Wyspa zaginionych drzew - ebook
Wyspa zaginionych drzew - ebook
Nominowana do The Costa Novel Award, The Women’s Prize for Fiction i RSL Ondaatje Prize. Zachwycająca opowieść o tożsamości, przynależności i magicznej mocy natury, która pomaga oswoić traumę.
Ada Kazantzakis ma szesnaście lat i nie wie nic o historii swojej rodziny. Urodzona i wychowana w Londynie nastolatka nie mówi ani po grecku ani po turecku, a po śmierci matki z trudem odnajduje się wśród rówieśników. Nie zdaje sobie sprawy, że wiele lat temu na Cyprze – wyspie, gdzie spotykają się trzy kontynenty, plaże są złote, a woda turkusowa – młody Grek Kostas zakochał się w Turczynce Defne, mimo że byli śmiertelnymi wrogami. Ich uczucie rozkwitało w kraju ogarniętym wojną domową, potajemnie spotykali się w miejscowej tawernie, za świadka mając jedynie drzewko figowe. Wiele lat później to samo drzewo rośnie w londyńskim ogrodzie Kostasa i okazuje się dla Ady jedyną drogą do odkrycia prawdy o tym, kim jest i kim byli jej rodzice.
Shafak podjęła się kuszącej, a zarazem ryzykownej operacji: rozpisała historię na wiele głosów i nie są to tylko głosy ludzkie. Jest to próba oddania pola słabszym, niezauważanym, istniejącym inaczej niż my. Ta powieść upomina się o miejsce dla tego, co nie jest ludzkie, nie tracąc z oczu tego, co czysto ludzkie. To również podróż w czasie i przestrzeni oraz panorama tematów istotnych i naglących.
Małgorzata Lebda
Jest to doskonała powieść – pozostaje w harmonii z charakterystycznym dla Shafak współczuciem wobec pominiętych i niekochanych, wygnanych, wykluczonych i rozdzielonych przez samą historię. Jestem pewien, że książka ta poruszy wielu czytelników na całym świecie, tak jak poruszyła mnie.
Robert Macfarlane
Shafak tworzy dla nas nowy dom ze słów.
Colum McCann
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367324823 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak daleko sięgają wspomnienia, na samym krańcu basenu Morza Śródziemnego, leży wyspa tak piękna i niebieska, że liczni podróżnicy, pielgrzymi oraz kupcy, którzy się w niej zakochali, postanowili nigdy jej nie opuścić bądź też próbowali holować ją na linach przez całą drogę wiodącą do ich własnych krajów.
Być może to tylko legendy.
Lecz legendy opowiadają nam o tym, o czym zapomniała historia.
Minęło wiele lat, odkąd opuściłam to miejsce na pokładzie samolotu, w walizce wykonanej z miękkiej, czarnej skóry, aby nigdy nie powrócić. I choć zaadoptowała mnie inna ziemia, Anglia, gdzie wzrosłam i rozkwitłam, nie ma dnia, żebym nie pragnęła wrócić. Do domu. Do ojczyzny.
Nadal musi być tam, gdzie ją zostawiłam, wznosząc się i opadając na spienionych falach, które rozbijają się o jej poszarpane brzegi. Tam, gdzie spotykają się trzy kontynenty – Europa, Afryka i Azja – oraz Lewant, rozległa, niezmierzona kraina, która na dobre zniknęła ze współczesnych map.
Mapa to dwuwymiarowe odwzorowanie z umownymi symbolami i wyżłobionymi liniami, które decydują, kto zostanie naszym wrogiem, a kto przyjacielem, kto zasługuje na naszą miłość, kto na nienawiść, a kto na całkowitą obojętność.
Kartografia to jeszcze jedna nazwa na użytek historii opowiadanych przez zwycięzców.
Na użytek historii opowiadanych przez przegranych takie nie istnieją.
Ja zapamiętałam ją tak: złote plaże, turkusowa woda i czyste niebo. Każdego roku żółwie morskie wychodziły na brzeg, żeby złożyć jaja w drobnym piasku. Późnopopołudniowy wiatr przynosił zapach gardenii, cyklamenu, lawendy i wiciokrzewu. Rozgałęziające się sznury glicynii pięły się po bielonych wapnem murach, próbując sięgnąć chmur, przepełnione nadzieją właściwą jedynie marzycielom. Kiedy noc składała pocałunki na twojej skórze, tak jak to miała w zwyczaju, dało się wyczuć jaśmin w jej oddechu. Księżyc, tutaj bliższy Ziemi, unosił się nad dachami, jasny i łagodny, kąpiąc w intensywnym blasku wąskie alejki i brukowane ulice. A cienie i tak znajdowały sposób, aby przemykać obok światła. Szepty, w których pobrzmiewały podejrzliwość i knowania, rozchodziły się w mroku. Wyspa była bowiem podzielona na dwie części: północną i południową. W każdej z nich panowały inne wspomnienia, inny scenariusz, inny język, a podczas modlitwy wyspiarze rzadko zwracali się do tego samego boga.
Przecinające stolicę zasieki tkwiły tam niczym rana w sercu. Linię demarkacyjną – granicę – znaczyły: zniszczone domy noszące ślady po kulach, puste podwórza poorane bliznami po wybuchach granatów, zabite deskami sklepy, które popadły w ruinę, zdobione bramy wiszące pod różnymi kątami na zepsutych zawiasach, luksusowe auta z innej epoki rdzewiejące pod warstwami kurzu... Drogi zostały zablokowane zwojami drutu kolczastego, stosami worków z piaskiem, beczkami pełnymi betonu, rowami przeciwpancernymi i strażnicami. Ulice kończyły się gwałtownie, niczym urwane myśli albo nieprzepracowane uczucia.
Kiedy żołnierze nie robili obchodów, stali na straży z karabinami maszynowymi; młodzi, znudzeni, samotni mężczyźni z różnych zakątków świata, którzy niewiele wiedzieli o wyspie i o jej skomplikowanej historii, dopóki nie trafili na posterunek w tym obcym środowisku. Mury pokrywały zamieszczone tam zgodnie z prawem znaki w śmiałych kolorach, głoszące wielkimi literami:
ZAKAZ WSTĘPU
NIE ZBLIŻAĆ SIĘ, TEREN STRZEŻONY!
ZAKAZ FOTOGRAFOWANIA I FILMOWANIA
Nieco dalej wzdłuż barykady jakiś przechodzień nielegalnie naskrobał na beczce:
WITAJCIE NA ZIEMI NICZYJEJ
Zapora dzieląca Cypr od brzegu do brzegu, strefa buforowa patrolowana przez oddziały Organizacji Narodów Zjednoczonych, miała długość prawie stu osiemdziesięciu kilometrów i miejscami grubość ponad sześciu kilometrów, a miejscami ledwie kilku metrów. Ciągnęła się przez wszystkie możliwe krajobrazy: opuszczone wioski, nadmorskie prowincje, mokradła, ugory, lasy sosnowe, żyzne równiny, kopalnie miedzi i stanowiska archeologiczne, wijąc się niczym widmo pradawnej rzeki. Ale to właśnie tutaj, w stolicy i wokół niej, stawała się bardziej widoczna, namacalna, a przez to natrętna.
Nikozja, jedyna podzielona stolica na świecie.
Takie określenie brzmiało niemal pozytywnie, jakby było w nim coś rzadkiego, a nawet wyjątkowego, niczym przeciwstawianie się grawitacji, choćby takiego pojedynczego ziarnka piasku poruszającego się w górę w dopiero co odwróconej klepsydrze. W rzeczywistości jednak Nikozja nie stanowiła wyjątku; była jeszcze jedną nazwą na liście miejsc segregacji i podzielonych społeczności, tych powierzonych historii i tych, które dopiero miały powstać. Lecz w tamtej chwili prezentowała się jako osobliwość. Ostatnie podzielone miasto w Europie.
Moje rodzinne miasto.
Ale granica, nawet tak wyraźna i dobrze strzeżona jak ta, nie powstrzyma wielu rzeczy. Na przykład meltemi czy też meltem, etezyjskiego wiatru o łagodnej nazwie, choć zdumiewającej sile. Motyli, koników polnych i jaszczurek. A także węży, w całej swej mozolnej powolności. I od czasu do czasu urodzinowego balonu, który wyrwie się z uścisku dziecka i poszybuje ku niebu, gdzie zbłądzi prosto na terytorium wroga.
Nie powstrzyma również ptaków. Czapli modrych, trznadli czarnogłowych, trzmielojadów, pliszek żółtych, piecuszków, dzierzb białoczelnych i moich ulubionych wilg zwyczajnych. Podczas podróży z półkuli północnej, po zmroku – jako że migrują głównie o tej porze – gdy ciemność gęstnieje wokół koniuszków ich skrzydeł i wytłacza czerwone obwódki wokół ich oczu, zatrzymują się tutaj, w połowie swojej długiej przeprawy, zanim podejmą lot do Afryki. Wyspa to dla nich miejsce odpoczynku, przerywnik w opowieści, doraźność.
Jest takie wzgórze w Nikozji, gdzie ptaki wszelkiego upierzenia szukają strawy i zaspokajają głód. Pokrywa je gruba warstwa przerośniętych jeżyn, parzących pokrzyw i kęp wrzosów. W tej gęstwinie tkwi stara studnia z krążkiem linowym, skrzypiącym przy najlżejszym choćby szarpnięciu, i metalowym wiadrem przywiązanym do sznura, poszarpanego i pokrytego glonami, które świadczą o bezruchu. Daleko w dole zawsze panują atramentowa ciemność i przejmujący chłód, nawet kiedy w samo południe z nieba leje się żar. Ta studnia to wygłodniałe usta czekające na kolejny posiłek. Pożera każdy promień słońca, każdą smugę ciepła i zatrzymuje najmniejsze nawet okruchy w swoim długim, kamiennym gardle.
Jeśli kiedykolwiek trafisz w te strony i pod wpływem ciekawości albo instynktu wychylisz się za krawędź i spojrzysz w dół, w oczekiwaniu, aż twoje oczy przywykną do mroku, być może dostrzeżesz w dole błysk, niczym ulotne lśnienie rybich łusek tuż przed zanurzeniem się w wodzie. Nie daj się jednak zwieść. Na dnie nie ma żadnych ryb. Ani węży. Ani skorpionów. Ani pająków zwisających na jedwabistych sieciach. Źródłem światła nie jest żadna żywa istota, lecz zabytkowy zegarek kieszonkowy z osiemnastokaratowego złota pokrytego macicą perłową, na którym wygrawerowano fragment wiersza:
Dotrzeć tam kiedyś – to twe zamierzenie.
Podróży jednak wcale nie przyspieszaj...
A z tyłu widnieją dwie litery, czy też może raczej jedna litera zapisana dwukrotnie:
Y&Y
Studnia ma szerokość blisko półtora metra i głębokość dziesięciu metrów. Jest wykonana z delikatnie zaokrąglonych ciosów zstępujących w identycznych poziomych względem siebie kołach aż do samego dołu ku milczącej i stęchłej wodzie. Na dnie uwięzieni są dwaj mężczyźni. Właściciele popularnej tawerny. Obaj szczupli, średniego wzrostu, z dużymi odstającymi uszami, z których dawniej stroili sobie żarty. Obaj urodzeni i wychowani na tej wyspie, a w wieku czterdziestu kilku lat porwani, pobici i zamordowani. Zostali wrzuceni do tego szybu po tym, jak spętano ich razem łańcuchami, a potem przywiązano jeszcze do trzylitrowej puszki po oliwie z oliwek wypełnionej betonem, mającej zagwarantować, że nigdy nie wypłyną na powierzchnię. Zegarek kieszonkowy, który jeden z nich miał przy sobie w noc porwania, stanął dokładnie osiem minut przed północą.
Czas to taki ptak śpiewający. I podobnie jak każdego innego ptaka śpiewającego można go pojmać. Można go więzić w klatce, pewnie nawet dłużej, niż wydaje ci się to możliwe. Ale czasu nie da się kontrolować w nieskończoność.
Żadna niewola nie trwa wiecznie.
Pewnego dnia woda pokryje metal rdzą, a łańcuchy puszczą i twarde betonowe serce zmięknie, jak to bywa z większością najtwardszych serc w miarę upływu lat. Dopiero wtedy dwa ciała, w końcu wolne, uniosą się w stronę skrawka nieba, połyskując w rozproszonych promieniach słońca; wzniosą się ku rozkosznemu błękitowi, najpierw wolno, a potem szybko i gwałtownie niczym poławiacze pereł spieszący zaczerpnąć powietrza.
Prędzej czy później ta stara studnia niszczejąca na samotnej, pięknej wyspie na samym krańcu basenu Morza Śródziemnego zawali się, a jej sekret ujrzy światło dzienne, bo właśnie taki jest los sekretów.Dziewczyna o imieniu Wyspa
Anglia, koniec drugiej dekady XXI wieku
Właśnie końca dobiegała ostatnia lekcja w tym roku w szkole średniej Brook Hill w północnej części Londynu. Lekcja historii. W jedenastej klasie. Jedyne piętnaście minut zostało do dzwonka, którego niecierpliwie wyczekiwali wszyscy uczniowie spragnieni przerwy bożonarodzeniowej. Z jednym wyjątkiem.
Szesnastoletnia Ada Kazantzakis siedziała w skrytym napięciu na swoim miejscu pod oknem w głębi sali. Lśniące włosy w kolorze mahoniu miała zebrane w kucyk przy samym karku; jej delikatne rysy znaczyło napięcie, a duże, brązowe, sarnie oczy zdawały się zdradzać, że nie spała dobrze minionej nocy. Dziewczyna nie cieszyła się na myśl o okresie świątecznym ani nie czuła ekscytacji z powodu prognozowanego śniegu. Od czasu do czasu ukradkowo zerkała za okno, choć jej twarz nie zdradzała prawie żadnych uczuć.
Około południa zaatakował grad. Mlecznobiałe, zmrożone grudki zrywające ostatnie liście z drzew, łomoczące o dach wiaty na rowery i odbijające się od ziemi w dzikim popisie stepowania. I chociaż opady ustały, każdy widział, że pogoda zdecydowanie się pogarsza. Nadciągał orkan. Tego dnia rano w radiu podano do wiadomości, że w ciągu maksymalnie czterdziestu ośmiu godzin Wielka Brytania znajdzie się pod wpływem wiru polarnego, który sprowadzi rekordowo niskie temperatury, marznący deszcz i zamiecie. Spodziewano się, że niedobory wody, przerwy w dostawie prądu i pękanie instalacji sparaliżują spore połacie Anglii i Szkocji, jak również część północnej Europy kontynentalnej. Ludzie gromadzili zapasy – konserwy rybne, gotowaną fasolę, makaron, papier toaletowy – jakby szykowali się na oblężenie.
Przez cały dzień uczniowie nie przestawali rozprawiać o orkanie, pełni obaw o swoje kalendarze świąteczne i plany wyjazdowe. Ale nie Ada. Na nią nie czekały żadne spotkania rodzinne ani egzotyczne wyprawy. Jej ojciec nie zamierzał się nigdzie ruszać. Musiał pracować. Zawsze musiał pracować. Był nieuleczalnym pracoholikiem; zaświadczyłby o tym każdy, kto go znał. Z tym że od śmierci żony uciekał w swoje badania niczym zwierzę ukrywające się w norze w poszukiwaniu bezpieczeństwa i ciepła.
Na jakimś etapie swojego krótkiego życia Ada zrozumiała, że Kostas Kazantzakis różnił się od innych ojców. Nadal jednak nie potrafiła okazać wyrozumiałości jego obsesji na punkcie roślin. Inni ojcowie pracowali w biurach, sklepach albo resortach rządowych, nosili dobrze skrojone garnitury, białe koszule i lśniące, czarne buty, podczas gdy jej ojciec zwykle przywdziewał kurtkę przeciwdeszczową, oliwkowe albo brązowe spodnie z moleskinu i solidne buciory. Zamiast teczki miał torbę na ramię, w której przechowywał rozmaite przedmioty, takie jak lupy, zestaw preparacyjny, prasa do suszenia roślin, kompas i notatniki. Inni ojcowie w nieskończoność omawiali interesy i plany emerytalne, ale jej ojca bardziej interesował toksyczny wpływ pestycydów na kiełkowanie nasion albo szkody ekologiczne spowodowane wycinaniem drzew. O efektach deforestacji opowiadał z pasją, którą pozostali członkowie grupy rodzicielskiej rezerwowali dla płynności swoich portfeli akcji. W dodatku nie tylko o tym opowiadał, ale także pisał. Jako ekolog ewolucyjny i botanik wydał dwanaście książek. Jedna z nich nosiła tytuł Tajemnicze królestwo. W jaki sposób grzyby kształtowały naszą przeszłość i zmieniają przyszłość?. Kolejna z jego monografii traktowała o rogatkach, przylaszczkach i mchach. Okładka prezentowała kamienny mostek zawieszony nad strumieniem pieniącym się wokół głazów obleczonych aksamitną zielenią. Tuż nad tą oniryczną wizją znajdował się pozłacany tytuł Atlas pospolitych mszaków Europy. Pod spodem widniały jego imię i nazwisko zapisane wielkimi literami: KOSTAS KAZANTZAKIS.
Ada nie miała pojęcia, jacy ludzie czytali książki autorstwa jej ojca, ale nie odważyła się wspomnieć o nich nikomu ze szkoły. Nie zamierzała dawać swoim koleżankom i kolegom z klasy jeszcze jednego powodu do uznania jej oraz jej rodziny za dziwaków.
Zdawało się, że jej ojciec wolał towarzystwo drzew niż ludzi, bez względu na porę. Zawsze taki był, ale kiedy jeszcze żyła matka Ady, potrafiła temperować jego ekscentryczność, prawdopodobnie dlatego, że sama miała swoje dziwactwa. Od jej śmierci dziewczyna czuła, że ojciec się od niej oddala. Albo może to ona oddalała się od niego. W domu pełnym miazmatów żałoby trudno było jednoznacznie stwierdzić, kto unikał kogo. I właśnie w tym domu mieli przetrwać nie tylko orkan, ale także cały okres świąteczny. Tylko we dwoje.
Ada miała nadzieję, że ojciec pamiętał przynajmniej o zakupach. Spuściła wzrok na swój zeszyt. U dołu otwartej strony naszkicowała motyla. Wolno powiodła palcem po konturze skrzydeł, tak kruchych, tak delikatnych.
– Hej, masz gumę?
Wyrwana z zamyślenia Ada się odwróciła. Lubiła siedzieć na końcu sali. To jednak oznaczało towarzystwo Emmy-Rose, która miała irytujące nawyki: strzelania stawami oraz żucia jednej gumy za drugą, niezgodnie z regulaminem szkoły, a także skłonność do rozwodzenia się na tematy, które nie interesowały nikogo poza nią samą.
– Nie, przykro mi. – Ada pokręciła głową, zerkając nerwowo na nauczycielkę.
– Historia to najbardziej fascynujący z przedmiotów – mówiła właśnie pani Walcott, mocno wciskając obcasy swoich półbutów w podłogę za biurkiem, jakby do nauki swoich dwudziestu dziewięciu uczniów potrzebowała solidnego zakotwiczenia. – Jak mielibyśmy kształtować przyszłość bez znajomości przeszłości?
– Jak ja jej nie znoszę – mruknęła pod nosem Emma-Rose.
Ada milczała. Nie była pewna, o kogo konkretnie chodziło jej koleżance. Jeśli o nią, nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. Jeśli o nauczycielkę, nie zamierzała przyłączyć się do szkalowania. Lubiła panią Walcott, która choć pełna dobrych intencji, zdecydowanie nie radziła sobie z utrzymywaniem dyscypliny w klasie. Podobno kilka lat wcześniej straciła męża. Ada nieraz wyobrażała sobie, jak musi wyglądać codzienność tej kobiety; jak każdego dnia rano zwleka z łóżka swoje pulchne ciało, pędzi wziąć prysznic, zanim skończy się ciepła woda, buszuje w szafie w poszukiwaniu stosownej sukienki, niewiele różniącej się od stosownej sukienki z poprzedniego dnia, pitrasi śniadanie dla bliźniąt, które następnie podrzuca do żłobka, z zaczerwienioną twarzą i przepraszającym tonem głosu. Rozmyślała także o tym, jak jej nauczycielka dotyka się nocą, o jej rękach zataczających koła pod bawełnianą koszulą nocną, o mężczyznach, których czasem zapraszała do siebie, a którzy zostawiali tylko mokre ślady stóp na dywanie i gorycz w jej duszy.
Ada nie miała pojęcia, czy jej fantazje znajdowały potwierdzenie w rzeczywistości, ale tak przypuszczała. Na tym polegał jej talent, być może jedyny. Wyczuwała smutek innych ludzi, tak jak zwierzę potrafi zwietrzyć członków swojego gatunku z odległości wielu kilometrów.
– No dobrze, moi drodzy, jeszcze jedna informacja, zanim wyjdziecie! – oznajmiła pani Walcott, klaszcząc w dłonie. – W przyszłym semestrze będziemy uczyli się o migracji i zmianach pokoleniowych. To przyjemny projekcik, zanim na poważnie zabierzemy się do pracy i zaczniemy powtarzać materiał pod kątem egzaminów końcowych. Chcę, żebyście podczas przerwy świątecznej, w ramach przygotowań do zajęć, przeprowadzili wywiad z krewnymi ze starszego pokolenia. Najlepiej z dziadkami, ale to mogą być także inni członkowie rodziny. Dowiedzcie się, jak wyglądały czasy ich młodości, i napiszcie na ten temat wypracowanie na cztery albo pięć stron.
W sali zabrzmiał chór nieszczęśliwych okrzyków.
– Niech wasze prace opierają się na faktach historycznych – dodała pani Walcott, ignorując reakcję uczniów. – Chcę otrzymać solidne analizy poparte dowodami, a nie spekulacje.
Rozległo się jeszcze więcej westchnień i jęków.
– I nie zapomnijcie poszukać pamiątek rodowych: starego pierścionka, sukni ślubnej, zestawu zabytkowej porcelany, ręcznie robionej kapy, pudełka pełnego listów albo przepisów rodzinnych, wszelkich memorabiliów przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Ada spuściła wzrok. Nigdy nie poznała swoich krewnych ze strony ojca ani matki. Wiedziała, że mieszkali gdzieś na Cyprze, ale na tym jej wiedza się kończyła. Jakimi byli ludźmi? Jak spędzali czas? Czy rozpoznaliby ją, gdyby mijali się na ulicy albo wpadli na siebie w supermarkecie? Jedyną członkinią rodziny, o której słyszała, była pewna ciotka, Meryem. Przysyłała im do Anglii wesołe pocztówki przedstawiające słoneczne plaże i pastwiska pełne dzikich kwiatów, a przy tym stojące w sprzeczności z jej całkowitą nieobecnością w ich życiu.
Ale jeszcze bardziej tajemniczy od krewnych wydawał jej się sam Cypr. Choć oglądała zdjęcia w internecie, nigdy nie odwiedziła tego miejsca, na którego cześć została nazwana.
W języku jej matki imię Ada znaczyło „wyspa”. Jako dziecko sądziła, że miało odnosić się do Wielkiej Brytanii, jedynej znanej jej wyspy. Dopiero później zrozumiała, że chodziło o całkiem inny zakątek świata, w dodatku taki, gdzie została poczęta. To odkrycie wprawiło ją w zdumienie, a nawet w skrępowanie. Po pierwsze zwróciło bowiem uwagę na fakt, że jej rodzice uprawiali seks, a po drugie nieodzownie łączyło się z miejscem, które dotąd istniało tylko w jej wyobraźni. Potem włączyła swoje własne imię do kolekcji słów nieangielskich, które gromadziła jak trofea, słów, które choć ciekawe i barwne, wydawały się wystarczająco odległe i obce, aby pozostać niezgłębione, niczym zebrane na plaży idealne kamyki, które nie wiadomo po co przynosi się do domu. Udało jej się zebrać ich trochę. Oraz kilka idiomów. I piosenek, radosnych dźwięków. Ale nic ponadto. Rodzice nie nauczyli jej swoich języków ojczystych, gdyż woleli komunikować się w domu wyłącznie po angielsku. Ada nie mówiła po grecku, jak ojciec, ani po turecku, jak matka.
Kiedy dorastała, za każdym razem, gdy próbowała się dowiedzieć, dlaczego nie wybrali się jeszcze na Cypr, żeby spotkać się z rodziną, albo czemu krewni nie odwiedzili ich w Anglii, zarówno ojciec, jak i matka wynajdowali całą masę wymówek. Moment był nieodpowiedni... Mieli za dużo pracy albo wydatków... Powoli zaczęło kiełkować w niej podejrzenie, że najprawdopodobniej ślub rodziców nie spotkał się z aprobatą ich rodzin. Założyła, że w tej sytuacji także i ona, owoc tego małżeństwa, nie mogła liczyć na ich przychylność. Mimo wszystko, jak długo Ada mogła, tak długo kurczowo trzymała się nadziei, że gdyby tylko któryś z jej bliskich spędził czas z nią i jej rodzicami, wszystko zostałoby im wybaczone.
Jednak od śmierci matki Ada przestała drążyć temat krewnych. Skoro nie pojawili się na pogrzebie jednej ze swoich, raczej nie wykrzesaliby z siebie ani odrobiny miłości do dziecka zmarłej – dziewczyny, której dotąd nie widzieli na oczy.
– Podczas przeprowadzania wywiadów nie osądzajcie starszego pokolenia – powiedziała pani Walcott. – Wysłuchajcie ich uważnie i spróbujcie spojrzeć na świat ich oczami. I nie zapomnijcie nagrać całej rozmowy.
Jason z pierwszego rzędu przerwał nauczycielce.
– To znaczy, że mamy być mili dla nazistowskich zbrodniarzy, jeśli będziemy z nimi rozmawiać?
Pani Walcott westchnęła.
– No cóż, to dość ekstremalny przykład. I nie, nie oczekuję, że będziecie mili dla takich osób.
Jason wyszczerzył zęby w uśmiechu, jakby właśnie zdobył punkt.
– Proszę pani! – zaświergotała Emma-Rose. – Mamy w domu zabytkowe skrzypce. Czy to się liczy jako pamiątka rodowa?
– Oczywiście, jeśli tylko należą do twojej rodziny od pokoleń.
– O tak, mamy je od dawna. – Emma-Rose się rozpromieniła. – Moja matka twierdzi, że zostały wykonane w Wiedniu w dziewiętnastym wieku. Albo może w osiemnastym? Tak czy inaczej, są bardzo cenne, ale ich nie sprzedajemy.
Zafaar podniósł rękę.
– My mamy kufer posagowy, który należał do mojej babci. Przywiozła go z Pendżabu. To się nada?
Serce Ady zabiło mocniej. Nie słyszała odpowiedzi nauczycielki ani dalszej części rozmowy. Cała się spięła, próbując nie patrzeć na Zafaara ani nie zdradzać emocji.
Miesiąc wcześniej oboje zostali niespodziewanie połączeni w parę; w ramach projektu naukowego mieli wspólnie skonstruować urządzenie do liczenia kalorii w różnych produktach spożywczych. Po wielu dniach nieudanych prób zorganizowania spotkania poddała się i większość pracy wykonała sama – znalazła artykuły, kupiła zestaw, zbudowała kalorymetr. Na koniec oboje dostali szóstki. Z niewyraźnym uśmiechem błądzącym w kąciku ust Zafaar podziękował jej z zakłopotaniem, które mogło być efektem wyrzutów sumienia, ale równie dobrze mogło oznaczać obojętność. Wtedy rozmawiali po raz ostatni.
Ada nigdy nie całowała się z chłopakiem. Wszystkie jej rówieśnice miały na ten temat coś do powiedzenia – prawdziwego albo zmyślonego – kiedy rozmawiały w przebieralni przed wuefem albo po nim. Ona jedna niezmiennie milczała, co zostało dostrzeżone i wywołało sporo docinek i kpin. Pewnego razu znalazła w swoim plecaku czasopismo pornograficzne, umieszczone tam przez czyjeś niewidzialne ręce niewątpliwie po to, aby wywołać w niej panikę. Przez cały dzień dręczyły ją obawy, że jakiś nauczyciel znajdzie tę sprośną publikację i powiadomi jej ojca. Nie żeby bała się go tak, jak niektórzy uczniowie bali się swoich ojców. Nie chodziło o strach. Ani o poczucie winy po tym, jak postanowiła zatrzymać magazyn. Nie dlatego nie wspomniała mu o tym incydencie – podobnie jak o wielu innych. Nie zwierzała mu się, odkąd jakiś pierwotny instynkt kazał jej sądzić, że musi chronić go przed jeszcze większym bólem.
Gdyby żyła jej matka, Ada pokazałaby jej czasopismo. Przejrzałyby je razem, chichocząc. Porozmawiałyby, dzierżąc w dłoniach kubki z gorącą czekoladą i wdychając parę unoszącą się prosto ku ich twarzom. Matka rozumiała niesforne myśli, grzeszne myśli, ciemną stronę księżyca. Powiedziała kiedyś, pół żartem, pół serio, że jest zbyt zbuntowana, aby być dobrą mamą, i zbyt matczyna, aby być dobrą buntowniczką. Dopiero potem, kiedy jej zabrakło, Ada zrozumiała, że mimo wszystko była równie udaną mamą, jak i buntowniczką. Od jej śmierci minęło dokładnie jedenaście miesięcy i osiem dni. To miały być pierwsze święta Bożego Narodzenia bez niej.
– Co o tym sądzisz, Ado? – zapytała nagle pani Walcott. – Zgadzasz się?
Ponieważ dziewczyna zdążyła na powrót zająć się swoim rysunkiem, potrzebowała chwili, aby oderwać wzrok od motyla i zdać sobie sprawę, że nauczycielka patrzy prosto na nią. Zaczerwieniła się po koniuszki uszu. Spięła grzbiet, jakby całe jej ciało wyczuło niebezpieczeństwo, którego jeszcze nie pojęło. Kiedy odzyskała głos, wydobyła go z takim trudem, że nie była pewna, czy w ogóle było ją słychać.
– Słucham?
– Pytałam, czy twoim zdaniem Jason ma rację.
– Przepraszam, proszę pani... W jakiej sprawie?
Rozległ się zduszony chichot.
– Rozmawiamy o pamiątkach rodowych – wyjaśniła pani Walcott ze zmęczonym uśmiechem. – Zafaar wspomniał o kufrze posagowym swojej babci. Potem Jason zapytał, dlaczego to zawsze kobiety kurczowo trzymają się tych suwenirów i bibelotów z przeszłości. A ja chciałam się dowiedzieć, czy zgadzasz się z jego konstatacją.
Ada z trudem przełknęła ślinę. Puls zadudnił jej w skroniach. Sącząca się gęsta i lepka cisza wypełniała przestrzeń wokół niej. Dziewczyna wyobraziła sobie, jak niczym czarny atrament rozlewa się na szydełkowanych białych serwetkach – takich samych jak te, które znalazła kiedyś w szufladzie toaletki matki. Równo pocięte na obsesyjnie małe kawałki zostały powkładane między warstwy bibuły, jakby matka nie potrafiła zachować ich w nienaruszonym stanie ani wyrzucić po tym, jak je zniszczyła.
– Jakieś pomysły? – dodała pani Walcott łagodnym, lecz nieustępliwym tonem.
Nie pojmując dlaczego, Ada wstała wolno, głośno szurając krzesłem po kamiennych płytach na podłodze. Chrząknęła, mimo że nie miała pojęcia, co powiedzieć. Miała pustkę w głowie. Widoczny na otwartej stronie niespokojny, gotowy do startu motyl wzbił się w powietrze, mimo że jego skrzydła, niedokończone i niewyraźne na brzegach, nie były wystarczająco mocne.
– Ja... nie sądzę, żeby to zawsze dotyczyło kobiet. Mój ojciec też tak robi.
– Naprawdę? – zapytała pani Walcott. – A konkretnie?
Teraz wszyscy koledzy i koleżanki z klasy wlepiali w nią spojrzenia, czekając, aż powie coś sensownego. Oczy jednych wyrażały litość, a innych – zwykłą obojętność, którą zdecydowanie wolała. Czuła się wytrącona z równowagi ich kolektywnym wyczekiwaniem, a napięcie zatykało jej uszy, jakby opadała pod wodę.
– Możesz podać nam przykład? – kontynuowała pani Walcott. – Co gromadzi twój ojciec?
– Mmm, mój ojciec... – mruknęła Ada, po czym zamilkła.
Co mogła o nim powiedzieć? Że zapominał jeść, a czasem nawet się odzywać? Że całymi dniami nie odżywiał się, jak należy, albo nie zdołał sklecić choćby jednego pełnego zdania? Albo że gdyby tylko mógł, najpewniej spędziłby resztę życia w ogrodzie za domem, bądź jeszcze lepiej gdzieś w lesie, z rękami zanurzonymi w glebie, otoczony bakteriami, grzybami i wszystkimi tymi roślinami, które wzrastały i gniły z minuty na minutę? Co takiego mogła powiedzieć o swoim ojcu, co pozwoliłoby im go zrozumieć, skoro jej samej wydawał się coraz bardziej obcy?
Zamiast tego wypowiedziała jedno tylko słowo:
– Rośliny.
– Rośliny – powtórzyła pani Walcott, wykrzywiając twarz w grymasie niezrozumienia.
– Ojciec je uwielbia – dodała Ada pospiesznie i natychmiast pożałowała tych słów.
– Och, jak uroczo... Kocha kwiatki! – skomentował Jason słodkim głosikiem.
Po sali poniósł się śmiech, którego już nikt nie hamował. Ada zauważyła, że nawet jej przyjaciel Ed ucieka od niej wzrokiem i udaje, że czyta coś w swoim podręczniku, przygarbiony, z pochyloną głową. Skupiła się więc na Zafaarze i napotkała spojrzenie jego lśniących, czarnych oczu, które rzadko poświęcały jej uwagę; teraz świdrowały ją z ciekawością graniczącą z troską.
– No cóż, to cudownie – stwierdziła pani Walcott. – Ale czy mogłabyś wskazać przedmiot, na którym mu zależy? Coś, co ma dla niego wartość emocjonalną.
W tamtej chwili Ada niczego nie pragnęła bardziej, niż znaleźć właściwe słowa. Dlaczego się przed nią ukrywały? Poczuła bolesny skurcz żołądka, tak ostry, że przez kilka sekund nie mogła oddychać, a co dopiero mówić. W końcu jednak usłyszała swój głos:
– Spędza mnóstwo czasu ze swoimi drzewami.
Pani Walcott skinęła nieznacznie głową, a uśmiech zniknął z jej ust.
– Zwłaszcza z tym figowym, które wydaje się jego ulubieńcem.
– W porządku, możesz już usiąść – powiedziała pani Walcott.
Ale Ada nie usłuchała. Ból, który przeszył jej mostek, właśnie szukał ujścia. Poczuła ucisk w piersi, jakby ścisnęły ją niewidzialne ręce. Była zdezorientowana, podłoga falowała jej pod stopami.
– Boże, ale ona jest żałosna – szepnął ktoś na tyle głośno, aby zostać usłyszanym.
Ada zacisnęła powieki, gdy ten komentarz zostawił piekący ślad na jej skórze. Nic z tego, co robili albo mówili, nie było jednak gorsze od doskwierającej jej nienawiści do samej siebie. Co się z nią działo? Dlaczego nie potrafiła odpowiedzieć na proste pytanie tak samo jak pozostali?
W dzieciństwie uwielbiała wirować na dywanie w tureckie wzory tak długo, aż zaczynało kręcić się jej w głowie, i opadała na ziemię, skąd obserwowała świat zataczający jedno koło za drugim. Nadal pamiętała ręcznie wyplatane kształty rozszczepiające się w tysiąc iskier, mieszające się ze sobą kolory. Szkarłat z zielenią. Szafran z bielą. Teraz jednak doświadczała całkiem innego wrażenia skołowania. Czuła się tak, jakby weszła w pułapkę i usłyszała trzask zamykanych drzwi oraz zgrzyt zamka. Była sparaliżowana.
W przeszłości nieraz podejrzewała, że dźwiga smutek należący nie tylko do niej. Na lekcjach przyrody dowiedziała się, że każdy dziedziczy jeden chromosom po matce i jeden po ojcu – długie łańcuchy DNA z tysiącami genów tworzących miliardy neuronów i tryliony połączeń między nimi. Cała ta informacja genetyczna przechodziła z rodziców na dzieci: przeżywalność, rozwój, reprodukcja, kolor włosów, kształt nosa, to, czy będzie się miało piegi albo kichało od słońca. Było tam wszystko. Ale nic z tego nie tłumaczyło dręczących ją wątpliwości. Czy można otrzymać w spadku coś tak nieuchwytnego i niemierzalnego jak smutek?
– Możesz usiąść – powtórzyła pani Walcott.
Dziewczyna trwała bez ruchu.
– Ado... nie słyszałaś, co powiedziałam?
Wciąż na stojąco nastolatka próbowała zdusić strach, który podchodził jej do gardła i zatykał nozdrza. Smakował jak morze w promieniach ostrego, bezlitosnego słońca. Dotknęła go czubkiem języka. Nie była to jednak słona bryza, lecz ciepła krew. Leciała z policzka, który przygryzała od środka.
Ada spojrzała w stronę za okna, za którym nadciągał orkan. Na niebie w kolorze szarego łupka, wśród gęstych chmur, dojrzała opiłek karmazynu krwawiący na horyzoncie niczym stara rana, która nigdy się nie zabliźniła.
– Usiądź, proszę – dotarł do niej głos nauczycielki.
A ona kolejny raz nie usłuchała.
Później, znacznie później, kiedy to, co najgorsze, już się wydarzyło, a ona leżała w swoim łóżku, wsłuchując się w odgłosy kroków krążącego po domu ojca, który tak jak ona cierpiał na bezsenność, Ada Kazantzakis kolejny raz wspominała ten moment, tę szczelinę w kontinuum czasoprzestrzeni, kiedy mogła wykonać polecenie, usiąść na krześle i pozostać bardziej lub mniej niewidzialna dla wszystkich w klasie, pomijana, lecz także niekłopotana. Mogłaby utrzymać poprzedni stan, gdyby tylko powstrzymała się przed tym, co zrobiła.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------