w żaden sposób sprawdzić, bo chociaż on sam chętnie potwierdzał prawdziwość tej historii, należy pamiętać, że mógł jedynie chcieć, żeby była ona prawdziwa, ponieważ taka wersja mu po prostu schlebiała.
Socjolog wiedzy i artysta byli ze sobą spokrewnieni ze strony matki, ale nazwisko Werner otrzymał po ojcu, który z korzeniami Petera L. Bergera nie miał nic wspólnego. Na samym początku drugiej wojny światowej dziadek Wernera popadł w konflikt z okupującymi Austrię nazistami, w wyniku czego – a także po to, żeby uciec z kraju wraz z rodziną i diamentami – potrzebował nowej tożsamości. Nazwisko Berger brzmiało dobrze; znaleziony w Salzburgu fałszerz w ciągu kilku szarpiących nerwy dni przygotował nowe papiery dla całej rodziny.
Dziesięć lat później, w roku 1948, pewnej młodej kobiecie zakłóciło spokój towarzystwo hałasujące przy stole na tarasie sztokholmskiej kawiarni, a z jego centralnego, najgłośniejszego miejsca dotarło do jej uszu wykrzykiwane przez innych nazwisko Berger, co nasunęło jej myśl, że może być z tym kimś spokrewniona. Tak więc spotkanie rodziców Wernera zaczęło się od wygłoszonej przez zirytowaną kobietę prośby, żeby młodzi panowie nie krzyczeli tak głośno i pozwolili jej skupić się na czytaniu książki, z której – jak powiedziała mężczyznom – będzie już następnego dnia egzaminowana na uniwersytecie, na kursie literatury szwedzkiej. W ten sposób zwróciła na siebie uwagę Maksymiliana Bergera i z jej nauki nic nie wyszło, ponieważ mówiący po szwedzku z niemieckim akcentem zuchwały mężczyzna przysiadł się do jej stolika i zaczął rozmowę, z której wynikło, że nie są połączeni żadnymi więzami pokrewieństwa, mogli więc nawiązać bliższą znajomość, co doprowadziło do małżeństwa i narodzin Wernera w roku 1949.
Pewnego wieczoru, z rodzaju tych, kiedy deszcz zalewający ziemię wydaje się żyjącą istotą, która postanowiła pochłonąć cały świat, Werner dorzucił do kominka w salonie brzozowe polano i powiedział:
– Jeśli połączymy perspektywę socjologa wiedzy, którą reprezentował Peter Berger, z antropozofią, otrzymamy całkiem wyczerpujący opis formowania się rzeczywistości. To może wydawać się skomplikowane, ale spróbujmy. Na początku jest duch, który chce zjednoczyć się z rzeczywistością fizyczną. Żeby to osiągnąć, musi zrodzić mózg. Mózg buduje społeczeństwo, kulturę i filozofię, a te z kolei budują jednostkę. W tym błędnym kole mózg przystosowany do praw rządzących światem fizycznym traci łączność z duchowością, a wtedy jego najważniejszym celem staje się potrzeba powrotu do niej.
Werner pociągnął koniaku z kieliszka rozgrzanego w dłoni i wstał z krzesła, żeby sięgnąć po jedną z książek ze wznoszącej się wysoko biblioteki.
Patrzyłem na jego smukłą postać i porównywałem ją w myślach z fotografiami ojca Wernera, które wcześniej widziałem. Byli jak ulepieni z tej samej gliny, melodia ich ciał i koordynaty komórek wydawały się identyczne. Dziadek, Samuel Berger, wysoki i szczupły, wyglądał prawie jak olbrzym, Maksymilian i Werner byli zaś dobrze umięśnieni i średniego wzrostu.
Werner wrócił na krzesło.
– Chcę ci przeczytać na głos fragment, w którym Peter Berger i Thomas Luckmann szkicują sylwetkę człowieka społecznego, homo socius.
Wyciągnął z kieszeni piersiowej swojej bonżurki podniszczone okulary do czytania, umieścił je starannie na nosie, potem poprawił palcem i zaczął przerzucać miękkie kartki pożółkłej książki. Potem przyjemnym, spokojnym głosem powtórzył słowa socjologów wiedzy o tym, że człowiek stwarza sam siebie w społecznej interakcji, że człowiek wyizolowany nieuchronnie stacza się do poziomu zwierzęcia i że doświadcza jednocześnie bycia ciałem i panowania nad nim. Przeczytawszy to, położył książkę na tekowym blacie stołu obok pustego kieliszka po koniaku.
– Zawsze czułem się istotą odizolowaną od świata, ale nie zwierzęciem, tylko bytem duchowym, który ma do dyspozycji materialne ciało. To jest przecież także pogląd antropozoficzny, na którym Rudolf Steiner opiera pojmowanie reinkarnacji, a i ja opieram na nim swoją ideę, że nieśmiertelność jest możliwa.
Werner włożył okulary do kieszeni i wysiąkał zatkany nos, używając do tego samych palców.
– Ale teraz z pewnością cię zanudzam, bo przecież czytałeś to samo co ja.
Werner się mylił.
Mogłem słuchać go bez końca, w ogóle się nie nudząc.
Miałem w zwyczaju prowadzić z nim długie, kończące się nad ranem dyskusje, wdrapywać się potem po schodach do swojego pokoju i robić notatki z pojawiających się w rozmowie przemyśleń, bo wtedy jeszcze świat jego myśli interesował mnie bardziej niż jego życie.
Pamiętam, że gdy rozpętała się wspomniana przeze mnie, przyniesiona przez wichurę ulewa, Werner miał trochę ponad pięćdziesiąt lat, więc byliśmy u progu nowego tysiąclecia. Duch Marcella Mastroianniego zaczął już go prześladować, skupienie na czytaniu wymagało okularów, uszy nie wychwytywały cykania wszystkich gatunków świerszczy i artystę coraz częściej pochłaniały rozmyślania nad zatrzymaniem tego procesu, uznanego powszechnie za nieunikniony.
Zapisałem sobie w dzienniku słowa Bergera: „Ja po prostu mówię śmierci «nie». Nie zabierze mnie ze sobą, bo będzie tak, że ja nie odejdę!”. Kilka kartek dalej znajduję taką konstatację: „Gdybym miał duszę nadającą się na sprzedaż, już wieki temu dałbym ogłoszenie”. Tego rodzaju wypowiedzi można by uznać za prowokacje wygadywane po alkoholu, ale ja wiedziałem, że są czymś innym.
Podczas gdy sam przez całe życie po omacku poszukiwałem holistycznej wiedzy, bez sprecyzowanego celu, tak samo jak P.D. Uspienski, który wyruszając w swoją podróż ku nadprzyrodzonemu, nie wiedział, gdzie ostatecznie odnajdzie siebie, Werner H. Berger, a także Per Erik Sten mieli swoje cele wyznaczone od samego początku. Jeden polował na pieniądze i władzę, a ten, któremu ich nie brakowało, pragnął uchronić duszę przed śmiercią.
Zacząłem pisać Wyspę Snów nad brzegiem zatoki Kyrkviken 13 lutego 2016 roku, w szopie koło domu letniskowego z czasów mego dzieciństwa, w moim wakacyjnym pokoju, który jeszcze w młodości urządziłem na gabinet badacza. Ten budynek już nie istnieje. Dramat, który dotknął Wernera H. Bergera i całą rodzinę artysty, nie ominął również jego kronikarza i ledwie kilka miesięcy po tym, kiedy zabrałem się za pisanie, moja pracownia spłonęła w gwałtownym pożarze.
Zabudowania nad Kyrkviken pochodziły z lat trzydziestych dwudziestego wieku, a moi rodzice nabyli je w 1962 roku, wkrótce po moich narodzinach. Piękny, jasnożółty, drewniany, piętrowy dom, kamienna obora odrestaurowana na pomieszczenia gospodarcze i szopa o czerwonych ścianach – to w niej na piętrze znajdował się mój maleńki, ocieplony na zimowe chłody gabinet, który nie tylko był dla mnie miejscem koncentracji i odosobnienia, ale przywodził też na myśl wszystko, co dotąd opublikowałem, czyli stanowił kwintesencję całej mojej kariery pisarza i badacza. Każdy detal tego pokoju wrył mi się nieusuwalnie w pamięć, przez co kiedy gdziekolwiek na świecie zagłębiam się w pisanie, otoczenie znika, a w jego miejsce pojawia się wnętrze mojej utraconej dziupli ze wszystkimi szczegółami. Czuję zapach drewnianych ścian, wyobrażam sobie, że za monitorem jest okno, z którego rozciąga się widok na pola, łąki i rosnący za nimi lasek, a nad sobą widzę pęknięty klosz lampy zdobiony niebieskimi fiołkami. Pamiętam drzwi, które trzeba było zimą dopchnąć ramieniem do futryny, żeby nie ciągnęło chłodem po karku, i przez które trudno było przejść bez specjalnych umiejętności, siły i szczęścia, bo mosiężna klamka za każdym pociągnięciem wyginała się tak bardzo, że było tylko kwestią czasu, kiedy zostanie mi w ręku. Bałem się tego momentu. Czy wtedy próbowałbym wyjść przez okno, jeśli nikt nie usłyszałby mojego wołania o pomoc?
Będąc sam nad Kyrkviken, nie czułem się dobrze. Przyzwyczaiłem się do głosów rodziców i sióstr, bez których miejsce wydawało się złowieszczo puste, tak że kiedy matka z ojcem przenieśli się do ośrodka dla seniorów, a siostry uciekły w świat, wynajmowałem pokoje znajomym poetom i malarzom. Zimą 2016 roku przyjąłem u siebie grupę uciekających przed wojną syryjskich archeologów, po których na zakurzonym parapecie pozostały narysowane chudym palcem arabskie litery; pozdrowienie dla mojego przygotowującego się do pracy umysłu i podziękowanie za długotrwałą przyjaźń. Litery nawiązywały do ruin Palmyry i do wydarzeń w czeluściach aramejskiego grobowca. O tym też później opowiem więcej.
Jednak najważniejszym szczegółem w moim gabinecie były fotografie, wycinki z gazet i notatki, które pokrywały całą zrobioną z belek ścianę. Na tej pożółkłej, pomarszczonej, kruszącej się, stale rosnącej i zmieniającej swoją formę łuskowatej powierzchni znaleźć można było wszystkie tematy, którymi interesowałem się w dorosłym życiu; tworzyła ona mój wierny portret pisarski. Duża część, pewnie blisko jedna trzecia zbieranych przeze mnie materiałów, dotyczyła Wernera H. Bergera. Zamówiłem powiększenie zdjęcia, na którym Mia uchwyciła męża w ostatnim tygodniu jego życia w ich letniej posiadłości na Sömnö, i chociaż był to najświeższy dodatek do mojej kolekcji, wydawało się, że wszystko inne jest gromadzonym wokół niego uzupełnieniem obrazu. Na tej czarno-białej fotografii Werner wspierał się na kulach, eterycznie wychudzony i blady. Z jego mizernego ramienia zwisała torba z akwarelami i akcesoriami; stał w znoszonym, poplamionym farbami ubraniu roboczym na skalistym pagórku, w którym rozpoznałem część wyspy zwaną Miednicą. Na głowie miał postrzępiony słomkowy kapelusz. Wyraz jego twarzy świadczył o entuzjazmie, który musiał obudzić się w nim już po naszym ostatnim, jak się okazało, spotkaniu, ponieważ wtedy wydawał się kompletnie przygnębiony i chory, nie wierzył, żeby mógł jeszcze kiedykolwiek namalować coś ważnego, i stwierdził, że swoją ścieżką szedł w złym kierunku i zabłądził w miejsce, z którego gorączkowo pragnie się wydostać. Jesienią 2009 roku Werner i Mia przypłynęli na Sömnö, ponieważ Werner wierzył, że wyzdrowieje pośród morskiego wiatru i najukochańszych wspomnień, i dla mnie to zdjęcie oznaczało spełnienie jego marzeń, chociaż ostatecznie oznaczało też wiele więcej. Obok zdjęcia przymocowałem artykuły opublikowane w gazetach po wydarzeniach na Sömnö. Wizyty dziennikarzy na wyspie, obszerne reportaże fotograficzne, węszenie skandalu i spekulacje na ten temat, wywiady z goszczącymi na wyspie artystami i innymi znajomymi Bergerów. Nad zdjęciem, częściowo zasłaniając lewy róg szklanej oprawy, wisiał wycinek z sensacyjną wiadomością z pierwszej strony popołudniowej gazety; drugi nagłówek artykułu pytał: „CO NAPRAWDĘ STAŁO SIĘ NA SÖMNÖ?”.
W tej książce postaram się na to pytanie odpowiedzieć.
To bardzo dobre pytanie.
Być może najistotniejsze ze wszystkich.
Ale żeby na nie odpowiedzieć, muszę udać się daleko, aż do źródeł formowania się obrazu świata Wernera. Opowieść trzeba zacząć od dziadka Wernera, Samuela Bergera, który mówił, że urodził się w Austro-Węgrzech, w Wiedniu, w 1877 roku, co wydaje się niemożliwe, ponieważ zmarł jesienią 2004 roku, a w takim przypadku jego trwające sto dwadzieścia siedem lat życie czyniłoby go najdłużej żyjącym człowiekiem. Jednak historię Samuela Bergera należy zacząć od tego zmyślonego, efektownego punktu wyjścia, bo jego pominięcie spowodowałoby kolejne sprzeczności, a wtedy różnica pomiędzy prawdą a wymysłem byłaby nadal dla badacza i czytelnika nieuchwytna.