Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z Bożej łaski Jadwiga, król - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
1 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Z Bożej łaski Jadwiga, król - ebook

Żyła sobie raz królewna, która mieszkała w zamku na wysokim wzgórzu, a strzegł jej straszny smok… I na tym by się pewnie skończyło, gdyby to była baśń. Ale to prawdziwa historia – dużo ciekawsza od bajek. Żaden bajkopisarz nie wymyśliłby, że dziesięcioletnia dziewczynka zostanie królem Polski. Ani że zamiast pięknego księcia poślubi dzikiego poganina. Jeśli dodamy do tego krzyżackiego szpiega, dworskie intrygi, kilka kropel trucizny i parę diabłów, okaże się, że życie w XIV wieku naprawdę było pełne przygód. A smok? Bez obaw, on też się pojawi!

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7672-670-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od autorki

Przez stronice tej książki przewinie się wiele postaci historycznych: królowie, książęta, biskupi i rycerze. Również bohaterowie drugo-, a nawet trzecioplanowi są przeważnie postaciami autentycznymi. Skąd znamy ich imiona? Skąd wiemy, jak wyglądało ich codzienne życie?

Najwięcej informacji na temat funkcjonowania dworu Jadwigi i Jagiełły można zaczerpnąć ze skrupulatnie prowadzonych rachunków. Z tych niepozornych dokumentów da się wyciągnąć wnioski co do składu królewskiego otoczenia, wystroju zamkowych wnętrz, obyczajów, mody, upodobań kulinarnych i życia osobistego pary władców. Dzięki zachowanym rachunkom do naszych czasów przetrwały imiona osób, które nie wsławiły się wielkimi czynami na polach bitew ani nie odegrały znaczącej roli w polityce czy kulturze swojej epoki. Kucharz Dominik, opalacz komnat Malpesz, stróż Wawrzyniec czy psiarczyk Zbramir stają nam jak żywi przed oczami. Ze wzruszeniem dowiadujemy się, że ulubiony koń Jagiełły miał na imię Bartosz, że królowa lubiła gruszki, a król nie znosił jabłek, że chętnie zażywał kąpieli, a latem ochraniał głowę przed słońcem słomkowym kapeluszem. Poznajemy hojność monarchy, który szczodrze obdarowywał swoich dworzan pieniędzmi i upominkami. 22 listopada 1394 roku zanotowano, że nagrodę z jego rąk odebrali łaziebny Opanasz, a także flecista Gromko i Mikołaj Zimnowodzki. Czyżby tu zaczynała się nasza opowieść? A może raczej 8 sierpnia roku 1396, kiedy to królowa Jadwiga wydała dokument potwierdzający, że „w nagrodę cnotliwych postępków i obyczajów, którymi Formoza de Wanszwoja, niegdyś panna dworska przy boku naszym, teraz zaś narzeczona Stanisława Gamrata, wzbudzała zawsze upodobanie nasze”, zostanie jej naznaczony posag w wysokości stu pięćdziesięciu kop groszy praskich? Królowa doceniła młodą damę za „wierną służbę, kulturalne obyczaje oraz rozmowy miłe naszemu obliczu”. Żaden kronikarz nie odnotował, kim była osoba o tajemniczym imieniu Formoza pochodząca z nieznanej miejscowości Wanszwoja. Skąd się wzięła na dworze? Dlaczego to królowa musiała zapewnić jej posag, czyżby panna nie miała rodziny? Co za pożywka dla pisarskiej wyobraźni!

Jednak żeby podróżować w odległą przeszłość, potrzebna jest nie tylko wyobraźnia, ale i spora dawka wiedzy. Wiele zawdzięczam specjalistom-historykom, którzy podsuwali mi odpowiednie książki i wyjaśniali trudniejsze kwestie. Podziękowania należą się przede wszystkim dr hab. Bożenie Czwojdrak z Uniwersytetu Śląskiego za wszechstronną opiekę, pomoc i dostarczanie lektur, dr Annie Markiewicz z Uniwersytetu Jagiellońskiego za nieustające wsparcie, wspólne zwiedzanie muzeum katedralnego na Wawelu i wyjaśnianie tajemnic szkatułki z kości słoniowej oraz dr hab. Piotrowi Węcowskiemu z Uniwersytetu Warszawskiego za pomoc w ustaleniu, w jakim tempie podróżował orszak Skirgiełły, a także Kajowi Małachowskiemu, który stał się inicjatorem powstania Grupy Formoza.Z Bożej łaski Jadwiga, król

Kraków, lipiec 1401

Pierwszą noc w nowym miejscu Anna zawsze spędzała bezsennie. A od wielu tygodni niemal każdej nocy znajdowała się w innym miejscu. Od chwili wyruszenia w tę trudną i daleką podróż źle sypiała. W ciągu dnia czuła się zmęczona i osowiała, na zmieniające się krajobrazy patrzyła ze zdumieniem, jakby żyjąc wciąż na pograniczu snu i jawy, nie wiedziała, w którym z tych światów umieścić mijane góry, lasy, przebywane rzeki, zakurzone gościńce ciągnące się aż po horyzont. To było dziwne uczucie. Zwłaszcza dla kogoś, kto przedtem dwadzieścia lat spędził w jednym miejscu.

Teraz jednak znalazła się u celu. Podróż skończyła się jak sen w chwili, gdy za Anną z hurgotem opadła zakratowana brama ogromnego zamczyska.

Wydawało jej się, że kiedy droga dobiegnie końca, będzie bardzo przejęta, tymczasem nie czuła nic prócz tego, że zmarzły jej nogi.

To dziwne, przecież jest lipiec – pomyślała. – Na dworze upał, a tu...

Poprawiła poduszkę pod głową i wyobraziła sobie siebie małą i skuloną w ogromnym łożu, potem łoże pośrodku komnaty zbyt wielkiej, by jej mroki mogło rozjaśnić nędzne światełko łojowej lampki stojącej na skrzyni, potem tę komnatę jako jedną z wielu dziesiątek podobnych komnat w ponurym zamczysku na skale, a wreszcie – niewyobrażalny szmat drogi dzielącej ten zamek od jej domu. I wtedy musiała się rozpłakać.

Dom, którego zapewne już nigdy nie zobaczy, został w Słowenii, na wysokiej górze nad rzeką Savinją. Stare rycerskie gniazdo ani zbyt obszerne, ani wygodne, jednak przecież potężniejsze i piękniejsze od siedzib okolicznych wielmożów, panowało z góry nad ziemiami niewielkiego hrabstwa zwanego po słowiańsku Celje lub Cilli, w mowie, którą posługiwali się jego władcy. Anna nigdy nie myślała o tym, czy w domu jest ładnie, czy brzydko. Nie miała żadnego porównania, bo nie bywała w szerokim świecie. Poza tym dom to dom. Znane mury. Stare, lubiane sprzęty. Znajomy widok z okna.

Chlipnęła głośno i przełożyła poduszkę na drugą stronę, bo ta pierwsza była już całkiem mokra od łez.

Pomyślała o chwili, kiedy poselstwo z Polski wjeżdżało na dziedziniec. Stała wtedy na drewnianym krużganku łączącym wieżę obronną z mieszkalną częścią zamku. Z ciekawością przyglądała się barwnemu orszakowi, pełnemu strojnych rycerzy. Widziała, jak stryj Hermann w odświętnej szacie wychodzi im naprzeciw. Cieszyła się, bo w Cilli tak rzadko działo się coś interesującego. Nie miała pojęcia, że chociaż czuje się tylko obserwatorem, to właśnie ona jest główną bohaterką tej sceny. Nie zdawała sobie z tego sprawy aż do momentu, kiedy znalazła ją zdyszana służąca i przekazała polecenie stryja, by Anna przebrała się w najlepszą suknię i natychmiast stawiła w głównej sali zamku.

Wykonanie pierwszej części tego polecenia nastręczało pewnych trudności, ponieważ Anna nie miała czegoś takiego jak najlepsza suknia. Wszystkie ubrania, jakie posiadała, były mniej więcej podobne i raczej codzienne. Na szczęście w jej sypialni zaraz zjawiły się służące i błyskawicznie przebrały Annę w najpiękniejszą suknię kuzynki Barbary – zieloną, połyskliwą, naszywaną perłami. Co prawda suknia nie chciała się dopiąć na tęgawej Annie – kuzynka Barbara była o ładnych kilka lat młodsza i dużo szczuplejsza – ale na takie drobiazgi nikt nie zwracał uwagi. Służące pomogły Annie wbić się w za ciasny strój, przyczesały jej zmierzwione włosy i mogła wbiec do sali, w której oczekiwał już stryj Hermann wraz z polskimi panami.

Było ich trzech. Stała przed nimi sztywno (ciasna suknia nie dawała zbyt wielkiej możliwości ruchu), czując się jak przed sądem decydującym o jej życiu lub śmierci. Oni powstali z miejsc, skłonili się jej z szacunkiem, a potem milczeli i patrzyli na nią poważnym wzrokiem, z którego niewiele dało się wyczytać.

Kłopotliwą ciszę przerwał stryj. Podbiegł do Anny, chwycił ją w objęcia, zaczął ściskać i całować. Po policzkach płynęły mu łzy radości.

Anna osłupiała. Stryj nigdy nie był zbyt wylewny. Prawdę mówiąc, traktował ją jak powietrze. Jego ulubienicą była najmłodsza córka Barbara, śliczna, bystra i wygadana. W ogóle w tej rodzinie Anna znajdowała się na drugim planie, przynajmniej od chwili, kiedy jej matka, wdowa po bracie Hermanna, wyszła po raz drugi za mąż za hrabiego Teck i przeprowadziła się do Bawarii bez córki. „Masz zostać i pilnować schedy – tłumaczyła Annie. – Jeśli zabiorę cię ze sobą, stryj szybko zapomni, że jesteś dziedziczką Cilli i masz takie same prawa jak jego dzieci!”.

Anna zatem posłusznie została. Zawsze była posłuszna. Teraz także posłusznie oddawała stryjowi uściski, w duchu zastanawiając się, o co chodzi.

– Niespodzianka, Anno! – wołał stryj, śmiejąc się przez łzy. – Czy masz pojęcie, jaki cię spotkał zaszczyt? Zostaniesz polską królową!

Polską królową? To chyba jakiś żart! Anna popatrzyła na trzech posłów, lecz ich miny nadal były nieprzeniknione.

– Słyszysz, hrabianko von Cilli? – stryj chwycił Annę za ramiona i chyba tylko ze względu na obecność polskich panów powstrzymał się od potrząśnięcia dziewczyną. – Król Władysław przysłał posłów aż z Krakowa! Będziesz królową! Cóż to? Czy wcale cię to nie cieszy?

Anna czuła, że gdyby nie suknia Barbary, opinająca ją ciasno jak zbroja i utrzymująca ciało w pionie, natychmiast by zemdlała.

Jeden z mężczyzn ponownie się ukłonił.

– To prawda, szlachetna hrabianko. Władysław, z Bożej łaski król Polski, ziemi krakowskiej, sandomierskiej, sieradzkiej, łęczyckiej, Kujaw, pan i dziedzic Pomorza i Rusi Czerwonej, najwyższy książę Litwy, ma zaszczyt prosić o twoją rękę.

– No nie stój tak, ukłoń się chociaż! – syknął stryj do ucha Anny, udając, że znowu chce ją uścisnąć. – Podziękuj za tak wielki honor!

Anna wydukała jakieś słowa wdzięczności, chociaż później w ogóle nie mogła sobie przypomnieć, co mówiła. Nie słyszała także odpowiedzi szlachetnych panów, tak głośno biło jej serce.

Potem wszystko potoczyło się szybko. Należało przygotować wyprawę godną polskiej królowej i trzeba przyznać, że stryj nie poskąpił pieniędzy na ten cel. Przez długie miesiące szyto, haftowano, przygotowywano sprzęty i naczynia, które cylejska hrabianka miała zabrać ze sobą do Krakowa.

I wreszcie nadszedł ten dzień. Anna wyjechała konno za bramę zamku Cilli, otoczona przez orszak zbrojnych rycerzy, których stryj przydał jej do towarzystwa i ochrony w drodze. Za nią poturkotały wypełnione wyprawowymi dobrami wozy. Kiedy koń niósł ją w dół stromą drogą, a zamek Cilli zostawał w tyle, coraz mniejszy i odleglejszy, poczuła niespodziewaną radość. Była pewna, że wreszcie zaczyna się życie. Nie nowe życie. Po prostu – życie.

Nie obejrzała się za siebie ani razu.

Poduszka była kompletnie przemoczona. To skłoniło Annę do uniesienia głowy, a kiedy już ją uniosła, postanowiła wstać. W łóżku było pewnie tak samo zimno jak poza nim. Przeszła boso parę kroków po kamiennej podłodze. Koło skrzyni znalazła swoje pantofle, wsunęła je, a potem wzięła do ręki tlącą się łojówkę. Starając się nie narobić hałasu, wyszła na korytarz. Lampka dawała tak nikłe światło, że dziewczyna szła prawie po omacku. W pewnej chwili tuż obok siebie usłyszała głośne chrapnięcie i to powstrzymało ją od nadepnięcia na młodego pazia, rozciągniętego wygodnie na kobiercu. Biedny chłopak, pozostawiony tutaj, by całą noc czuwać nad jej spokojem, spał kamiennym snem i nawet nie drgnął, kiedy koszula Anny musnęła jego ramię.

Ominęła go ostrożnie i poszła prosto aż do rozwidlenia korytarzy. Rozejrzała się i wybrała tę drogę, która wiodła wzdłuż szeregu okien. Blask księżyca pozwalał jej dobrze widzieć nawet wtedy, gdy przeciąg zdmuchnął płomyk lampki.

Nasłuchiwała czujnie. Dźwięki docierały tu z daleka, może z niższych pięter, tłumione przez grube mury. Trzaśnięcie drzwi lub okna. Skrzypienie starych drewnianych belek. Czasami jakieś ciche stąpanie. Bała się, że nagle ktoś wyjdzie zza rogu i ją zobaczy. Ale wędrówka po uśpionym zamczysku spodobała jej się tak bardzo, że nie miała ochoty zawracać.

Idąc tak bez celu przed siebie dotarła do oddalonej części zamku, gdzie już nic nie było słychać. W opuszczonych komnatach rozlegały się echem tylko jej własne kroki. Teraz ogarnął ją strach. Wcześniej w ogóle nie myślała o tym, jak trafić z powrotem do własnej sypialni. Nagle wydało jej się to niemożliwe. Czy odnajdzie drogę w labiryncie korytarzy i podobnych do siebie komnat?

W chwili, kiedy zwątpienie ogarnęło ją na dobre i gotowa była znowu się rozpłakać, zobaczyła smużkę światła sączącą się ze szpary pod drzwiami.

Ktoś jednak był w tym opustoszałym skrzydle zamku, ktoś nie spał i mógł jej pomóc! Ta myśl dodawała otuchy. Nie zastanawiała się, co pomyśli osoba, która w środku nocy zobaczy w swojej izbie hrabiankę cylejską w samej koszuli. Śmiało pchnęła drzwi.

Znalazła się w obszernej komnacie oświetlonej ogniem palącym się na kominku. Było tu ciepło i przytulnie. Wielkie, wygodne łoże okolone było zasłonami z grubej, miękkiej, wzorzystej materii. Przy oknie stał pulpit do czytania z otwartą księgą. Pod ścianami zalegał mrok, ale przyglądając się dobrze, Anna wypatrzyła koło łóżka surowy drewniany klęcznik. Po drugiej stronie łoża dostrzegła przedmiot, którego przeznaczenia nie mogła odgadnąć, gdyż częściowo przysłaniały go zasłony. Musiał być wykonany z jakiegoś metalu, bo światło kominka wydobywało z jego powierzchni migotliwe błyski.

Komnata wyglądała, jakby przed chwilą ktoś ją opuścił. Na skrzyni przy drzwiach stała prostokątna szkatułka rzeźbiona w kości słoniowej, tak śliczna, że Anna, nie zastanawiając się nad tym, co robi, natychmiast po nią sięgnęła. Zamek nie był zamknięty na kluczyk. W środku znajdowały się przybory toaletowe: kilka grzebieni z rogu i srebra oraz pięknie oprawione zwierciadełko z polerowanego metalu. Anna aż westchnęła z zachwytu.

Musi tu mieszkać jakaś piękna pani, której uroda zasługuje na takie cuda – pomyślała.

Myśl ta podszyta była bólem, bo Anna miała świadomość własnej brzydoty. Tęgawa, o banalnych rysach twarzy i wiecznie przetłuszczającej się cerze, według własnej opinii wyglądała jak nieforemna, szara, żytnia kluska. Żółtawe włosy były rzadkie, a całej sylwetce brakowało wdzięku. Anna w głębi duszy bolała nad tym, nie tylko dlatego, że widziała, choćby na przykładzie kuzynki Barbary, że piękni ludzie mają w życiu łatwiej. Kochała wszystko, co piękne: pejzaże, przyrodę, ludzi i przedmioty.

Przyklęknęła koło skrzyni, gładząc płaskorzeźbione wieczko szkatułki. Kość słoniowa była ciepła i przyjemna w dotyku.

Wtem do komnaty weszła jakaś kobieta.

Anna zerwała się na równe nogi.

Osoba stojąca naprzeciw niej, pulchna i rumiana, mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat. Jej twarz, choć malowało się na niej zaskoczenie, była miła, okrągła, oczy pogodne, lecz Anna od razu wiedziała, że nie jest to piękna i elegancka mieszkanka tej komnaty. Wyglądała raczej na służącą.

– Jestem Anna von Cilli – odezwała się do kobiety po niemiecku, głosem drżącym i niepewnym, bo czuła, że wypada się jakoś wytłumaczyć z tego dziwnego nocnego najścia. – Nie mogłam spać, wyszłam z pokoju i... zgubiłam się, chodząc po zamku. Nie wiem, jak trafić do mojej sypialni.

Kobieta pokiwała głową, jakby wszystko było dla niej jasne.

– Wasze komnaty, pani, są po drugiej stronie zamku – powiedziała po polsku. – Jak zdołaliście dotrzeć aż tutaj?

Anna pokręciła głową. Nie rozumiała ani słowa. Może to wstyd – jej matka była przecież polską królewną, córką wielkiego króla Kazimierza, ale sama nie mówiła zbyt dobrze w ojczystym języku, bo od małego wychowywała się na węgierskim dworze. Anna znała wyłącznie niemiecki – język swego ojca, i rozumiała trochę mowę słoweńskich poddanych z Cilli. Ta kobieta mówiła podobnie. Ale strach, zmęczenie i przeżycia ostatnich tygodni zatarły w pamięci Anny tamten język, stała więc bezradnie, oczekując, że sytuacja jakoś sama się wyjaśni.

Kobieta podeszła bliżej. Złożyła przed Anną uniżony ukłon i dalej mówiła szybko po polsku:

– Ja jestem Szkodzina, dostojna pani, żona Błażeja Szkody, dawniej służącego wielmożnego pana podskarbiego Dymitra... Od młodości służyłam Miłościwej Pani... Kiedy pan podskarbi umarł w zeszłym roku, mój mąż wziął w dzierżawę karczmę w Nowym Mieście Korczynie... „Zostań – powiada – przy dworze, a ja tam wszystko urządzę. Jak będzie gotowe, to po ciebie przyślę”. No to zostałam. Prałam ręczniki i prześcieradła królewskie, a w wolnej chwili doglądałam tej komnaty... bo tu... tu nasza Miłościwa Pani, Jadwiga... – spuściła wzrok i głos jej się załamał. Potem szybko podniosła głowę i spojrzała prosto w oczy Anny. – Jadwiga – powiedziała wolno. – He... Hedvigis, jak mówią po łacinie. Rozumiecie, szlachetna pani?

– Hedvigis – powtórzyła Anna. Rozumiała.

Pokój, w którym się znajdowała, należał do królowej Polski. Poprzedniej królowej – pomyślała w pierwszej chwili, ale natychmiast sama się skarciła. Hola, hola, hrabianko Anno, jeszcze nie jesteś żadną królową! I wcale nie wiadomo, czy nią będziesz...

Kiedy tylko ta myśl przyszła jej do głowy, natychmiast znów zalała się łzami. Nie potrafiła pohamować spazmatycznego łkania. Wiedziała, że wygląda jak wariatka, lecz nic nie mogła na to poradzić.

Na twarzy kobiety malowała się niepewność. Wreszcie podjęła jakąś decyzję i wyciągnąwszy przed siebie ręce, chwyciła Annę w ramiona.

Poprowadziła ją ku zaścielonemu adamaszkiem łożu, tam posadziła i przycisnąwszy mocno jej głowę do swego obfitego biustu, zaczęła gładzić po włosach, mówiąc uspokajająco:

– Nie płacz tak, dziecko, nie trzeba... Opuchną ci oczki od tego płakania i jak też jutro będziesz wyglądać?

Anna nie rozumiała ani słowa, jednak serdeczny, cichy głos kobiety mówiącej do niej z czułością jak do dziecka sprawił, że dziewczynę ogarnął błogi spokój. Raz po raz chlipiąc jeszcze, złożyła głowę na piersi Szkodziny i poczuła, że musi jej o wszystkim opowiedzieć.

Miała świadomość, że kobieta nie zna niemieckiego, wcale jej to jednak nie przeszkadzało. Czuła się tak samo nieszczęśliwa jak parę godzin temu w sypialni, lecz teraz był przy niej ktoś, kto współczuł, nawet jeśli jej nie rozumiał. Musiała to wykorzystać.

– Nie podobam mu się – wyznała, próbując powstrzymać chlipanie. – To było widać. Podszedł do mnie, ukłonił się, podał mi rękę... Ale minę miał, jakby zjadł żabę... Jutro mnie odeślą, na pewno! Co za wstyd! Już widzę minę Barbary, kiedy zobaczy, jak wjeżdżam z powrotem na dziedziniec w Cilli! Niedoszła królowa! Wszyscy będą się ze mnie śmiali... I taka długa droga przebyta na próżno... Taka dłuuuga droga! – Anna znów zaczęła rozpaczliwie szlochać. W końcu obtarła nos ręką i dodała buntowniczym tonem: – A przecież on też wcale nie jest zbyt śliczny! I... dosyć stary. I nie taki wysoki, jak myślałam. A w ogóle to łysieje. Czy mnie się ktoś pytał, czy lubię łysych mężczyzn? Czy ktoś się pytał, jak on mi się podoba? Nikogo to nie obchodzi! Wysłali mnie tu jak... jak cielę na rzeź!

Przez chwilę w milczeniu walczyła z czkawką.

– Musiała być piękna, prawda? – podniosła głowę i spojrzała pytająco na służącą. – Hedvigis. Na pewno była piękna. Z pewnością nigdy nie odwracała się z obrzydzeniem od lustra jak ja. Miała cudowne włosy, które czesała kosztownymi grzebieniami – rozejrzała się po komnacie. – I była mądra – dodała, kiedy jej spojrzenie padło na pulpit. – Może nawet umiała czytać i pisać. Wszyscy ją kochali. „Gdy przechodziła, bił od niej blask doskonałości” – tak powiedział jeden z polskich posłów, kiedy go o nią zapytałam. A ode mnie nic nie bije. I dlatego on się ze mną nie ożeni, bo jestem głupia i brzyyydka... – ostatnie słowa zmieniły się w przerywane czkawką ziewanie.

– Cicho, cicho, dziecino – Szkodzina pogładziła Annę po czerwonym policzku. Nie rozumiała słów, ale czuła, że dziewczyna wylewa przed nią wszystkie swoje żale. – Jakoś to będzie. Ależ przemarzłaś! – przestraszyła się, kiedy przypadkiem dotknęła lodowatej dłoni. – Chodź, połóż się tutaj, zagrzejesz chociaż nogi. Musisz być bardzo zmęczona, a jutro czeka cię trudny dzień.

Anna posłusznie poddała się silnym rękom obcej kobiety, która ułożyła ją w łożu i otuliła adamaszkową pościelą. Zrobiło jej się ciepło i miękko... dobrze. Bardzo dobrze.

Ostatnie przed zaśnięciem spojrzenie rzuciła za zasłonę, gdzie stał ów tajemniczy, połyskliwy przedmiot. Teraz widziała go wyraźnie.

To była srebrna kołyska.W drodze do Krakowa, wrzesień 1384

Jakoż wam się widzi?

– A co ma się nie widzieć. Postawa godna, jak się patrzy. Szyja długa, cieniuchna. Dostojny krok.

Jadwiga przebudziła się nagle i usiadła w łóżku, nie bardzo wiedząc, gdzie jest. Przez szpary między grubymi modrzewiowymi balami prześwitywało światło. Zza ściany dobiegała głośna rozmowa. Nie wszystko rozumiała, ale zdawało jej się, że dwóch mężczyzn rozmawia o jakimś koniu.

– Trochę chuda – zauważył pierwszy głos.

– E, gdzie tam. Młode to jeszcze, zaokrągli się, jak urośnie – odpowiedział drugi.

– Główkę ma szlachetną, włos lśniący, a oczy, to już wam powiadam, jako te gwiazdy.

– Prawda, prawda. Oczy cudne. Ale smutno coś nimi patrzy.

– I czemu się dziwicie? Niełatwy los jej pisany. Samiuśka tu taka, bez ojca, bez matki, w obcej ziemi...

Dopiero teraz zrozumiała, że nie rozmawiają o żadnej klaczy, tylko o niej.

Ogarnął ją gniew.

– Nie żałujcie jej aż tak bardzo, Wojciechu! Ledwo od ziemi odrosła, a już królową zostanie! Będzie chodzić w złotogłowiach z koroną na głowie, a jak tylko skinie, spełni się każde jej życzenie.

– Dada ! – zawołała Jadwiga. – Dada! Nianiu!

Rozmowa za ścianą umilkła. Dało się słyszeć pospieszne kroki i niska, gruba kobiecina w białym czepcu zjawiła się przy łóżku.

– Co się stało, skarbie? Coś złego ci się przyśniło?

– Kto jest w izbie obok?

– Tam? – niania kolebiąc się na boki, podeszła do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. – Dwóch pachołków, których pan z Tarnowa przysłał na twoje usługi. Przeszkadzają ci spać? Mam ich oddalić?

– Nie, nie trzeba. Gdzie Erzsébet?

– Śpi. Chcesz, żeby tu przyszła?

– Nie. Usiądź koło mnie – powiedziała Jadwiga już spokojniej.

Niania przysiadła na łóżku i pogłaskała ją po głowie.

– Śpij, śpij, malutka. Odpocznij. Jutro czeka cię długa droga.

– Jak daleko jeszcze do Krakowa?

– Daleko, daleko. Jeszcze siedem gór i siedem rzek, i siedem gościńców... – mówiła niania cicho. Jadwiga westchnęła i odwróciła się do ściany. Po kryjomu, tak żeby niania nie widziała, wsunęła do ust pasmo włosów. Ssanie koniuszka warkocza zawsze działało na nią kojąco. Nie pamiętała nawet, kiedy to się zaczęło. Przypominała sobie tylko jak przez mgłę, że gdy miała cztery lata i została wysłana do Wiednia, też uspokajała się, biorąc do buzi pasemko włosów. Niani ten nawyk bardzo się nie podobał i tępiła go, jak umiała. Ale teraz nie mogła tego widzieć. Siedziała na łóżku, ciepłymi, szerokimi plecami dotykając pleców Jadwigi i mruczała jakąś monotonną kołysankę. Mężczyźni za ścianą nadal rozmawiali, tyle że dużo ciszej.

Jadwiga zamknęła oczy i zobaczyła kolorowe, błyszczące wieże jakiegoś dalekiego miasta. Warkocz wysunął się z jej ust i opadł na poduszkę.

Ujechali spory szmat drogi, zanim zatrzymali się na prandium – pierwszy poranny posiłek. Jadwiga wydostała się z kolebki . Nie lubiła w niej podróżować, ale biskup Radlica nakazał, żeby każdego dnia chociaż część drogi przebywała w ten sposób, zamiast na końskim grzbiecie. Tłumaczył, że tak będzie lepiej dla jej pleców, szyi i głowy, więc, choć niechętnie, podporządkowała się medycznemu autorytetowi. Jednak podróż w kolebce bardzo jej się dłużyła. Strasznie trzęsło i niewiele było widać przez małe okienka. Teraz więc z ulgą wysiadła i rozprostowała kości.

Miejsce na popas wybrano na polanie, biegnącej łagodnym stokiem ku gościńcowi. Wysokie trawy, trochę już pożółkłe, chwiały się, gdy zawiewał lekki wietrzyk. Wyżej ciemną plamą rysował się gęsty iglasty las, a na skraju łąki rosło w półkolu kilka grubych dębów.

Bliżej gościńca panował straszliwy rozgardiasz: służba uwijała się tu i tam pomiędzy wozami z prowiantem a rozpalonymi naprędce ogniskami. Jedni dmuchali w ogień, żeby go podsycić, drudzy biegli od strony lasu z wiązkami chrustu, inni, wyposażeni w gliniane dzbany, udawali się po wodę do źródełka, które wypływało spomiędzy wysokich jodeł.

Ci, dla których ten posiłek przygotowywano, szukali odpoczynku z dala od gwarnego obozowiska. Dwaj leciwi biskupi: okrągły jak jabłuszko Jan z Csanad i szczupły, suchy, o wąskiej twarzy kardynał Dymitr z Ostrzyhomia umościli się w cieniu pod dębami. Dalej, na skraju lasu, przycupnęły panny dworskie jak stado drobnych, kolorowych ptaszków. Dla polskich rycerzy, eskortujących królewnę od chwili przekroczenia przez nią granicy na Dunajcu, nie starczyło już miejsca w cieniu. Zostali więc przy swoich koniach, dostojni, pełni godności, połyskując w słońcu hełmami i ostrogami i dyskretnie obcierając spocone czoła.

Jadwidze także przygotowano miejsce pod dębami, ale miała już dosyć siedzenia. Przechadzała się wąską ścieżynką, zapewne wydeptaną przez bydło, wśród delikatnych, kruchych jesiennych traw i ostów, pomiędzy którymi połyskiwały jasne pasma babiego lata. Obok niej dreptał biskup krakowski Jan Radlica, niewiele wyższy od swej towarzyszki, krępy, siwawy, o dużej, podłużnej głowie, którą często przechylał na bok tak, jakby czegoś nasłuchiwał. Jego twarz miała zwykle zatroskany wyraz, który znikał tylko wtedy, gdy wypływał na nią na poły ironiczny, na poły dobrotliwy uśmiech.

Biskup również wyjechał na spotkanie przyszłej królowej i przyłączył się do orszaku po polskiej stronie Dunajca. Dłużący się czas podróży wykorzystywał na nauczanie Jadwigi podstaw języka polskiego. Uważał, że „przyrodzona pani Królestwa Polskiego” musi przynajmniej jako tako władać mową swoich poddanych.

– Doskonale wam idzie, Miłościwa Pani! – chwalił. – Powtórzcie raz jeszcze: „drzewo dąb”.

– Drzewo dąb – posłusznie powtórzyła królewna. – To bardzo trudne, biskupie Janie. Dżewo dąb, dżewo dąb...

– Nie dżewo, tylko drzewo – poprawił biskup. – Nie takie to znowu trudne! Trudniejsze były słowa, przy pomocy których rycerze waszego pradziada, króla Władysława zwanego Łokietkiem, sprawdzali polskość krakowskich mieszczan po buncie wójta Alberta. Mieszczanie, przeważnie niemieckiego pochodzenia, wystąpili przeciw prawowitemu władcy i poparli Jana Luksemburskiego. Kiedy Łokietek powrócił do miasta, postanowił surowo ukarać buntowników. Żeby odróżnić Niemców od przyjaznych królowi Polaków, nakazywano im wypowiadanie czterech słów: „soczewica, koło, miele, młyn”. Prawda, że cudzoziemcowi mogą sprawić trudność?

– Soczewica, koło, miele, młyn... – wolno i dokładnie powtórzyła Jadwiga.

– No, od biedy... Może udałoby się jakoś ocalić waszą mądrą królewską głowę! – zażartował Radlica.

Jadwiga roześmiała się. Lubiła tego małego biskupa i bardzo się ucieszyła, kiedy wśród tylu obcych twarzy zobaczyła jego przyjazny uśmiech. Znała go od dziecka, bo służył jej ojcu jako osobisty medyk.

„Gdyby nie Jan Radlica, dawno by mnie już nie było na świecie – powtarzał król Ludwik. – To jeden z niewielu ludzi, którym można w pełni zaufać” – przypomniała sobie jego słowa. Wzięła biskupa pod ramię i powiedziała po polsku:

– Jestem głodna. Chodźmy zaraz coś zjeść.

– Placet – odpowiedział biskup Jan po łacinie. – Coraz lepiej. Może to dlatego, że przechowujecie w pamięci jakieś polskie słowa, znajome z dzieciństwa. Czy babka mówiła do was czasem po polsku?

Jadwiga zawahała się. Słabo już pamiętała babkę Elżbietę Łokietkównę, bo umarła, zanim dziewczynka ukończyła sześć lat. Jako małe dziecko bała się trochę tej energicznej i dumnej pani, która nie rozczulała się specjalnie nad wnuczkami i zawsze miała na wszystko jakąś ciętą odpowiedź. Najbardziej jednak przerażał widok jej dłoni z samym tylko kciukiem. Pozostałe cztery palce królowa straciła w zamachu. Podobno kiedyś, na długo przed urodzeniem Jadwigi, pewien człowiek, wiedziony chęcią zemsty na królewskiej rodzinie za krzywdy, których rzekomo od niej doznał, wpadł do sali jadalnej w czasie, gdy Elżbieta wraz z mężem i dziećmi zasiadała do obiadu i zaatakował królową. Pamiątką po tych wypadkach stała się zdeformowana dłoń ze straszną czerwoną blizną zamiast palców, której tak bardzo bała się później wnuczka i nadane przez nieżyczliwych przezwisko: Królowa Kikuta.

– Babka mówiła po polsku tylko, kiedy wpadała w złość – przyznała królewna ze wstydem.

– Rozumiem – biskup Radlica pokiwał głową. – Wobec tego słowa, jakich wtedy używała, nie nadają się raczej do powtórzenia.

– Niektóre pamiętam – dodała Jadwiga z uśmiechem. – Na przykład...

– Nie, nie! – zaprotestował biskup. – Wróćmy może do bardziej przydatnego słownictwa.

– Czekajcie no, księże biskupie, coś mi się przypomina. Szaławiły! – gromko huknęła królewna. – Łapserdaki!

– Miłościwa Pani!

– Łotry! – dorzuciła z bezbłędnym akcentem.

Chudziutki giermek, który przebiegał obok z dzbanem pełnym piwa, stanął jak wryty i patrzył na śliczną królewnę zdumionym wzrokiem. A ona posłała mu uśmiech, przybrała znowu zwykłą, niewinną minę i grzecznie podążyła za biskupem Radlicą tam, skąd dobiegała już przyjemna woń pieczonego mięsa.

Dni spędzane w podróży były łatwiejsze do zniesienia niż noce. W ciągu dnia zawsze działo się coś, co odwracało uwagę od smutku i tęsknoty: jakaś zabawna przygoda, zajmująca rozmowa czy ciekawy widok. W nocy Jadwiga zostawała sam na sam z myślami i wspomnieniami, a to było trudne do zniesienia, bo jak na osobę dziesięcioletnią myśli i wspomnień miała bardzo dużo. Najczęściej myślała o matce i siostrze. Wyobrażała sobie, jak mijają im kolejne dni na zamku w Budzie. Zastanawiała się, czym się zajmują, o czym rozmawiają. Kiedy wreszcie zasypiała, śnili jej się zmarły ojciec lub babka. Sadzali ją sobie na kolanach, przytulali mocno i szeptali do ucha:

– Tak to już jest i tak musi być. Królewskie dziecko musi umieć opuścić swój dom i swoich bliskich. Są bowiem sprawy ważniejsze od matki, ojca, sióstr i braci...

Jednak kiedy chciała spytać, jakie to sprawy, sen zwykle się urywał i budziła się rano, wciąż nie znając odpowiedzi.

Raźniej czuła się w dzień na końskim grzbiecie, skąd mogła rozglądać się z ciekawością i chłonąć widoki swojej nowej ojczyzny. Czy jechała wierzchem, czy w kolebce, zazwyczaj towarzyszyły jej dwórki-przyjaciółki: Erzsébet i Anna, które potrafiły rozmową rozproszyć smutek. Po przekroczeniu granicy niewielu pozostało Węgrów w otoczeniu królewny. Wojewoda Spytek z Melsztyna wytłumaczył jej, że od czasu, gdy na Wawelu w imieniu króla Ludwika sprawowała rządy babka Elżbieta otoczona swym węgierskim dworem, rodacy Jadwigi nie są w Krakowie zbyt mile widziani. Doszło wtedy do poważnych rozruchów, wiele osób poniosło śmierć, ale o tym Spytek nie chciał mówić, wykręcając się, że był wówczas małym chłopcem i niewiele pamięta. Gdy Jadwiga nalegała, rzekł tylko, że więcej o tamtych sprawach opowie jej marszałek Przedbor z Brzezia, bo sam brał udział w owych wypadkach.

Jadwiga żałowała, że wszyscy znajomi węgierscy rycerze musieli zawrócić z drogi, kiedy znalazła się na polskiej ziemi, ale cieszyła się, że choć kilka dwórek pozwolono jej zabrać ze sobą. One, niania, dwaj biskupi, spowiednik – ksiądz Ivan i kilka osób służby – tyle zostało z całego jej węgierskiego otoczenia. Na szczęście był jeszcze biskup Radlica, a wielu spomiędzy polskich panów, którzy wyjechali jej na spotkanie, posłowało wcześniej na dwór w Budzie i także umiało nieźle porozumieć się po węgiersku. Najmilszymi i najmłodszymi spośród nich byli Spytek z Melsztyna i Zawisza z Oleśnicy, wnuk kasztelana krakowskiego. Ci dwaj najczęściej jechali w pobliżu Jadwigi, gotowi w każdej chwili usłużyć jej lub udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania.

– Widzicie ten biały klasztor na pagórku, Miłościwa Pani? – wojewoda Spytek pochylił ku królewnie swoją smagłą twarz. – To Stary Sącz. Dzisiaj nam nie po drodze, bo przed nocą musimy stanąć w zamku nowosądeckim, ale innym razem powinniście tu koniecznie przyjechać.

– Dlaczego?

– Tu spoczywa księżna Kinga, Węgierka z królewskiego rodu Arpadów, żona krakowskiego księcia Bolesława. Po jego śmierci wstąpiła do tutejszego klasztoru klarysek. Mówią, że była to bardzo świątobliwa pani. Podobno przy jej grobie działy się wielkie cuda.

– Kiedy to było?

– O, pewnie i ze sto lat temu!

– Dawno – powiedziała Jadwiga, jednak myśl, że nie jest pierwszą węgierską królewną przemierzającą karpacki szlak, by sprawować rządy w Krakowie, jakoś podniosła ją na duchu.

Noc spędzili w Nowym Sączu. Po śniadaniu cały orszak był gotowy do dalszej drogi, która wiodła przez miasto, wyjątkowo dziś rojne i gwarne. Ludzie przybyli licznie nawet z odległych okolic, wiedzeni chęcią zobaczenia przyszłej władczyni. W ślad za ciekawską gawiedzią przyciągnęli kupcy i, rozstawiwszy kramy, zachwalali głośno swoje towary. Na rynku panował tak wielki ścisk, że orszak królewny z trudem torował sobie drogę i co chwila utykał w tłumie.

Jadwiga, ukryta w kolebce, słyszała okrzyki przekupniów i wiwaty na swoją cześć wznoszone przez zgromadzonych gapiów. W pewnej chwili dobiegły jej uszu ostre dźwięki piszczałek i rytmiczne uderzanie w bęben. Zaciekawiona wyjrzała przez okienko.

– Co się tam dzieje? Dlaczego nie jedziemy?

– Igrce , Miłościwa Pani – wyjaśnił pan Spytek. – Jakaś wędrowna trupa zatarasowała drogę i daje widowisko. Miejcie cierpliwość, zaraz ich stąd przegonię.

Jadwiga czekała więc spokojnie w kolebce, ale gdy konie wciąż nie ruszały, a z ulicy, oprócz muzyki, zaczęły dobiegać śmiechy i oklaski, zaczęła się wiercić. Popatrzyła na siedzącą naprzeciwko Erzsébet. Przyjaciółka także tęsknie spoglądała w stronę okienka.

Królewna uderzyła pięścią w ścianę kolebki.

– Wypuśćcie mnie, panie Spytku! Chcę zobaczyć przedstawienie!

Otworzono drzwi i dziewczynki wraz z nianią wysiadły z pojazdu.

Jeszcze nigdy w życiu Jadwiga nie znajdowała się w samym sercu takiego rozgardiaszu. Ludzie napierali ze wszystkich stron, ich podekscytowane okrzyki mieszały się z dźwiękami muzyki, rżeniem koni i rykiem jakiegoś zwierzęcia w trudny do wytrzymania zgiełk, a przy tym od tłoczących się jedno przy drugim ciał biły zapierające dech zapachy. Delikatny nos królewny drażniła woń potu, źle wygarbowanych skór, cebuli, zjełczałego tłuszczu i końskiego łajna – a to i tak były te przyjemniejsze i dające się opisać wonie.

Na szczęście energiczny Spytek przy pomocy swoich giermków zaraz zaczął rozgarniać tłumek, wołając:

– Miejsce dla Miłościwej Pani! Miejsce dla królewny węgierskiej!

Gawiedź rozstąpiła się posłusznie. Hałas przycichł nieco, a Jadwiga spostrzegła, że stoi na otoczonym lipami placyku przed kościołem. Nie wiadomo skąd wzięła się jakaś ława, na niej ustawiono krzesło pokryte poduszkami i Spytek z Melsztyna powiódł ku niemu Jadwigę. Niania i pozostałe dziewczęta usiadły rządkiem na ławie. Duchowni, którym godność nie pozwalała przyglądać się igrcom, pozostali w kolebkach. Tylko biskup Radlica wygramolił się ze swego pojazdu i przydreptał bliżej.

Wojewoda Spytek skinął głową aktorom.

– Królewna ma życzenie zobaczyć występ rybałtów. Sprawcie się dobrze, a zostaniecie hojnie nagrodzeni.

Igrcom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Okalająca placyk publiczność przyglądała się królewnie w nabożnym milczeniu, lecz po aktorach nie dało się poznać jakiegokolwiek onieśmielenia. Dowodzący trupą wysoki, szeroki w barach mężczyzna o ogniście rudej brodzie, ubrany w pstry kostium, skłonił się Jadwidze z szacunkiem i przemawiając dziwacznym językiem, w którym mieszały się słowa czeskie, węgierskie, niemieckie, łacińskie i polskie zapowiedział przedstawienie jakiego świat nie widział w wykonaniu najwspanialszych artystów, których biegłości w wykonywaniu najtrudniejszych sztuk nie dorównuje nikt od Italii aż po Księstwo Moskiewskie.

Artyści, stojący półkolem za jego plecami, przedstawiali się w istocie wyjątkowo. Był tu olbrzymi siłacz, przewyższający o głowę najwyższego z towarzyszących królewnie rycerzy. Trzymał w ręku ogromny bęben i walił w niego drewnianą pałką z miną, która wskazywała, że tak samo stłukłby każdego, kto wszedłby mu w drogę. Obok niego przybrany w czerwień karzeł fikał koziołki, trzęsąc dzwoneczkami na czapce, a jeszcze mniejsza od niego karliczka w sukni zielonej jak mech przygrywała mu na tamburynie. Mężczyzna w kożuchu dął z całej siły w piszczałkę, a kudłaty niedźwiedź tańczył na tylnych łapach w rytm skocznej melodii.

Jadwiga przyglądała się widowisku z zachłanną ciekawością, różniło się bowiem od wszystkiego, co kiedykolwiek widziała na dworze w Budzie.

Z zachwytem patrzyła na kolorowe kule migające w rękach żonglerów, śmiała się, kiedy karzeł pokazywał magiczne sztuczki i w napięciu przyglądała się siłaczowi, próbującemu rozerwać gruby żelazny łańcuch, którym go spętano.

– Oto najsilniejszy człowiek na świecie! – wrzeszczał w pięciu językach naraz rudobrody kuglarz. – Nazywa się Goliat, pochodzi z rasy pradawnych olbrzymów! W dniu, w którym się urodził, położono go w kołysce pod rozłożystym dębem. Kiedy dębowy listek spadł mu na twarz, Goliat wpadł w złość, wstał z kołyski i wyrwał drzewo wraz z korzeniami! Kiedy miał cztery lata gołymi rękami dusił lwy i lamparty, ale takiej próbie jak dziś jeszcze nigdy nie był poddany! Ten bowiem łańcuch żelazny wykuty został w podziemnej kuźni w Karpatach, do której dostępu nie ma żaden człowiek! Raz w roku otwierają się ciężkie wrota góry i mieszkające tam karły urządzają jarmark. Za wykute przez nie przedmioty można zapłacić tylko najczystszym złotem! I ja tam byłem, i sam ten łańcuch za złote floreny kupiłem!

Goliat napiął mięśnie, a jego twarz poczerwieniała. Ogniwa łańcucha szczęknęły ostrzegawczo, ale nie pękły. Olbrzym ze świstem wypuścił z płuc powietrze.

– A nie mówiłem! – wrzeszczał naczelnik kuglarzy. – Żadna ludzka siła nie skruszy tego łańcucha!

Tym razem Goliat nadął się jeszcze mocniej, stękając z wysiłku.

– Aaaaa! – ryknął, coś nagle trzasnęło i łańcuch opadł.

– Aaaaa! – zawtórował mu cienki głos królewny. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, a ona, zawstydzona, przycisnęła dłoń do ust.

Po występie Goliata na wzorzysty kobierzec będący sceną przedstawienia wyszła chudziutka dziewczynka, mniej więcej w wieku Jadwigi. Oczy jak węgielki patrzyły w skupieniu spod strzechy czarnych, kędzierzawych włosów, w które powplatane były niczym w końską grzywę kolorowe wstążki. Strój małej był równie barwny i dość osobliwy. Cienkie nóżki oblekła w pasiaste nogawice, jedną żółto-fioletową, drugą zaś czerwono-zieloną, lecz stopy miała bose i niezbyt czyste. Na wierzch włożyła sukienkę z krótką spódniczką uszytą z kolorowych pasów materiału, furkoczących przy każdym ruchu. Góra sukienki, wąska i obcisła, była koloru szafirowego w złote gwiazdy.

Dziewczynka tanecznym krokiem podeszła do rosnącej pośrodku placu lipy. Dopiero teraz Jadwiga zobaczyła, że od jednej z najwyższych gałęzi drzewa do rynny kościoła przeciągnięta jest gruba, naprężona lina.

Dziecko zwinnie jak kot wspięło się na drzewo i stanęło na krańcu liny. Rozłożyło ręce i ostrożnie, krok za krokiem, zaczęło przesuwać się w stronę kościelnego narożnika.

Królewna, jak wszyscy widzowie, zadarła głowę i z zapartym tchem śledziła każde stąpnięcie linoskoczki. Lina była umieszczona bardzo wysoko, jeden fałszywy krok mógł oznaczać upadek i śmierć.

Na placyku zapadła głęboka cisza. Nawet rudy kuglarz ucichł i przyglądał się dziewczynce z niepokojem. A ona jakby nie czuła wcale strachu. Szła powoli, lecz pewnie, z lekkim uśmiechem na śniadej twarzy. Kiedy znalazła się na drugim krańcu liny, z ust zgromadzonych wyrwało się westchnienie ulgi.

Ale to jeszcze nie był koniec. Linoskoczka podniosła wysoko jedną nogę, zrobiła wdzięczny, taneczny obrót i ruszyła z powrotem w kierunku drzewa. W połowie drogi zatrzymała się, jakby na coś czekając. W tej samej chwili pod jej stopami znalazł się rudy rybałt i z okrzykiem:

– Hopla! – rzucił jej sznur z pętlami na obu końcach. Dziewczynka złapała go zręcznie i przełożyła przez linę, a potem chwyciła w każdą dłoń jedną z pętli i skoczyła. Zawirowały w powietrzu różnobarwne pasy na spódniczce. Linoskoczka zakołysała się w górze jak na huśtawce. Podciągając się na rękach wykonała w powietrzu kilka salt i obrotów, aż wreszcie lekko jak motyl spłynęła na ziemię, po czym w kornym ukłonie przyklęknęła przed królewną.

Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Jadwiga spostrzegła, że włosy na czole dziecka lepią się od potu, a na ciemnej twarzy malowało się zmęczenie.

– Możesz wstać – powiedziała do linoskoczki. Mała podniosła się posłusznie. Dyszała ciężko i drżały jej kolana.

– Pozwól sobie, o, Miłościwa Pani, opowiedzieć dzieje tej dzieweczki! – rudobrody naczelnik wepchnął się przed królową i szerokimi barami przesłonił dziewczynkę. – To dziecko-motyl, wychowane w orlim gnieździe na wysokiej karpackiej skale! Kiedy urosła, orlica chciała wydać ją za swego syna, a wtedy dziewczątko wydostało się z gniazda i ześlizgnąwszy po skale, odnalazło ludzi...

– Łżesz – przerwał mu Spytek z Melsztyna. – Nie opowiadaj bredni, tylko prawdę. Mówisz do królowej.

– O... no tak... – zająknął się kuglarz. – Tak naprawdę to nie ma wiele do powiedzenia.

– Chyba wiesz, kim jest, skąd pochodzi? – zapytała Jadwiga.

– W rzeczy samej, Miłościwa Pani, nic o tym nie wiadomo. Znaleźliśmy ją osiem lat temu w pobliżu brodu nad Sanem. To było w czasie, gdy Litwini pustoszyli kraj, za rządów waszej babki, królowej Elżbiety. Dookoła trawa była zryta kopytami i leżały szczątki rozbitego wozu. A pomiędzy nimi, pod płóciennym dachem, który opadł na ziemię – to biedactwo, kwilące i całkiem opuszczone. Zapewne Litwini porwali wszystkich podróżnych, a dziecko, przykryte płótnem, przeoczyli. Maleństwo nie potrafiło nawet powiedzieć, jak ma na imię. Tyle nam się udało zmiarkować, że pochodzi z miejsca, które zwie się Wanszwoja albo jakoś podobnie. Nic więcej nie umiała rzec, ani o sobie, ani o swym rodzie. Cóż było robić? Nie godziło się dzieciątka zostawić, zabraliśmy je więc ze sobą.

– Wiele było wtedy takich maleństw, Miłościwa Pani – wtrącił biskup Radlica. – W czasie najazdu litewskiego mnóstwo ludzi przepadło bez śladu, wielu Litwini uprowadzili w niewolę, innych pozabijali. Niejedna rodzina do dziś opłakuje zaginione dziatki.

– I nie próbowaliście szukać? – drążyła Jadwiga. Przejęła się historią małej linoskoczki. Miała uczucie, że w czarnych oczach tego dziecka widzi własną tęsknotę i samotność. – Rozpytywać ludzi?

– A jakże, próbowaliśmy! Każdego roku od nowa przemierzamy szlak z Węgier przez Czechy, Śląsk, aż po Mazowsze, a i o Ruś czasem udaje się zahaczyć. Wszędzie, gdzie jesteśmy, rozpytujemy, czy kto nie zna wsi Wanszwoja albo nie wie o jakim zaginionym dziecku.

– I co?

– I nic, Miłościwa Pani. Ani śladu. Tymczasem dziewka wyrosła i okazała się zdatna do naszego zawodu jak żadna inna. Zwinna jak wiewiórka. Wszystkiego uczy się w mig. Jaką tylko melodię zanucisz, od razu umie ją powtórzyć. Mówi po polsku, czesku, węgiersku, niemiecku, a pewien wędrowny mnich rodem z Pragi z nudów wyuczył ją też nieco łaciny. Nawet pisać trochę potrafi!

– Jak masz na imię? – królewna zwróciła się do dziewczynki, ale zanim ta zdążyła otworzyć usta, znów wtrącił się gadatliwy naczelnik.

– Zwiemy ją Formoza, Miłościwa Pani, bo takie imię nadał jej ów pobożny braciszek, który z nami wędrował. Mówił, że do niej pasuje.

– „Nigra sum sed formosa” – mruknął biskup Radlica. – To z Pieśni nad Pieśniami. „Śniada jestem, lecz piękna, córki jerozolimskie...” No, śniada na pewno, ale z tą pięknością to chyba mniszek przesadził... – dodał, spoglądając na pociągłą, ciemną buzię i rozczochraną łepetynę dziewczynki.

Jadwiga też się jej przyglądała, przyjaźnie i uważnie.

– Czy naprawdę nie zostało nic, co mogłoby naprowadzić was na trop jej prawdziwej rodziny? – zapytała. – Może szata, w którą była ubrana, albo jakiś znaleziony przy niej przedmiot...

Rybałt zawahał się. Niespokojnie zerknął na pana Spytka i rzekł:

– Po prawdzie, szatki miała piękne, Miłościwa Pani. I kosztowne, chyba haftowane srebrną nicią. Od razu było widać, że to pańskie dziecko.

– Macie je gdzieś jeszcze? – ożywiła się Jadwiga.

– Dawno sprzedane. Z czegoś trzeba było dziewkę utrzymać i wyżywić – dodał, tłumacząc się, bo ujrzał, że królewna zmarszczyła brwi.

– Czyż nie pracowała na swoje utrzymanie? – zapytała.

– Tak jest, Miłościwa Pani – zmieszał się rudobrody. – Pracowała. Ale rośnie, jej stroje też kosztują... Niczego jej u nas nigdy nie brakowało. No, Formozo – złapał dziewczynkę za ramię i wypchnął ją przed siebie. – Powiedz Miłościwej Pani, że ci u nas dobrze!

Linoskoczka nie odezwała się, pokiwała tylko rozczochraną głową. Jednak jej spojrzenie wydało się Jadwidze smutne.

– Musimy ruszać, Miłościwa Pani – pochylił się do jej ucha Spytek z Melsztyna. – Inaczej nie dotrzemy na nocleg przed zmierzchem.

Jadwiga skinęła głową. Jednak wciąż coś nie dawało jej spokoju.

– I nie ma żadnego śladu, żadnej wskazówki? Nie pamiętasz niczego, co mogłoby ci pomóc odnaleźć rodziców? – zwróciła się do linoskoczki. Wydało jej się przerażające, że można stracić ojca i matkę i nie mieć ani jednego wspomnienia, ani jednej pamiątki. Sama wiozła swoje wspomnienia jak najcenniejszy bagaż. Wiedziała, że gdziekolwiek się znajdzie, z nimi będzie bezpieczna.

– Nic, nic, ani śladu, jasna królew... – zamachał rękami rudobrody, znowu pchając się do przodu.

– Mam tylko to – po raz pierwszy przemówiła Formoza. Odezwała się po węgiersku, patrząc śmiało w oczy królewny, i coś wyjęła zza szafirowo-gwiaździstego dekoltu.

– Co to jest? – Jadwiga pochyliła się, żeby przyjrzeć się z bliska.

Na śniadej dłoni leżał dziwny przedmiot. Były to jakby dwie długie łodygi kute ze srebra, łączące się ze sobą pod kątem prostym, obie zdobne w misterny ornament. Każda z nich rozszerzała się ku dołowi. W każdej osadzony był spory rubin, a spiczaste wierzchołki zakwitały wykutym srebrnym kwiatem, podobnym do lilii. Miejsce, w którym się łączyły, miało nierówną krawędź, jakby przedmiot został przełamany.

– To wygląda jak połowa krzyża – szepnął w zamyśleniu biskup Radlica.

– Ach, gdzie ja mam głowę, zupełnie o tym zapomniałem! – rudobrody przesadnym gestem uderzył się w czoło. – Pewnie dlatego, że Formoza trzyma to zawsze przy sobie i nikomu tknąć nie zezwala.

– Dziwno mi, żeście tego pierwej nie sprzedali – odezwał się Spytek cierpkim tonem. – To mi się widzi cenniejsze od sukienki.

– Chciałem, chciałem, jeno mnich przeklęty nie pozwolił! – zawołał ze złością rybałt, po czym zorientował się, że nieco wypadł z roli, więc przybrał znów łagodną i poczciwą minę. – Powiedział, że nie godzi się, by dziewkę pozbawić jedynej pamiątki. Posłuchałem go, choć po prawdzie nie wiem, na co to się komu może przydać. Wszak ten kawałek srebra nie przemówi nagle i nie wyjawi żadnej tajemnicy!

– Więcej on może wyjawić, niż wam się wydaje – powiedział biskup Radlica, biorąc z rąk dziewczynki srebrny przedmiot. – Widziałem już kiedyś krzyż o podobnym ornamencie, chociaż wyrobiony był z kamienia. Ale gdzie to było, nie pomnę.

Królewna Jadwiga przysłuchiwała się rozmowie, lecz jednocześnie w jej głowie precyzował się pewien plan.

– Weźmy ją do Krakowa! – zawołała. I zaraz, jakby nagle przypomniała sobie, że jej pomysł nie musi podobać się dziewczynce, dodała prędko: – Jeśli zechce! Czy wiesz, Formozo, że na królewski dwór zjeżdżają posłowie z całego świata? Może ktoś z nich pomoże ci odnaleźć rodziców? Są też mądrzy ludzie, uczeni, którzy studiowali w dalekich krajach. Podpowiedzą ci, gdzie szukać. Pojedziesz? – zapytała z nadzieją.

Czarnowłosa, bosonoga dziewczynka w dziwacznym stroju linoskoczki popatrzyła w oczy jasnowłosej, ubranej w bogatą, haftowaną perłami suknię.

„Jestem sama, tak jak ty – mówiły tamte oczy. – Pojedź ze mną, będzie nam raźniej”.

– Pojadę – powiedziała Formoza, zgrabnie składając ukłon.Przypisy

- adamaszek – kosztowna tkanina, najczęściej jedwabna, z błyszczącym wzorem na matowym tle

- złotogłów – lśniąca tkanina o jedwabnej osnowie, używana na bogate stroje i szaty liturgiczne

- dada (węg.) – niania

- kolebka – czterokołowy pojazd konny używany w XIV-XVI w. z pudłem zawieszonym na pasach

- Placet (łac.) – podoba się; tu: zgoda

- igrce (kuglarze, rybałci) – wędrowni aktorzy, muzycy lub sztukmistrze

- stalle – drewniane lub kamienne ławki, zwykle bogato rzeźbione, ustawione w prezbiterium kościoła, przeznaczone dla księży, zakonników lub znaczniejszych osób

- funt, korzec, achtel – jednostki masy i miary stosowane w średniowiecznej Polsce

- larendogra (franc. L’eau de la reine d’Hongrie) – nalewka rozmarynowa, której recepturę stworzyła według tradycji węgierska królowa Elżbieta Łokietkówna; przypisywano jej cudowne właściwości odmładzające i odświeżające cerę

- kordiał – wzmacniające lekarstwo
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: