Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość

Z drugiej strony - ebook

Data wydania:
17 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
54,00

Z drugiej strony - ebook

Najnowsza książka Wojciecha Kudyby, laureata Nagrody im. Marka Nowakowskiego (2022), to tom opowiadań zebranych. Tworzą go przejrzane i poprawione teksty z tomów "Nazywam się Majdan" (2015), "Kamienica" (2019) o raz wyróżnionego Nagrodą im. Marka Nowakowskiego "I co dalej?" (2021), a także premierowe opowiadanie "Z drugiej strony". Utwory składają się na zbiorowy portret współczesnych Polaków, zwyczajnych, przeciętnych, a zarazem konfrontujących się z wydarzeniami i procesami, które znamy z pierwszych stron gazet (dzika prywatyzacja, Amber Gold, konsumpcjonizm). Kudyba nie używa jednak tych wielkich słów, nie ma u niego abstrakcyjnych idei. Pisarz pochyla się nad jednostkami, które są owych idei i procesów niekiedy ofiarami, a niekiedy świadkami, czasem nieświadomymi. Każe czytelnikowi patrzeć na świat ich oczyma.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-863-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„EUROMAJDAN”

Nazywam się Majdan. Petro Majdan, choć czasem w drzwiach ktoś zawoła: „Euromajdan!” i zaraz siada przy barze jak druh serdeczny. A nad barem okno wprost na tory, więc widać przez nie pociągi do Berlina, do Kijowa, pociągi nie wiadomo dokąd, jak opowieść, której zakończenia nigdy nie znasz. Za torami zaś blok niebieski od telewizorów i obok mnie też ekran barowy – migotliwy, pełen światów zetlałych, jakby odbijając się w nim same siebie, traciły na kolorach nieważnych i lekkich. Może też takie stałyby się nasze rozmowy barowe? Może i w nas rozrastałaby się pustka tylko, gdyby nie opowieść? To w niej przecież – w tym języku naszym i nie naszym się ujawniamy – w jej śmiechu, w jej bałakaniu, w jej goryczy wielkiej, ukrainnej, która nadchodzi jak jesień, jak gnuśna zima, jak zmierzch niski i chłodny. Bo za naszymi plecami właśnie ciemnieje Warszawa i wojna też ciemnieje niewojna; bitwa, która daleko jest niedaleko – jak zaraźliwa gorączka, jak mór, jak pochód trupów z chorągwiami w czerwieni i mroku. Widzi się go i nie widzi, spodziewa się go i nie spodziewa, czeka aż przyjdzie i nie czeka. Chciałoby się go zaklinać i nie zaklinać, szukać kręgu przy czarnym ogniu, przy ciemnej lampie – szukać schronienia w słowach, wokół których zaraz ktoś z nas zaczyna się kręcić i nagle krążymy wszyscy, jakbyśmy chcieli w ten właśnie sposób zatańczyć ciemność: otoczyć ją dawną mową, otumanić, odpędzić zarazem i przyjąć, odrzucić i wchłonąć. Obrót i jeszcze jeden, i jeszcze – do rana, do upadłego, aż po sen głęboki, bezbarwny, prawdziwie ojczyźniany sen, który przychodzi, żeby zapomnieć; ukrainny sen, żeby pamiętać. A jest o czym. Uzbierało się przez tych parę lat, urosło niczym ziemia, która teraz zdaje się coraz dziwniejsza – śmieszna i straszna, bliska i daleka, nasza i nie nasza, jakbyśmy byli wciąż ci sami, a inni; sami sobie swoi i obcy zarazem.

Bo w dokumentach moja tożsamość całkiem inna niż naprawdę. Sienkiel to przecież nie moje nazwisko, choć może prawie już moje, gdy matuś do niego się przekonała, potem Dmytro i Hryhoryj, zaś o papie nie wspomnę. On pierwszy to wszystko przecież wymyślił i matuli głowę przerobił. On, przodków dalekich znalazłszy, papiery porządne wyrobił i jako Germaniec prawy, przed wierzycielami uciekając, a może i przed wojną, w kraju niechybotliwym, lecz statecznym się zagnieździł. A mateczka, kiedy już pod nazwiskiem Schinkel w Bochum byli, swobodę i krzepę poczuła taką, że biznesować zaczęła. Teraz podobno w Italii firmę ma, Rosjanki poczciwe do opieki nad starcami zwozi, a do nikogo nie zadzwoni, jakby zniewolona. I tylko babuleńka jeszcze, Polka rodzona, co nas w dzieciństwie mową polską wykarmiła, tylko ona przy nazwisku naszym Majdanowym została. W wiosce niedaleko od Kijowa żyje, kury karmi i kota na noc do domu wpuszcza, żeby myszy wyjadał. Bo myszy podobno w tym roku tyle, że w nocy pod pierzynę się pchają, w pięty łaskoczą, bywa, że i we włosy wplącze się która, sny potarmosi, tak że wstajesz kołowaty, jakbyś noc przespał na skrzydłach wiatraka; a tu do roboty, choć jeszcze ciemno i może właśnie dlatego ciężko ci i mozolnie, i bez wielkiej nadziei. A przecież nie tak miało być w naszej Europie… Nie tak, jak jest…EUROPA I

No tak, Europa… To i owo się przecież pamięta. Parę lat temu – ho, ho! – sama, rzekłbyś, niezwyczajna eleganckość, samo dostojeństwo, mir, nawet poważanie. Wchodziło się nie tak jak teraz, od strony parku, ale prosto od placu – szeroką aleją, tam, gdzie teraz wielki parking przed marketem. Zaś wśród wielkości jego jest także wielkie gówno sobacze, które może do domu pod podeszwą zaniesiesz szczęśliwie. Bo powiada przysłowie, że gówno na bucie nosić, szczęścia zapowiedzią jest niechybną, powodzenia w życiu albo energii promiennej. Ona to z lichoty nowe światy wywodzi – rośliny, różne drzewa, w których ptaki zaraz gniazda zakładać mogą i piskać. A również ty sam wtedy niby ptak orłowy poczuć się możesz, skrzydła naprężyć niczym ten, co znak dostał wybrania, jak heroj naznaczony przez marność do sławy wielkiej. A prawda niechybna, że jaki znak, taka i sława. Więc kiedy już czujesz zapach, zaczynasz powoli rozumieć – a rozumienie twoje wraz ze smrodem rozrasta się po całym domu – że całe twoje życie to jest jedno wielkie gówno. I twój świat, i wszystko nasermater, i bezpamięć…



Aleja była kasztanowa. Kiedy szedłem tamtędy po maturze, spadały kwiaty. Może nawet zajrzałem – bo wejść się tak po prostu nie dało – zatem w środku tylko zapach fajkowego dymu, aksamitne bordowe story, jakieś złote błyski legendy. Bo była legenda, może nawet ona była najważniejsza: o tym, kto gdzie zajmuje miejsce, jak jest ubrany, co zamawia, o czym mówi. Ktoś musiał zbierać zasłyszane bon moty, powtarzało się je potem przez miesiąc, roiło o lepszym świecie, o złotych zegarkach, poszetkach i spinkach. A za dwa, trzy lata nikt już nie pilnował i po egzaminach chodziło się na lufę. Nie było daleko, chyba kasztanów też już wtedy nie było. Dostały jakiejś choroby, schły jeden po drugim. I ludzie przychodzili zupełnie inni: z roku na rok coraz bardziej do siebie podobni; wpadali i wypadali, nikt już nie wiedział, w co są ubrani, co jedzą i czy w ogóle jeszcze są kimś.

Ono musiało być wtedy dość regularne, to nasze wchodzenie do Europy. Pewnie zawsze pod koniec sesji, bo kiedy Mykoła dał znać, żebym przyszedł, wcale nie pytałem gdzie, tylko od razu do stolika pod oknem na szóstej, tuż przy akwarium, w którym kręciły się ryby. Ile tak naprawdę ich było? I właściwie czemu przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanawiać? Nieważne przecież, ile było. Natomiast to, że w ogóle były, jest ważne. Teraz zaczynam sobie przypominać. Siedziałem przy akwarium, a one tam krążyły – w długich karmazynowych sukniach, w szafirowych woalach, w czarnych szalach – i nagle zaczęło mi się wydawać, że to ich kręcenie jest zaraźliwe, że wciąga, że ludzie wcale nie przychodzą już tutaj, żeby posiedzieć, tylko wpadają, żeby się pokręcić, poobracać wokół baru. Że łapią pyszczkami tlen, jakby na wpół uduszeni, a oczy u nich szerokie, bezdumne, wargi wydęte, zaś mowa bardzo cicha, może nawet bez sensu, a może całkiem bez słów.

– A ty, poeta, nie śpij, kiedy naród z kolan powstaje, by los swój na nowo stworzyć; gdy staraniem codziennym ruch ziemi przyspiesza, nową przyszłość otwiera na oścież! – głos Mykoły chlusnął znad rybek, a najbardziej chlusnęło słowo „poeta”. Ot czort!, szutnik, chciałoby się powiedzieć, bo poezja przyczyna wstydu mego największa i trauma do dziś nieprzepracowana, uczuć moich nieopierzonych pamiątka. Nie była to przecież Rusłanka, nie Ludmyłka, ale Ołenka miła z noskiem do góry zadartym, która list tajemny ode mnie pod oknem w domku swoim białym na przedmieściu otwarła, a w liście wiersz był, liryk jak się patrzy, utwór młodzieńczy szczerozłoty:

Od pierwszej chwili kiedym Cię zobaczył,

Mróz nagły przeszył me kości,

A z piersi mnie skowyt wyrwał się sobaczy

Od nagłej i ciężkiej miłości!

Co z tego, że niepodpisany. Co z tego, że nikt nie wie czyj on, skoro mój był i jest, bo trwa w korę mózgu wbity jak osinowy kołek, który coraz to nowe gałązki wypuszcza, w koszmarach wraca i pisze, wciąż się pisze – w podziemnym życiu, w niekończących się dalszych ciągach. A kiedy się tak śni, trzeba też zacząć pisać na jawie, trzeba pisać, żeby do reszty nie zdurnieć. Tedy na pierwszym roku pisałem sporo, myślałem, że go pokonam surrealizmem, awangardą, lingwizmem – jakąś nową, nieodkrytą jeszcze dykcją, albo przeciwnie: heksametrem, epicką frazą i tradycją. Nic podobnego. Jemu tam, pod spodem, było coraz wygodniej, coraz lepiej w tej jego zaprzańskiej pierwotności, w zdziczałej pramaterii. Na drugim roku przestałem, dopiero po dyplomie jakiś błysk, że nie można wprawdzie uciec, ale można się wymknąć – przez formę. Po prostu nadać jakiś kształt, zamknąć jako całość, właśnie zamknąć. Zamknąć, żeby się oderwać…

– Nam oderwać się trzeba. Nie uciec, ale właśnie oderwać: od tych wszystkich nieforemnych wałów, od tej całej bezkształtnej hałdy, co zrobiona jest z naszych ukrytych wstydów, z naszych urazów, z tajnych ran najgorszych, z bezporadności. Tam nie jest tak, jak tu. Jak chcesz, możesz potem wrócić, ale wrócisz już od niej i z nią może nawet wrócisz, inaczej patrzący i świadomy, że to właśnie ty, że ona ciebie… – ktoś to musiał powiedzieć. Może Mykoła, a może ja, może sam diabeł, bo papiery leżały na stole jak cyrograf, więc było to bez znaczenia. I tak obaj wiedzieliśmy, że ona tam jest, może nawet na nas czeka, może wygląda, kiedy przyjedziemy – cali zakutani w nasze kompleksy, opatuleni w nasze zranienia, owinięci w naszą niemożność. A teraz widzę to dość wyraźnie. Ona wtedy naprawdę istniała – potajemnie przechowywana w domach, na strychach; niewielka, czasem zacieśniona do kręgu kilku osób, mówiona półgłosem, szeptana na ucho – rodzinna Europa. Europa marzycieli i żebraków. Matula…

Za oknem było coraz ciemniej, wolno piliśmy ciemne piwo, sączyliśmy ciemne piwo wieczoru. Rubryki formularza powoli układały się w algorytm ulic i placów, w trójkąty parków, w pasaże wielkomiejskich arterii. Włóczenie się, flanerowanie samotne. Mykoła przechylił się na bok, a po chwili zasnął… Tak jest, zasnąłeś, mój przyjacielu! Już po czwartym piwie mara straszliwa za kark cię wzięła przemożnie, we włosy macki wczepiła łapczywe, tak że do parapetu przywarłeś, a gęba u ciebie całkiem rozdziawiona była, jakbyś wciąż jeszcze dziwił się, że taki zamiar szalony przez nas powzięty został. To dlatego muszę ci teraz wszystko jeszcze raz mówić, jeszcze raz, zanim się znów spotkamy nie wiadomo gdzie, albo i nigdzie. Więc jeśli wciąż tam jesteś, jeśli śpisz, spróbuj to sobie wyobrazić to miasto, a w nim naszą przechadzkę. Bo tak to chyba trzeba nazwać: „przechadzka”. „Miejsce i data urodzenia” – skręcasz w prawo, potem dwie krótkie uliczki – „obywatelstwo”, „adres”. Zatrzymujesz się na skrzyżowaniu. Trudno nie przystanąć, wszak stoi wyraźnie: „narodowość”. A u mnie majdan przecież cały, euromajdan prawdziwy: ojciec pół-Rosjanin, a pół-Niemiec wyznania mojżeszowego, matka pół-Ukrainka, babuleńka od strony mamy Polka, wśród dziadków i pradziadków ze sześć może narodowości i cztery religie, a i u ciebie, jak pamiętam, nie lepiej. Z dumą piszesz zatem „ukraińska”. Bazgrolisz nawet, żeby tylko przejść na drugą stronę, byle dalej, ale tam dopiero troska, tam plac i postój na dłużej. O tak, tu chwilę postoisz… Bo nie tak łatwo wyjaśnić Niemcom Ukrainę, nie tak prosto sekrety nasze powiedzieć, duszę bez mała otworzyć i ponadtysiącletnią kulturę, a przy tym twoje stanowisko na macierzystej uczelni wyjawić. Aniś ty przecież zatrudniony, ani niezatrudniony; ani student, ani niestudent, ani ptah, ani upiór. Jak powietrze, jak nikt opierasz się przeto o latarnię, kufel opróżniasz do końca, na tłum liter nicością swoją bezwiedny patrzysz. Na początku obojętnie, ale potem robi się ciekawie, bo po chwili widzisz, jak one same układają się w znaczenia, jak same wyprowadzają cię do kształtu czworobocznego, do wielkiego rynku, do centrum, do sedna rozumności. Bo w rubryce, która była pusta, niespiesznie rośnie teraz sens i świeci właśnie nad ziemią jak zorza, żebyś na nim leciał arteriami miasta, na nim omijał niewielkie zatoczki: „cel pobytu” – zbieranie materiałów badawczych, „plan badań” – w załączniku, „czas pobytu”: październik 2004 – marzec 2005. Litery sensu są czarne, a miasto jest wielkie, jakby stalowe, dlatego patrzysz jeszcze raz, jeszcze raz przeglądasz się w nim, w tym słowie dumnym „doktorant”, bo wiesz, że to ogromne miasto zmniejsza się nagle do rozmiaru kropki, którą stawiasz. Bo teraz, kiedy jesteś określony, twoje ono być musi. Tak. Powoli, z prawdziwą godnością, chciałoby się nawet rzec – po profiesorsku – kładziesz stalowe ślady i pieczętujesz oddechem niby swoją ostatnią wolę: „partnerzy w Niemczech” – Ruhr Universität Bochum, „miejsce pobytu w Niemczech” – Bochum.

– Ech, Mykoła… I cóż pozostało z naszego żelaznego miasta, z jego diabelskich młynów, które po kopalniach zostały, z burdeli rozległych jak dawna siedziba komsomołu i sklepów ogromnych jak wioski? Co zostało z naszego Bochum, którego nazwa tak się babusi spodobała, że znów musiałem Sienkiewicza czytać, by o Skrzetuskim, o Helence białej i Horpynie wieczorem perorować. Przecież byłbym nawet czytał, dla samej giętkości polskiego języka, ale film akurat był. A że Bohun w nim piękny bardzo, melancholijny jak nasza dusza i śpiewny, więc natychmiast zacząłem oglądać, a do książki już się nie chciało, tylko Dumka na dwa serca i sen. Ach, Bochum! Nieraz w nocy widziałem to miasto potężne, dość że w którąś niedzielę srebrną zaszedłem do babci na dłużej, żeby wszystko opowiedzieć, lecz przecież nie pospolicie, ale z wdochnowieniem i przy tym realnie. Może też właśnie dlatego zacząłem od razu o Zbarażu ze wszech stron oblężonym. Babusia tymczasem naleweczkę z berberysu przyniosła. Żwawo doszedłem mniej więcej do połowy, bardzo zadowolony, że taki obraz realny kreślę, prześmiewczy. Bo wiadomo, że na gorycz historii rodzinnej humor czasem najlepszy, komizm ten niewesoły, którego obce narody nie znają i może nawet nie pojmą. Właśnie też w połowie tego smutnego śmiechu znalazł się Pan Zagłoba, ale nie wtedy, kiedy Burłaja usiekł, ale później – gdy związany i może nie bardzo nawet rezolutny w chlewiku leży.

– Baczysz to sobie, babusiu – powiadam. – Budzi się imć Pan Zagłoba, w gębie mu kwaśno, w siano ze zdziwienia popierduje, oczy otwiera, a sam nie wierzy, gdzie jest i w jakim sposobie. Boć mu przecie wieprz wielki i sprośny w twarz szlachecką zagląda, chrumka przymilnie, na co jegomość mu odchrumkuje, a do siebie tymczasem dochodzi… A babuś? Ojojoj! Jak się nie zerwie! Jak za miotłę z kąta nie chwyci:

– A ty zbóju, ty antychryście! Już ja ci pokażę, jak książki polskie przekręcać! Już ja ci pokażę, jak Polaków między świnie wpędzić. Tak to u Sienkiewicza było? Tak jak mówisz? A nie Bohun to polskiego szlachcica tam wtrącił, wprzód śmiercią w oczy błysnąwszy? Nie krzyżyk na karabeli życie Zagłobie ocalił? A możeś ty wcale książki nie czytał, tylko jak jołop zwykły bzdury jakoweś nawymyślał! – I zamach wzięła potężny, aż z parapetu spadła doniczka z geranium wysokim, a babuleńka zatoczyła się jak nieprzytomna, następnie na podłogę upadła i ręce rozkrzyżowała. Skoczyłem, pewnie, że skoczyłem, żeby ratować, wziąłem jeszcze ze dwa razy miotłą w łeb, ale na koniec i geranium ocalone zostało, i babcia, gdy nagle płaczem okropnym wybuchła, więc trzeba było szybko walerianę z cukrem. Ach, Bochum…

Bo też po prawdzie nie kto inny winien naszym konfuzjom i tarapatom, tylko ja sam. Zaraz gdyśmy tylko wyjechali, papa zaczął bowiem do miasta jeździć. Niby to do Bochum z automatu podzwonić – bo u nas jeszcze telefonu nie było – a po prawdzie to snuł się do północy po lokalach. Wnet również książki do domu znosić zaczął, co od razu na złe wróżyło lub na strapienie. Nie raz mu matusia tłumaczyła: „Petro z Bochumu nie wiadomo, czy wróci, po co nam więcej kłopotów w rodzinie. Okno byś lepiej utkał, wody na noc naczerpał, gdy nie wiesz, czy jutro popłynie… Na co ci jeszcze na starość papierem głowę napychać i myślami, od których tiurmą wieje i Sybirem zaciąga śmiertelnym?”. A on nic. Nic zupełnie, jakby ten mój wyjazd zapadkę w nim tajemną otworzył, krew dawną spuszczać zaczął, co przedtem zakrzepła, a teraz buzować zaczęła lub kipieć. A przecież na rencie już wtedy był, na wątrobę od dawna stękał. I w ogóle trudno go było teraz poznać. Na twarzy wychudł, lecz jakby też zmężniał, ruchy miał szybkie, ale jakby wolne, małomówny się stał i skupiony, przy tym wymowny poniekąd i na duchu krzepki. Pytała się nieraz Bakunowa, zachodziła niby po sól, niby po mąkę, bacznie po przystojności jego od góry do dołu popatrując, i zaraz też biegła do domu, garnek postawiony na kuchni przypilnować. Kto zaś tak przenikliwie oraz z uwagą pyta, wiedzącym niebawem stać się może, więc i z nią tak bywało. Jeszcze tego samego wieczoru z sąsiadkami siadała, by nowiną świeżą jak chlebem pszenicznym się podzielić i zaraz jej przytakiwały, że na pewno kochankę w Kijowie ma, bo wszyscy widzieli, jak przed uniwersytetem w tłumie studentek szedł, transparent jakiś trzymał, a jedna cycki całkiem na wierzchu miała, na nich zaś napis był „swoboda!” smołą czarną namalowany przez Belzebuba samego chyba.

Długo też i gorąco do odwagi codziennego życia wzajem się namawiały, nad Olgą nieszczęśliwą do późnego wieczora płacząc, gdy papa w innym miejscu jeszcze raz zamówił dla wszystkich kolejkę i niby niepatrzący, w dwóch towarzyszy swoich się wpatrywał, a nie słuchając, chciwie słuchał. Jeden z nich zaś właśnie mówił, że siła nie z gniewu jest, ale z godności. Wiele przy tym przykładów dawał, jak narody ponad wytrzymałość swą upokorzone, nieraz za sprawą wodzów lub choćby watażków swoich w obłęd dziki wpadały, który już hamulców żadnych potem nie miał, w diabelskie okrucieństwo się zmieniając.

– Nam zaś nie gniew budzić, lecz siłę. Ta zaś płynie z tego, żeśmy zjednoczeni przez wierność i szacunek. Żeśmy w tym właśnie godność swą odnaleźli, że gotowi jesteśmy zginąć raczej, niż dobro wspólne zdradzić!

Tak jeden z nich właśnie się odezwał, a ubrany był w paltot ciemny, pod którym szalik pomarańczowy radośnie połyskiwał, niby znak nadziei. Od niego też natychmiast każdy z nich plik papierów odebrał, do teczki schował i z głową podniesioną na ulicę wychodził, a ta choć mroczna, jasna im się zaraz wydawała i prosta niby promień, który właśnie z dalekiego nieba spadał, od gwiazdy zamarłej i jak dzieje nasze mrocznej.

– Ach, historio! Rano nasza niezagojona, rozdarcie nasze! Wielcyśmy w tobie i mali, wspaniali i zwyczajni. Jak w całym świecie, tak i w tobie zarazem groza święta i codzienna upierdliwość, straszność i śmieszność. Trzymamy się ciebie niby heroicznych pieśni, a te zaraz szara codzienność otacza jak orszak błaznów szlachetnego króla. Chciałoby się, bardzo chciałoby się zamieszkać tylko w twojej mocy i wielkości, ale wstaje dzień codzienny, a z nim ironia dziwna, jakbyśmy w tobie byli, a zarazem na zewnątrz. Oto śpiewamy o sobie wewnątrz heroicznej opowieści, a zarazem gdzieś dalej, w takim miejscu, z którego widać nie tylko to, co wyniosłe, ale i to, co mizerne – drobne szpary ludzkiego życia, które i w wielkości, i w małości przyjąć trzeba, wszak nasze jest, a nie czyje inne. Podobnie też u nas się stało, bo gdyśmy wszyscy z niedowierzaniem, ale też i z rosnącym szacunkiem na przemianę bat’ka patrzyli, matuleńka w ciemności schła od zgryzoty bezmiernej, już kuliła się od troski, która ni źródła wyraźnego nie ma, ni nazwy, chyba że w urazach z dzieciństwa. Niby cieszyła się, że taki teraz miastowy oraz światły, że na prawego Ukraińca się wyrobił, a mowy radzieckiej i bolszewizmu swego dawnego jak szatana w cerkwi się wyparł. Bo nie można powiedzieć, do świątyni sam z siebie chodzić zaczął, nieraz nawet całe nabożeństwo wytrzymał. Cóż z tego przecież, skoro matusi żadna poprawa zdrowia od tego nie przyszła, a wnet pogorszenie i paroksyzm. Nie od razu też cokolwiek widać było, dopiero może za dwa miesiące, gdy lato powoli we mgły zaczęło zapadać, liście blednąć, a Hryhoryj z wojska na przepustkę wyszedł. Siedział właśnie w kuchni, gdy wróciła z roboty szybciej. Spojrzał – widzi, że obiadu z kuchni szpitalnej, jak to zwykle było, nie przyniosła, tylko kurę na targu kupiła i zaraz rosołu nagotowała z kluskami. Już miał coś rzec, gdy go ubiegła:

– Jedz, dytyno! – powiada. – Jedz, rybeńko moja! – I gładzić go zaczęła po karku podgolonym, aż się wzdrygnął, na podłogę splunął, bo gładzenia nigdy u nas nie było, a i o słowo ciepłe bywało czasem trudno. Niewiele pomogło, choć spluwał coraz siarczyściej i syczeć zaczął. Nie minęła chwila, a ona znów gładzić się zabiera:

– Jedz, jakbyś posiłek ostatni w gronie rodzinnym spożywał. Wszak opuszczenie straszna jest rzecz, gdy żal jak kuczma stara na drodze w środku dnia na oczy ci spada. A i mnie już dni niewiele zostało, bezmożność chęci wszystkie wysysa, a słońce ciemnieje i jak pieniążek małe się robi.

O, wystraszył się Hryhoryj! Może po raz pierwszy w życiu się wystraszył, do Bakunowej poleciał radzić się, czy lekarza, czy psychiatra może, a Bakunowa tylko głową pokiwała, bo wiadomo, że jak słońce niby pieniążek się robi, to już ani lekarz, ani psychiater żaden nie pomoże, tylko babka-szeptucha, co pod lasem mieszka, stara Hryniowa, czakłunka najprzedziwniejsza. Wyzbierał się zatem rano, grosza naszykował i pobiegł o pomoc prosić, gdy babka czarowna akurat gałęzie z lasu wlokła. Jeszcze jej dobrze nie widział, a już „Sława Bohu!” krzyknął, a potem pomógł grzecznie, drewno na kawałeczki porąbał, pod kuchnią zapalił, choć w środku jeszcze bardziej go paliło niż ogień, co ze szczapy sosnowej chciwie buchnął. A Hryniowa spokojnie garnek na fajerki położyła, kartofle nożykiem obiera i głosem swoim cichym, chropawym powiada:

– Spojrzenia złe i pogardliwe, przez świat w naszą stronę rzucone, tylko dobrym i świadomym swej godności spojrzeniem odwrócić możesz. Niech bat’ko codziennie wieczorem z troską przez pół godziny przynajmniej mołodyci swojej się przygląda, rano zaś da jej dwa jajka na miękko, a skorupek nie wyrzucajcie, tylko w moździerzu pogniećcie, na czubku noża do obiadu dodawajcie. Czekoladę też krasuni waszej kupcie i cynamon. A póki jeszcze można, pokrzywy świeże zbierajcie, niech sok pije albo choćby i kilka listków zje dziennie. Zaś gdyby zmarzły, dam wam ususzonych i jeszcze korzeń kozłka, co sen przynosi i słodycz.

Zaczęli więc zbierać. Najpierw obaj, a potem sam Dmytro, gdy Hryhoryj w kamasze wrócić musiał. Spisał się też chwat nasz najmłodszy dobrze, choć szkoły wtedy jeszcze nie miał skończonej i pstro mu w głowie było. Chodził co drugi dzień aż za tory, za las, na dąbrowę, tam tęgo pokrzywy kosił, zanim mróz wszystkiego nie zwarzył i listków nie poczernił. W domu zaś sok na maszynce żeliwnej kręcił, jajka u Bakunowej kupował najlepsze oraz cynamon, a czekolady papa z Kijowa przywoził, ale same nasze, w Winnicy robione, lepsze niż szwajcarskie czy belgijskie. Wciąż też jej o godności mówił, która z wierności się bierze, czyli z tego, że człowiek egoizmu się wyrzeka i do dobra wspólnego duszę swoją skłania. A tak patrzył na nią z siłą właśnie jakowąś przemożną, tak w środek oczu mołodyci swojej się wpatrywał i tak zamawiał, że z wolna podniosła się żywicielka nasza, opiekunka prawdziwa, najdroższa. W listopadzie już jej całkiem dobrze było, bo papa nasz w domu teraz siedział, ulotki odbijał i tylko od czasu do czasu wychodził by na drzewach lub płotach je rozlepiać. A co się przy tym ludziom natłumaczył, to jego: że kto Ukrainie zaufa, jakby żonie swej najlepszej ufał, jakby dziedzica swego wspaniałego płodził, ten głos swój przez otwór w skrzynce na Naszą Ukrainę odda. Słuchali go też ludzie inaczej, bo w oczach miał nowy żar jakiś i nawet matuleńka słuchała z podziwem, zwłaszcza to o żonie. Bo nie spał już teraz na werandzie – jak w lecie – ale do pokoju się wrócił. Też wszystko w ogóle stało się wtedy jaśniejsze, całe tygodnie wstawały w barwach przyjemnych, które chęci do czynu budzą. Wnet bat’ko pokój pięknie pomalował, a na święta, choć nigdy tego nie robił, choinkę w pomarańcze małe ubrał i skórek po kątach dla zapachu porozkładał.

Dziwny to czas był: niezwyczajny październik, a grudzień tym dziwniejszy. Niby wciąż ciemny, a przecież nad podziw jasny – gorący w zimnie swoim, a w srogości łagodny. Rzekłbyś, że wiosna późna w zimie u nas zawitała, by pierwiosnki spod śniegu na mrozie wywieść. Wszystko bowiem tajało w oczach. Lody, które nieraz przez całe dekady między stronami kraju narastały, nagle jakby pękać zaczęły. Te zaś, które między ludźmi przez lata wyrosły, tchnienie jakoweś nieznane, a gorące w wodę źródlaną zamieniało. Czysta była ona i przejrzysta, rad więc który niektóry i oczy nią przemywał, i ciało całe, by nie tylko całkiem na nowo na świat spojrzeć, ale całą swoją skórę z dawnych brudów oczyścić i niejako świeżą przyoblec, by nowym człowiekiem stać się na czasy całkiem niepodobne. Niejeden też wtedy – ku wielkiej sprawie powszechnej się zwróciwszy – krzepę nieznaną wcześniej w sobie poczuł i sam do siebie szacunek na tyle odzyskał, że ku innym wychodził z dłonią serdeczną oraz sercem otwartym na oścież.

Tak właśnie i u nas było, gdy jakoś tuż po 25 listopada, po przemówieniu słynnym Wałęsy, bat’ko nasz z Majdanu niewielki znaczek z napisem „Solidarność” przyniósł i zaraz na drugi dzień do kieszeni garnituru swego świątecznego go chowając, elektryczką wyruszył w podróż niespodziewaną, z dawna wyglądaną. Niedaleko bowiem jechał i bardzo daleko do świekry swojej. Krótko też podążał, jakoby pół godziny, a przecież lat dwadzieścia, które właśnie jak góry lodowcem okryte między nimi się kładły, przeprawy wszelkie utrudniając. Niejedna bowiem już w ich stromych zboczach ekspedycja pomarła, niejedną lawina w dół porwała na pohybel. Niebezpieczna to przeto była podróż i bezpieczna, bo też, z drugiej strony, jakby natchnieniem wiedziona, babcia serdeczna na próg domu wyszła, serdak zapięła i ścieżką sunęła w kaloszach sznurkiem podwiązanych do furtki zamkniętej na skobel i jakby w nieznane otwartej. Bo cóż wiesz o człowieku, który w jednej chwili odmienić się może? Cóż o świekrze swojej, a choćby i zięciu, z których w jedno mgnienie niby łuska węża kształt dawny odpada, świeże odsłaniając ciało, a pod nim nowego całkiem i niepodobnego ducha?

Nie widział tego Fiodor Michajłowicz Dostojewski, choć może i widział w niebieskiej ojczyźnie pisarzy niby w harwardzkim podręczniku, na tronie siedząc. A zobaczywszy, natychmiast innym to przedstawił w czasie teraźniejszym, jak Wasilij Majdan z sadu wychodząc, niby Rodion Romanycz Raskolnikow do furtki przystępuje, a zaraz za nią – tam, gdzie krzyżują się ścieżki buraków i marchwi – tam właśnie teściowej swojej głęboko się kłania, a potem, klęknąwszy, ziemię cztery razy całuje. Potem zaś na wschód i zachód, południe i północ się obraca, o swej dawnej zimie duchowej i bezmożności ślepej głośno świadcząc, nie tylko zaś babusię, ale i świat cały, i stworzenie wszelkie o zmiłowanie prosząc. Nie widział też tego Lew Nikołajewicz Tołstoj, choć może i widział, na innym tronie niby katedrze oksfordzkiej siedząc. A widząc to, innym opowiadał, jak Anna Feliksowna Majdan, z grobu pogardy swojej niby człek zmartwychwstały powstając, duszę swoją przed Wasilijem jak osiem błogosławieństw naszego Pana otwarła i sama niejedną slozę gorzką utoczywszy, także o przebaczenie prosiła za myśli złe oraz wyniosłość, za chwile słabości i pychy.

Najlepiej zaś dostrzegł to mniej znany obywatel zaświatowego parnasu, urodzony w Nowicy pod Gorlicami Bohdan-Ihor Antonycz. On to właśnie swym okiem młodzieńczym z nieb oddalonych wszystko natychmiast wypatrzył, by w szlachetną formę dumki skwapliwie przyoblec i bandurzystom teraźniejszym do śpiewu zadać. Było zaś w niej o tym, że Wasilij odważny za nic miał, że ludzie się zbiegli, za nic miał uśmiechy szydercze lub wyrazy, co niejednego ostrzem swym skrócić by mogły o głowę. Stało tam, że dotąd biegł, aż babuleńka siwa w obawie stanęła, czy go zatrzymać podoła ramieniem swoim i kosturkiem. A płacz przeraźliwy pierś mu do reszty rozdarł, gdy padli sobie w ramiona, zaś babuleńka, kij wypuściwszy, sama kwilić zaczęła płaczliwie: „synku mój, synku…”. I w strofie czwartej dał nam też do zrozumienia poeta, że więcej nic już mówić nie mogli, tylko łzy ich na ziemię kapały, a tam, gdzie najwięcej się nazbierało, lód się natychmiast topił. W piątej zaś miał na myśli, że dziwili się temu ludzie, ale i nie dziwili, zaś babusia czariwna ni ćwikłowych, ni marchwi w tym miejscu już potem nie sadziła, tylko georginie niebieskie i żółte, a za nimi szlachetne goździki czerwone oraz białe. I dopiero po roku Bakunowa opowiadać zaczęła, że one same tam wyrastają – w tym miejscu, gdzie cud rodzinny się dokonał – na znak dla miasteczka, a może też i dla całej ziemi naszej znękanej i pięknej?…

Bo też za szybko wszystko to się działo, za daleko od zwyczajnych myśli – tak spiesznie, że nawet ona, sąsiadka nasza, co zawsze wiedząca była, przestała nadążać. Może tak śmiałe to było, że tylko najśmielsi pojmowali. Był zaś wśród nich nasz papa, gdy w nim właśnie znak się największy dokonał, a nic dziwnego w tym nie ma, boć przecie zawsze cuda największe tylko w ludzkim sercu odnajdziesz, nie gdzie indziej… On to, gdy raz już wieczorem w Kijowie godność swą na nowo poznał – co z wierności wypływa i naszą duszę nie tylko z ludźmi, ale i całym przyrodzeniem łączy – on to czynem zaświadczył, że każden z gnicia cuchnącego i upadku swojego powstać w dowolnej chwili może i ku dobru wspólnemu wiedzę swoją obrócić.

A wiedział on o wszystkim jak mało kto, oj, wiedział!… I o znaczeniu jedności, i o honorze oraz prawach jego. Umiał też słowa przemożne z głębokości serca wydobyć, umysły ciężkie z gnuśności zimowej powyrywać niby Wernyhora. Na zawsze już go tedy wieszczem naszym przezwali, gdy raz pokazała go telewizja, jak na kosz od śmieci przewrócony jednym susem wzbił się, by w mocy swej straszliwej na całe gardło ryczeć: „Ja jestem Majdan!” oraz „Sława Ukrajini!”. A przecież kto słowa skuteczne miotać umie, ten i cudzym słowem silnie dotknięty być może, nawet poniekąd ciężko porażony. Nieraz się więc zdarzało, że bat’ko z Kijowa posiniaczony powrócił, a dnia jednego, poturbowanego srodze, karetka go na sygnale pod dom samiutki przywiozła. Wychodzi powoli dwóch sanitariuszy w mundurach, głowy w kominiarkach schowane przed zimnem mają, papę pod ręce prowadzą, lecz on zaraz w progu im się wyrwa! – Nic to, Olga! – woła. – Na nic berkuta razy, kiedyśmy jako naród Ukrainy swą godność i niezawisłość odkryli, gdyśmy nareszcie wielcy, przecież jednak nie wielkością cudzą, ale własną, Majdanową!

Struchlała mateńka, już jej i Magadan, i Kołyma przed oczami przeszły, lecz zaraz krew pod nosem tamować zaczęła, rany jodyną przemywać. Te jednak płytkie były, tak że wnet papa, niby wieszcz właśnie, sam już sobie mógł kielicha nalać, a po paru dniach całkiem wydobrzał i o sylwestrowej nocy przemyśliwać zaczął, bo huczna miała być w tym roku jak nigdy.

Czegóż tam nie było! Jak mi wyliczył w liście Dmytro, renta cała ojcowa w jeden tydzień poszła i znowu u babuleńki pożyczać trzeba było. Matula ze sto może pielmieni ulepiła, słoniny nacukrowanej przyniosła, a musztarda do niej kozacka była oraz wódka nie z byle czego pędzona, ale z żyta naszego, z którym żadne inne równać się nie może. Tuż po telewizyjnym orędziu premiera, gdy już wiadomo było, że nowe idzie, sąsiadów się naschodziło, ojca kolegów kilku nawet z Kijowa przybyło, a już wcześniej didus Jurij z Zaporoża się objawił, a także babuleńka nasza czarowna i Hryhoryj, który z wojska na dobre wyszedł. On też herojem stał się nocy tej przecudnej, bo pięknie prawił, jak to w koszarach jak jeden mąż zbuntowali się, że na braci rodzonych ręki nie podniosą, krwi ojczyźnianej nie przeleją i jak sam dowódca im zaprzysiągł, że ich jednostka Majdanu bronić będzie, a kto Majdan nazywa się, ten niezwłocznie ordynansem generała być może, a w przyszłości adiutantem nawet. Ot, popił sobie Kozak nasz chrobry i coraz barwniej opowiadał, jak wiedzę wojskową silnie zgłębiał, tak że teraz koktajle Mołotowa z benzyny lub ze styropianu robić może, nawet z saletry petardy, zaraz też z Dmytrem pokaz sztucznych ogni dali, co mieli wcześniej w drewutni domowym sposobem narobione i pochowane. Potem dziarsko tańcowali wszyscy do świtu, a ślepy Semen na harmonii grał, śpiewali też cudnie pieśni ukraińskie, nawet i polskie. Wszyscy też od razu do świąt zostali, na stryszku w obórce u babci pościelone mieli, a w Swiatyj Weczir za stołem zasiedli, prosforę pięknie między siebie podzielili i nawet babusia nie narzekała, że jej czosnek w czterech rogach stołu śmierdzi, tylko kutię, co ją sama robiła, na środku postawiła, wraz z innymi po ziarenku pszennym odłożyła dla duchów przodków naszych, które w tę świętą noc do domu rodzinnego się zlatują. Byli też na cmentarzu, a potem do cerkwi poszli na Wełykie Poweczirja i zanim spać poszli, jeszcze się serdecznie całowali, jeszcze nawzajem zapewniali, że nowe teraz porządki nastaną, aż bat’ko nasz mocarny nie wytrzymał i na całe gardło o świcie krzyknął:

– Ot, bracia, teraz u nas dopiero Jewropa!!!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: