- promocja
Z każdym dniem trochę bliżej - ebook
Z każdym dniem trochę bliżej - ebook
Unikalne spojrzenie na proces terapeutyczny – z dwóch stron.
Pacjenta i terapeuty
Ginny Elkin to pseudonim młodej kobiety z poważnymi problemami psychicznymi, która po kilku latach nieudanych prób znalezienia pomocy u przeróżnych specjalistów trafiła do Irvina D. Yaloma, psychiatry z Uniwersytetu Stanforda.
Początkowo Ginny uczestniczyła w terapii grupowej, jednak w pewnym momencie Yalom i jego współpracownicy uznali, że ta forma terapii nie przyniesie w jej przypadku więcej korzyści.
Słynny psychoterapeuta zaproponował Ginny kontynuowanie terapii w formie indywidualnej, ale postanowił przełamać schemat. Uzgodnił z Ginny, że każdej sesji będzie spisywała relację, w której opisze nie tylko refleksje i reakcje na to, co się jawnie działo podczas spotkania, lecz również wszystkie swoje myśli i fantazje, które nie zostaly poruszone w formie werbalnej. Nie tylko Ginny miała sporządzać po sesjach zapiski. Zdecydował się na to również profesor Yalom. Pacjentka i psychoterapeuta ustalili, że co pół roku będą wymieniać się swoimi notatkami.
I tak powstała książka – zapis przeżyć, emocji, refleksji, interpretacji dotyczących tych samych zdarzeń, tych samych rozmów i zachowań. A także relacji terapeuta-pacjent. Profesor Yalom wyjaśnia w niej również decyzje, które podejmował w trakcie terapii, i przesłanki, którymi się kierował.
Z każdym dniemcoraz bliżej to książka, którą powinni przeczytać wszyscy zainteresowani procesem terapeutycznym, a także meandrami ludzkiej psychiki.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8252-771-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To prawda: historię dochodzenia do zdrowia wielokrotnie już przedstawiano w literaturze psychoterapeutycznej. Od początku XX wieku coraz więcej psychiatrów decydowało się na opublikowanie szczególnie obrazowych lub interesujących opisów przypadków, pacjenci zaś, by nie pozostać w tyle, również coraz częściej udostępniali czytelnikom własne, retrospektywne wersje. Wyjątkowość niniejszej książki polega na tym, że opisano w niej przebieg leczenia jednocześnie z punktu widzenia pacjentki i lekarza, przy czym opis ten powstawał w miarę rozwoju delikatnej i trudnej relacji, która dla obojga miała znaczenie osobiste.
Praca ta jest wynikiem eksperymentu, który podjął mój mąż, doktor Irvin Yalom, pracownik Uniwersytetu Stanforda, razem ze swoją pacjentką, znaną od tej pory jako Ginny. Jesienią 1970 roku mąż uznał, że Ginny nie powinna dłużej uczestniczyć w terapii grupowej, którą prowadził wraz z koterapeutą, ponieważ przez półtora roku najwyraźniej nie poczyniła w tych warunkach żadnych postępów. Zaproponował jej wówczas, by kontynuowała terapię u niego indywidualnie. Jednym z problemów Ginny była „niemoc twórcza” (poważny kłopot dla początkującej pisarki), doktor Yalom zastrzegł więc, że za leczenie będzie mu płacić opisami sesji, co miało być oczywistym bodźcem dla jej twórczości. Jednocześnie postanowił, że sam również będzie sporządzał własne sprawozdania z ich cotygodniowych spotkań. Zgodnie z jego założeniem co sześć miesięcy mieli się wymieniać tymi raportami; mój mąż miał nadzieję, że taka procedura przyniesie korzyść terapeutyczną. Od tej chwili przez dwa lata lekarz i pacjentka spisywali swoje wspomnienia ze wspólnie spędzonej godziny, często też dodawali własne refleksje, interpretacje, emocje i skojarzenia, których nie wypowiedzieli podczas sesji.
Mój mąż prawie nigdy nie omawia ze mną swoich pacjentów, tym razem jednak, zastanawiając się nad metodą zachęcenia Ginny do pisania, wtajemniczył mnie w niektóre swoje rozmyślania. Jestem profesorem literatury, wiedział więc, że ten projekt naprawdę mnie zainteresuje. Zaproponowałam, by starannie przechowywał oba komplety sprawozdań aż do zakończenia terapii i dopiero wtedy zdecydował, czy zasługują na to, by je udostępnić większej liczbie odbiorców. Prywatnie byłam ciekawa, czy te spisywane po sesjach raporty mogłyby się złożyć na całkiem nadającą się do publikacji pozycję literacką, z dwójką odrębnych bohaterów i dwoma odmiennymi, łatwo rozpoznawalnymi stylami pisarskimi – jak w powieści epistolarnej.
Dlatego dwa lata później ze szczególnym zainteresowaniem czytałam rękopis. Moja – i innych, bardziej bezstronnych sędziów – entuzjastyczna ocena przekonała autorów, że warto go opublikować. Konieczne było wprowadzenie pewnych zmian, by ukryć tożsamość pacjentki i dostosować spisaną z taśmy wersję lekarza do wymogów tekstu książkowego, zasadniczo jednak Czytelnik otrzymuje do rąk zapis oryginalny. Do dramatu psychoterapeutycznej symbiozy nie dodano żadnych uzupełniających myśli ani fikcyjnych wydarzeń. Sprawozdań lekarza niczym nie uzupełniono ani nie usunięto z nich żadnej znaczącej refleksji, brakuje w nich jedynie zawartości paru taśm, które, niestety, gdzieś się zawieruszyły i nie sposób było ich odnaleźć. Poza nieznacznymi poprawkami stylistycznymi sprawozdania Ginny właściwie pozostały niezmienione.
Kilkoro czytelników stwierdziło, że rękopis bez pewnego materiału wyjaśniającego jest trudny do czytania; inni bardzo chcieli wiedzieć, co się działo z Ginny potem. Dlatego doktor Yalom i Ginny, półtora roku po ostatniej sesji terapeutycznej, napisali, każde z osobna, przedmowę i posłowie. Istotnie, przynoszą one pewne dodatkowe informacje i sporo wyjaśniają zarówno z perspektywy osobistej, jak i profesjonalnej. Moim zdaniem wszakże zasadniczą część tekstu nadal można czytać jak powieść, jak historię dwojga ludzi, którzy się spotkali w intymnej przestrzeni psychiatrycznego _tête-à-tête_, a teraz dają się Czytelnikowi poznać tak, jak się poznali wzajemnie.
_Marilyn Yalom_
20 lutego 1974 rokuPRZEDMOWA DOKTORA YALOMA
Zawsze boleśnie przeżywam chwile, gdy w starych notesach znajduję długie listy na wpół zapomnianych nazwisk pacjentów, z którymi doświadczałem uczuć najdelikatniejszych i najbardziej poruszających. Tylu ludzi, tyle subtelnych chwil! Co się z nimi stało? Szafki wypchane teczkami z dokumentacją, sterty taśm magnetofonowych często przywodzą mi na myśl olbrzymi cmentarz: życia ściśnięte w historiach chorób, głosy schwytane w pułapki taśm elektromagnetycznych bezgłośnie i nieskończenie odgrywające swoje dramaty. Przebywanie wśród tych pomników sprawia, że odzywa się we mnie dotkliwe poczucie przemijania. Nawet całkowicie zanurzony w teraźniejszości czuję za plecami uważne, wyczekujące widmo rozkładu – rozkładu, który ostatecznie pokona żywe doświadczenie, a zarazem, za sprawą samej tylko swej nieuchronności, nada wszystkiemu odcień wzruszenia i piękna. Pragnienie opowiedzenia o tym, co przeżyłem z Ginny, jest nie do odparcia; intryguje mnie możliwość powstrzymania rozkładu, przedłużenia naszego krótkiego wspólnego życia. O ileż lepiej wiedzieć, że będzie istniało w umyśle czytelnika, niż że tkwi gdzieś w opuszczonym magazynie nieczytanych notatek i niesłuchanych taśm.
Historia zaczyna się od dzwonka telefonicznego. Wątlutki głosik powiedział mi, że jego właścicielka ma na imię Ginny, że właśnie przybyła do Kalifornii, że kilka miesięcy uczestniczyła w terapii prowadzonej przez moją koleżankę ze wschodu, która skierowała ją do mnie. Wróciłem niedawno z rocznego pobytu w Londynie, ciągle miałem dużo wolnego czasu, umówiłem się więc z Ginny na spotkanie dwa dni później.
Spotkałem ją w poczekalni i poprowadziłem korytarzem do mojego gabinetu. Nie mogłem iść wystarczająco powoli: Ginny, jak kobieta z jakiejś wschodniej krainy towarzysząca swojemu mężowi, podążała kilka bezgłośnych kroków za mną. Nie należała do siebie, nic w niej do siebie nie pasowało: włosy, uśmiech, głos, sposób chodzenia, sweter, buty – wszystko zostało dobrane przypadkowo i wszystko – włosy, sposób chodzenia, kończyny, obszarpane dżinsy, wojskowe skarpety… wszystko – w każdej chwili mogło się rozlecieć. I co by zostało? – zastanawiałem się. Może tylko uśmiech. Nie piękny – bez znaczenia, jak się te części poskłada do kupy! Ale na swój sposób ciekawie pociągający. W ciągu paru minut jakoś zdołała mi przekazać, że mogę zrobić wszystko i że całkowicie oddaje się w moje ręce. Nie miałem nic przeciwko temu. Wtedy nie wydawało się to wielkim ciężarem.
Zaczęła mówić i dowiedziałem się, że ma dwadzieścia trzy lata i jest córką byłej śpiewaczki operowej i filadelfijskiego biznesmena. Ma o cztery lata młodszą siostrę i talent pisarski. Przyjechała do Kalifornii, ponieważ na podstawie paru krótkich opowiadań przyjęto ją na roczny kurs pisarski w pobliskim college’u.
Dlaczego szuka pomocy? Powiedziała, że musi kontynuować terapię rozpoczętą w ubiegłym roku, i mętnie, niesystematycznie wyliczyła stopniowo swoje największe życiowe trudności. Oprócz skarg wypowiedzianych na głos podczas pierwszej rozmowy rozpoznałem też kilka innych ważnych obszarów problemowych.
Przede wszystkim jej autoportret: opisany szybko i na bezdechu, z paroma zachwycającymi metaforami pośród litanii słów nienawiści do siebie. Ginny jest pod każdym względem masochistyczna. Przez całe życie lekceważyła swoje potrzeby i przyjemności. Nie szanuje siebie. Czuje, że jest bezcielesnym duchem – ćwierkającym kanarkiem, który skacze z ramienia na ramię, gdy razem z przyjaciółmi idzie ulicą. Wyobraża sobie, że dla innych może być interesująca jedynie jako eteryczna smuga.
Nie wie, kim jest. Mówi: „Muszę się przygotowywać do spotkań z ludźmi. Planuję, co powiem. Nie mam spontanicznych uczuć; to znaczy mam, ale zamknięte w jakiejś małej klatce. Kiedy tylko wychodzę na zewnątrz, boję się i muszę się przygotować”. Nie rozpoznaje własnej złości i jej nie wyraża. „Przepełnia mnie litość nad ludźmi. Jestem chodzącym komunałem: Jeśli nie możesz powiedzieć o ludziach nic miłego, to w ogóle się nie odzywaj”. Pamięta, że w swoim dorosłym życiu tylko raz się zezłościła na swoją współpracownicę, która bezczelnie nią komenderowała. Potem przez wiele godzin się trzęsła. Nie ma żadnych praw. Nie przychodzi jej do głowy, żeby się zezłościć. Jest tak totalnie zajęta dbaniem o to, by inni ją lubili, że nigdy nawet nie pomyśli o tym, czy sama ich lubi.
Zżera ją pogarda dla siebie. Cichy głos wewnętrzny bez końca z niej drwi. Jeśli na chwilę się zapomni i spontanicznie zaangażuje w życie, odbierający jej wszelką przyjemność głos ostro z powrotem przywoła ją do trumny nieśmiałości. Podczas rozmowy nie może sobie pozwolić ani na odrobinę dumy. Kiedy wspomniała o swoich studiach pisarskich, natychmiast zaznaczyła, że dostała się na nie z lenistwa: usłyszała plotkę o tym programie i złożyła podanie tylko dlatego, że to nie wymagało żadnych formalności poza wysłaniem kilku opowiadań, które napisała dwa lata wcześniej. Nie powiedziała, rzecz jasna, ani słowa o najwyraźniej wysokiej jakości tych opowiadań. Jej literacka wydajność stopniowo słabła i obecnie ogarnęła ją poważna niemoc twórcza.
Wszystkie jej problemy życiowe znajdowały odzwierciedlenie w relacjach z mężczyznami. Desperacko pragnęła trwałego związku, ale żadnego nigdy nie potrafiła utrzymać. Miała dwadzieścia jeden lat, gdy z apetycznej niewinności seksualnej dała susa w stosunki seksualne z kilkoma mężczyznami (nie miała prawa powiedzieć „nie!”), a teraz ubolewała nad tym, że przez okno wskoczyła do sypialni, całkowicie omijając przeznaczoną dla nastolatek poczekalnię randek i erotycznych pieszczot. Lubi fizyczną bliskość z mężczyzną, ale nie jest w stanie rozluźnić się seksualnie. Orgazm przeżywa, gdy się masturbuje, jednak wewnętrzny szyderczy głos dba o to, by rzadko jej się to udawało podczas stosunku.
Ginny rzadko wspominała ojca, za to obecność jej matki była bardzo wyraźna. „Jestem bladym odbiciem swojej matki” – to jej słowa. Zawsze były sobie niezwykle bliskie. Mówiła matce wszystko. Pamięta, jak razem czytały miłosne listy Ginny i się z nich śmiały. Zawsze była szczupła, nie lubiła wielu potraw, a gdzieś koło dwunastego, trzynastego roku życia tak regularnie wymiotowała przed śniadaniem, że rodzina zaczęła uważać wymioty za część jej codziennej toalety porannej. Zawsze bardzo dużo jadła, ale jako małe dziecko miała wielkie trudności z przełykaniem. „Potrafiłam zjeść cały posiłek, a na koniec wszystko ciągle miałam w buzi. Potem próbowałam przełknąć to na raz”.
Ginny miewa straszliwe sny, w których jest seksualnie gwałcona – zazwyczaj przez kobietę, choć czasami przez mężczyznę. Ma też pewien powracający sen: jest wielką piersią, przy której wiszą grona ludzi, albo sama wisi u jakiejś monstrualnej piersi. Mniej więcej trzy lata temu zaczęła miewać przerażające sny – tym straszniejsze, że trudno jej było wówczas stwierdzić, czy to wszystko jej się tylko śni, czy dzieje na jawie. Czuje, że ludzie gapią się na nią przez okno i jej dotykają; kiedy tylko zaczyna odczuwać przyjemność, dotyk zamienia się w ból, jakby wyszarpywano jej piersi. I zawsze w tych snach jakiś daleki głos przypomina, że nic takiego nie dzieje się naprawdę.
Pod koniec godzinnego spotkania z Ginny byłem nią naprawdę zaniepokojony. Miała wiele mocnych stron: łagodny urok, ogromną wrażliwość, silnie rozwinięte poczucie komizmu, wybitny dar obrazowego mówienia; jednocześnie gdziekolwiek się obróciłem, natrafiałem na patologię: za dużo prymitywnego materiału, marzenia zacierające granicę między rzeczywistością a fantazją, a nade wszystko dziwne rozmycie, niejasne „granice ego”. Wydawało się, że nie w pełni oddzieliła się od swojej matki, a jej problemy z jedzeniem wskazywały na wątłe i żałosne próby wyzwolenia się. Miałem wrażenie, że Ginny tkwi między lękami dziecięcej zależności, która wymaga wyrzeczenia się siebie – permanentnej stagnacji – a przejęciem autonomii, która, pozbawiona ugruntowanego poczucia tożsamości, jawi jej się jako stan surowej, nieznośnej samotności.
Rzadko nadmiernie się troszczę o diagnozę. Wiem jednak, że ze względu na zatarte granice ego, autyzm, życie w marzeniach oraz brak dostępu do uczuć większość psychologów klinicznych przykleiłaby Ginny etykietkę „schizoida” albo „osobowości pogranicznej”. Wiedziałem, że ta młoda kobieta ma poważne kłopoty i że terapia będzie długa, a jej wynik – niepewny. Wydawało mi się, że zawarła już zbyt bliską znajomość z własną nieświadomością i że ja, zamiast razem z nią jeszcze głębiej wchodzić w jej podziemny świat, powinienem raczej prowadzić ją ku rzeczywistości. W tamtym okresie pośpiesznie gromadziłem grupę terapeutyczną, którą moi studenci mieli obserwować w ramach własnego treningu. Miałem dobre doświadczenia, jeśli chodzi o terapię grupową osób z problemami podobnymi do tych przeżywanych przez Ginny, postanowiłem zatem zaproponować jej udział w tej grupie. Propozycję przyjęła niezbyt chętnie; spodobał jej się pomysł bycia razem z innymi ludźmi, obawiała się wszakże, że wejdzie w rolę dziecka i nigdy nie zdoła wyrazić swoich najskrytszych myśli. Tego rodzaju oczekiwanie jest typowe dla pacjenta pierwszy raz podejmującego terapię grupową, zapewniłem ją więc, że gdy nabierze zaufania do uczestników, będzie umiała podzielić się z nimi swoimi uczuciami. Niestety, jak zobaczymy, to jej, a nie moje przewidywanie okazało się aż nazbyt słuszne.
Kierowałem się względami praktycznymi – zbierałem grupę i szukałem do niej pacjentów – ale miałem też merytoryczne zastrzeżenia co do indywidualnej terapii Ginny. Niepokoiła mnie zwłaszcza siła jej podziwu dla mnie; jak przygotowaną zawczasu opończę zarzuciła go na mnie, gdy tylko weszła do mojego gabinetu. Weźmy na przykład sen, który jej się przyśnił w noc poprzedzającą nasze pierwsze spotkanie: „Miałam silną biegunkę i jakiś mężczyzna miał mi kupić lekarstwo na receptę. Uważałam, że powinnam wziąć kaopectate, bo jest tańszy, ale on chciał mi kupić lek możliwie najdroższy”. Pozytywne nastawienie Ginny do mnie częściowo wynikało z dobrej opinii, jaką wyraziła o mnie jej poprzednia terapeutka, a częściowo miało związek z moim tytułem profesorskim, reszta pochodziła z obszarów nieznanych. Ta nadmiernie wysoka ocena była jednak tak skrajna, że podejrzewałem, iż okaże się przeszkodą w terapii indywidualnej. W trakcie terapii grupowej – rozumowałem – Ginny będzie mogła spojrzeć na mnie oczyma pozostałych jej uczestników. Ponadto obecność koterapeuty pozwoli jej stworzyć bardziej zrównoważony obraz mojej osoby.
Przez pierwszy miesiąc Ginny radziła sobie marnie. W nocy jej sen przerywały przerażające koszmary. Śniło jej się na przykład, że ma zęby ze szkła, a usta zamieniają się w krew. Inny sen odzwierciedlał niektóre z jej uczuć związanych z tym, że musiała się mną dzielić z grupą. „Leżałam wyczerpana na plaży, ktoś mnie podniósł i zaniósł do lekarza, który miał mi zoperować mózg. Dwóch uczestników grupy przytrzymywało ręce lekarza i tak je prowadzili, że przypadkiem wyciął część mózgu, której nie miał wycinać”. W innym śnie szliśmy wspólnie na przyjęcie i razem tarzaliśmy się po trawie, uprawiając seks.
Po miesiącu obaj z koterapeutą uznaliśmy, że grupowe spotkania raz w tygodniu to dla Ginny za mało i że konieczna jest jakaś podtrzymująca terapia indywidualna, żeby uchronić ją przed jeszcze większą dekompensacją i pomóc jej przebrnąć przez trudny pierwszy etap formowania się grupy. Ginny chciała, żebym to ja został jej terapeutą indywidualnym, uważałem jednak, że równoległe kontakty z nią w grupie i spotkania indywidualne bardziej by sprawę komplikowały, niż w czymkolwiek pomagały, skierowałem ją więc do innego psychiatry w naszej klinice. Przez mniej więcej dziewięć miesięcy spotykała się z nim dwa razy w tygodniu i kontynuowała terapię grupową przez jakieś osiemnaście miesięcy. Jej terapeuta zanotował, że „nękały ją przerażające masochistyczne fantazje seksualne oraz schizofreniczne myśli o charakterze wyraźnie pogranicznym”. Podczas terapii próbował „wspierać jej ego oraz koncentrować się na konfrontacji z rzeczywistością i zaburzeniach interpersonalnych relacji pacjentki”.
Ginny uczęszczała na terapię grupową z religijną gorliwością, rzadko opuszczała spotkania, nawet gdy po roku przeprowadziła się do San Francisco, co wymagało długich i niewygodnych podróży komunikacją publiczną. Chociaż od grupy otrzymała dość wsparcia, by się nie załamać, to jednak w rzeczywistości nie robiła postępów. W istocie niewielu pacjentów miałoby dość wytrwałości, by uczestniczyć w terapii grupowej tak długo z tak małym dla siebie pożytkiem. Były powody, by sądzić, że Ginny pozostaje w grupie przede wszystkim po to, by mieć kontakt ze mną. Trwała w przekonaniu, że ja – i być może tylko ja – potrafię jej pomóc. I terapeuci, i uczestnicy grupy niejednokrotnie czynili takie obserwacje; raz po raz ktoś zauważał, że Ginny obawia się zmiany, ponieważ poprawa oznaczałaby utratę mnie. Tylko tkwiąc mocno w swojej bezradności, mogła sobie zapewnić moją obecność. I nadal nic się nie zmieniało. Nadal była napięta, wycofana, nadal rzadko się odzywała podczas spotkań. Pozostali członkowie grupy byli nią zaintrygowani; jej komentarze, kiedy już się odezwała, dowodziły spostrzegawczości i pomagały innym. Jeden z mężczyzn zakochał się w niej po uszy; inni rywalizowali o jej uwagę. Ale odwilż nigdy nie nadeszła. Ginny nadal była sparaliżowana przerażeniem i nie potrafiła wyrazić swobodnie swoich uczuć ani wejść w interakcję z innymi.
W ciągu tych osiemnastu miesięcy pobytu Ginny w grupie miałem dwóch koterapeutów; każdy z nich współpracował ze mną mniej więcej dziewięć miesięcy. Ich spostrzeżenia dotyczące Ginny są bardzo bliskie moim: „eteryczna smutna przez cały czas wyniosła, a zarazem wstydliwie rozbawiona całą sprawą rzeczywistość nigdy w pełni nie pochłaniała jej energii „osobistość” w grupie pełne cierpienia przeniesienie na dr. Yaloma oparło się wszelkim wysiłkom interpretacyjnym wszystko, co robiła w grupie, było rozpatrywane w kontekście jego aprobaty bądź dezaprobaty przeskoki między kimś nadzwyczajnie wrażliwym i reagującym na innych a kimś, kogo po prostu wcale tam nie ma tajemnica grupowa borderline, chociaż nigdy nie zbliżyła się do psychozy schizoidalna zbyt duża świadomość procesu pierwotnego ”.
W okresie terapii grupowej Ginny poszukiwała też innych metod wydobycia się z lochu nieśmiałości, jaki sobie zbudowała. Często odwiedzała Esalen i inne miejscowe ośrodki rozwoju osobistego. Oferowano jej tam rozmaite miażdżące techniki konfrontacyjne, które miały ją błyskawicznie zmienić: maratony nudystyczne – by przezwyciężyć jej rezerwę i skrytość, psychodramy i „psychologiczne karate” – by wyleczyć ją z potulności i braku asertywności, a także stymulację pochwy za pomocą elektrycznego wibratora – by obudzić jej uśpiony orgazm. Wszystko na darmo! Była znakomitą aktorką i na scenie z łatwością potrafiła zmieniać role. Niestety, gdy przedstawienie się kończyło, szybko zrzucała z siebie kostium i opuszczała teatr ubrana tak, jak przyszła.
Stypendium Ginny w college’u się skończyło. Jej oszczędności były na wyczerpaniu i musiała sobie znaleźć pracę. Ta, którą w końcu dostała, była nie do pogodzenia z terminami spotkań grupy i po tygodniach dręczących rozważań Ginny przysłała list z wiadomością, że będzie musiała zrezygnować z terapii grupowej. Mniej więcej w tym samym czasie razem z moim koterapeutą doszliśmy do wniosku, że prawdopodobieństwo, iż Ginny odniesie jakąkolwiek korzyść z sesji grupowych, jest niewielkie. Spotkałem się z nią, by omówić plany na przyszłość. Było oczywiste, że nadal wymaga terapii. Miała lepszy kontakt z rzeczywistością, koszmary nocne i marzenia na jawie ustąpiły, mieszkała z młodym mężczyzną Karlem (o którym więcej usłyszymy później) i stworzyła sobie niewielką grupę przyjaciół, ale w życiu nadal wykorzystywała jedynie niewielki ułamek własnej energii. Wewnętrzny demon – cichy głos odbierający jej wszelką przyjemność – dręczył ją bezlitośnie i Ginny nadal żyła ograniczona przerażeniem i nieustanną świadomością siebie. Źródłem cierpienia był zwłaszcza związek z Karlem – najbliższy, jakiego kiedykolwiek doświadczyła. Bardzo jej na nim zależało, była wszakże przekonana, że jego uczucia do niej są w takim stopniu warunkowe, iż każde głupie słowo, każdy fałszywy ruch przechyli szalę na jej niekorzyść. W efekcie codzienne życie z Karlem sprawiało jej niewiele przyjemności.
Zastanawiałem się nad skierowaniem Ginny na terapię indywidualną do państwowej przychodni w San Francisco (na terapię prywatną nie było jej stać), ale dręczyły mnie rozmaite wątpliwości. Listy oczekujących były długie, terapeuci czasami niedoświadczeni. Jednakże czynnikiem decydującym było to, że olbrzymie zaufanie Ginny do mnie zmówiło się z moimi fantazjami o sobie jako wybawcy, by mnie przekonać, że tylko ja mogę ją ocalić. A ponadto jestem bardzo uparty: nienawidzę się poddawać i przyznawać, że nie potrafiłem pacjentowi pomóc.
Nie było więc zaskoczeniem dla mnie samego, że zaproponowałem Ginny kontynuowanie terapii u mnie. Chciałem jednak przełamać ustalony schemat. Wielu terapeutów poniosło już porażkę, próbując jej pomóc, szukałem zatem podejścia, które nie powtarzałoby błędów poprzedników, a zarazem pozwoliłoby mi skapitalizować na użytek terapii masywne pozytywne przeniesienie Ginny na mnie. W posłowiu opiszę szczegółowo mój plan terapeutyczny i jego racjonalne, teoretyczne podstawy. W tym miejscu chcę tylko skomentować jeden aspekt wybranego podejścia – śmiały proceduralny fortel, który doprowadził do powstania tej książki. Poprosiłem mianowicie Ginny, by zamiast płacić mi za terapię, po każdej sesji sporządzała relację, w której opisze nie tylko swoje reakcje na to, co się jawnie działo, lecz również „podziemne życie” tej godziny – notatkę z podziemia: wszystkie swoje myśli i fantazje, które nigdy nie ujrzały dziennego światła werbalnej wymiany. Uznałem ten pomysł – według mojej najlepszej wiedzy o psychoterapii nowatorski – za szczęśliwy; w tamtym okresie Ginny była tak bierna, że każda technika wymagająca wysiłku i ruchu zdawała się warta wypróbowania. Ponadto totalna niemoc twórcza, z jaką się zmagała, pozbawiała ją ważnego źródła dobrego mniemania o sobie, co procedurę wymagającą przymusowego pisania czyniło jeszcze bardziej atrakcyjną. (Nawiasem mówiąc, plan ten nie wiązał się z żadnym osobistym poświęceniem finansowym z mojej strony, w tym okresie bowiem pracowałem na pełnym etacie na Uniwersytecie Stanforda, otrzymywałem za tę pracę pensję, wszelkie pieniądze zaś, które pacjenci płacili za terapię, wpływały na konto Uniwersytetu).
Moja żona interesuje się literaturą i procesem twórczym, wspomniałem jej więc o swoim planie, a ona zaproponowała, bym ja również sporządzał impresjonistyczne, niekliniczne zapiski po każdej sesji. Uznałem, że to ciekawy pomysł, choć z powodów zupełnie innych od tych, jakimi kierowała się Marilyn: ją intrygował literacki aspekt przedsięwzięcia, mnie natomiast – potencjalnie silne przeżycie związane z odsłonięciem samego siebie. Ginny nie potrafiła się odkryć w spotkaniu twarzą w twarz ani ze mną, ani z kimkolwiek innym. Uważała, że jestem nieomylny, wszechwiedzący, doskonale zintegrowany i nie mam żadnych problemów. Wyobraziłem sobie, że przesyła mi – proszę bardzo, może być listownie – swoje niewypowiedziane pragnienia i uczucia związane ze mną. Wyobraziłem sobie, że czyta moje osobiste i do gruntu błędne wiadomości dla niej. Nie mogłem przewidzieć, jaki dokładnie będzie efekt tego doświadczenia, byłem jednak pewien, że taki plan doprowadzi do uwolnienia potężnych mocy.
Wiedziałem, że hamulcem byłaby dla nas świadomość, że druga osoba od razu przeczyta nasze notatki, uzgodniliśmy więc, że przez parę miesięcy nie będziemy ich czytać, tylko składać u mojej sekretarki, która je dla nas przechowa. Sztuczne? Wykombinowane? Zobaczymy. Wiedziałem, że obszarem terapii i zmiany będzie nasza relacja. Wierzyłem, że jeśli pewnego dnia uda się nam zastąpić listy słowami wypowiadanymi w bezpośrednim kontakcie, jeśli będziemy umieli odnosić się do siebie nawzajem szczerze i po ludzku, to wszystkie inne pożądane zmiany nastąpią same.PRZEDMOWA GINNY
Byłam piątkową uczennicą nowojorskiego liceum. Byłam twórcza, ale przede wszystkim otumaniona, jakbym dostała w głowę od monstrualnej wstydliwości. Przez okres dojrzewania przebrnęłam z zamkniętymi oczami i wieczną migreną. W college’u bardzo szybko odpuściłam sobie wszelkie akademickie osiągnięcia. Od czasu do czasu udawało mi się zrobić coś „świetnego”, najbardziej jednak lubiłam być żywym zegarem słonecznym, drzemać zwinięta w kłębek na świeżym powietrzu. Bałam się chłopców i nie miałam chłopaka. Tych parę późniejszych romansów dla mnie samej było zaskoczeniem. W ramach swojej edukacji spędziłam jakiś czas w Europie; pracowałam, studiowałam i gromadziłam dramatyczne _curriculum vitae_ złożone z anegdot i przyjaciół, nie czyniąc żadnych postępów. Co uchodziło za odwagę, było w istocie formą nerwowej energii i bezwładu. Bałam się wrócić do domu.
Po ukończeniu college’u wróciłam do Nowego Jorku. Nie mogłam znaleźć pracy, nie miałam żadnego celu. Moje kwalifikacje rozpływały się jak zegarki Salvadora Dalí, bo pociągało mnie wszystko i nic. Przez przypadek zaczęłam uczyć małe dzieci – zaledwie ośmioro. W rzeczywistości żadne z nich nie było moim uczniem; dla mnie to były bratnie dusze i tak naprawdę przez cały rok po prostu się bawiliśmy.
W Nowym Jorku chodziłam na zajęcia teatralne: uczyłam się wyć, oddychać i czytać role tak, żeby brzmiały, jakby naprawdę były podłączone do krwiobiegu. W moim życiu panował jednak bezruch, choćbym w nie wiem jakim pędzie zaliczała wszystkie te rozmaite kursy i kolegów.
Dużo się uśmiechałam – nawet kiedy nie wiedziałam, co robię. Jedna z przyjaciółek, zmęczona już tą Pollyanną, zapytała: „Z czego ty się tak cieszysz?”. W rzeczywistości, mając tych kilkoro wspaniałych przyjaciół (zawsze ich miałam), mogłam się cieszyć; moje wady wydawały się jedynie drobnymi problemami w porównaniu z tym, jak naturalne i łatwe było życie. Ale mój szeroki uśmiech sztywniał. Umysł wypełniała mi hałaśliwa karuzela słów, które stale się obracały wokół nastrojów i klimatów i tylko z rzadka znajdywały ujście – w tym, co mówiłam, albo na papierze. Nie byłam zbyt dobra, jeśli chodziło o fakty.
W Nowym Jorku mieszkałam sama. Ze światem zewnętrznym – poza chodzeniem na zajęcia i listami – kontakt miałam minimalny. Po raz pierwszy w życiu się masturbowałam i to mnie przestraszyło – tylko dlatego, że oto w moim życiu pojawiło się coś bardzo intymnego. Przejrzystość moich lęków i radości zawsze sprawiała, że czułam się nieważna i głupia. Pewien mój przyjaciel powiedział: „Mogę w tobie czytać jak w książce”. Byłam jak Puk, ktoś, kto nigdy nie zachowywał się odpowiedzialnie i nigdy nie zrobił nic poważniejszego niż wymiotowanie. I nagle zaczęłam się zachowywać inaczej. Szybko zanurzałam się w terapię.
Terapeutka przez pięć miesięcy dwa razy w tygodniu próbowała zetrzeć mi z twarzy ten szeroki uśmiech. Uważała, że moim jedynym celem w terapii było sprawić, by mnie polubiła. Podczas sesji ciągle wałkowała moją relację z rodzicami. A ta zawsze była śmiesznie pełna miłości, otwarta i ironiczna.
Bałam się terapii, ponieważ zawsze byłam pewna, że mój umysł skrywa przede mną jakiś potworny sekret, jakieś wyjaśnienie tego, dlaczego moje życie wygląda jak jedna z tych dziecięcych tabliczek do rysowania: kiedy się podniesie papier, śmieszne twarze z kresek i rozmaite zakrętasy znikają bez śladu. W tamtym okresie niezależnie od tego, ile bym robiła, ilu najlepszych przyjaciół bym kochała, i tak moje życie i moja energia zależały od innych ludzi. Byłam zarazem pełna życia i martwa. Ktoś musiał mnie popychać; nigdy nie umiałam sama wystartować. A moja pamięć była najczęściej mordercza i poniżająca.
Robiłam postępy w terapii i osiągnęłam wreszcie punkt, w którym ja i moje uczucia siedzieliśmy razem w tym samym skórzanym fotelu. I wtedy niezwykła okoliczność zmieniła moje życie, a przynajmniej moje położenie. Z głupia frant złożyłam podanie na kurs pisarski w Kalifornii i zastałam przyjęta. Nowojorska terapeutka nie była uszczęśliwiona tą wiadomością; w istocie sprzeciwiała się temu wyjazdowi. Powiedziała, że utknęłam w miejscu, że nie biorę odpowiedzialności za własne życie i że tego nie zmienią żadne kursy, w których wezmę udział. Nie potrafiłam jednak zachować się dorośle i napisać do kolegium przyznającego granty czegoś w rodzaju „proszę odłożyć to cudem mi przyznane stypendium, aż odnajdę swoje emocje, odzyskam pewność siebie i poczuję się człowiekiem”. Nie, jak zawsze rzuciłam się w nowe otoczenie – mimo obaw, że terapeutka miała rację i że po prostu odchodzę już na samym początku, ryzykując życie w zamian za gwarancję roku słonecznej pogody. Nie potrafiłam jednak zrezygnować z tego doświadczenia, bo to było moje alibi, erzac moich uczuć, mój sposób myślenia i działania. Zawsze wybierałam scenę zamiast drogi poważnej i wnikliwej.
Ostatecznie terapeutka dała mi swoje błogosławieństwo, przekonana, że otrzymam najwyższej jakości pomoc od psychiatry, którego znała w Kalifornii. Opuściłam Nowy Jork. W wyjeździe, jak zawsze, było coś podniecającego. Choćbyś nie wiem ile cennych rzeczy pozostawiała za sobą, to jednak zawsze jeszcze masz energię i oczy; tuż przed wyjazdem, razem z radością z ucieczki, powrócił, jak wieczne logo, mój szeroki uśmiech. Założyłam, że kiedy przybędę do Kalifornii, moja psychologiczna doniczka ciągle będzie na mnie czekać, nie będę więc musiała, jak młodociana gwiazda, zaczynać od zera.
W Nowym Jorku intensywnie i heroicznie pracowałam nad aktorstwem, terapią i samotnością, kiedy więc znalazłam się w Kalifornii, moje ograniczone, dobrze opakowane uczucia pozostawały nietknięte. To był wspaniały czas: miałam zapewnioną przyszłość i żadnego faceta, dla którego musiałabym się starać i wysilać i który by mnie oceniał. Od czasu college’u nie miałam chłopaka. Znalazłam mały domek z drzewkiem pomarańczowym od frontu; nie przyszło mi nawet do głowy, żeby zerwać z niego pomarańczę, dopóki ktoś z przyjaciół nie powiedział mi, że mogę. Aktorstwo zastąpiłam tenisem. I tradycyjnie znalazłam sobie jedną „najlepszą przyjaciółkę”. W szkole radziłam sobie dobrze, chociaż zachowywałam się jak pierwsza naiwna.
Między Nowym Jorkiem a Mountain View przeszłam od jednego terapeuty do drugiego.
W chwiejnym stanie umysłu, jako początkująca specjalistka od Czechowa, Jacques’a Brela oraz innych słodko-kwaśnych smutków, poszłam na pierwsze spotkanie z doktorem Yalomem. Oczekiwania, które są ważną częścią moich przeżyć, były ogromne, bo przecież rekomendowała go moja terapeutka z Nowego Jorku! Weszłam do gabinetu wrażliwa i ciepła – może Béla Lugosi potrafiłby lepiej, ale wątpię. Doktor Yalom był kimś wyjątkowym.
Moja dusza zadurzyła się w nim od pierwszego spotkania. Mogłam mówić wprost; mogłam płakać, mogłam prosić o pomoc i się nie wstydzić. W drodze do domu nie czekały mnie żadne oskarżenia. Wydawało się, jakby wszystkie te kwestie przenikały papkę mojego mózgu. Jakbym po wejściu do jego pokoju otrzymywała prawo do bycia sobą. Ufałam doktorowi Yalomowi. Był Żydem i tego dnia ja też byłam Żydówką. Wydawał się znajomy i naturalny, choć nie był psychiatrą w typie Świętego Mikołaja.
Zaproponował, bym dołączyła do grupy terapeutycznej, którą prowadził z innym lekarzem. To było jak zapisanie się na niewłaściwy kierunek studiów: chciałam studiować indywidualnie poezję i religię, a zamiast tego dostałam brydża dla początkujących (w dodatku bez gorącej czekolady). Wysłał mnie do swojego koterapeuty. Podczas wstępnego spotkania z tym drugim lekarzem nie było łez, prawd – tylko w tle bezosobowy oddech magnetofonu.
Terapia grupowa jest naprawdę trudna. Zwłaszcza gdy – jak w naszym przypadku – panuje w niej bezwład. Mniej więcej siedmioosobowa grupa pacjentów i dwaj lekarze spotykali się wokół okrągłego stołu z mikrofonem zwisającym z sufitu. Jedna ściana składała się z luster, jak szklana pajęczyna, w której moja twarz raz po raz zaplątywała się, wpatrzona sama w siebie. Po drugiej stronie siedziała grupa rezydentów, którzy przyglądali się nam przez lustro weneckie. Wcale mi to nie przeszkadzało. To prawda, jestem nieśmiała, ale też trochę ekshibicjonistyczna, więc odpowiednio usunęłam siebie i grałam jak wypchana Ofelia. Stół i krzesło wymuszają na tobie pozycję, w której trudno zacząć.
Wielu z nas miało takie same problemy: niezdolność do przeżywania uczuć, nieprzetrawiona złość, kłopoty z miłością. Zdarzały się nieliczne dni, kiedy ten czy ów poczuł bluesa i coś się działo. Jednak ograniczenia czasowe tej półtoragodzinnej sesji zwykle tłumiły wszelkie większe zrywy i w następnym tygodniu zapadaliśmy znów w nasz zwyczajowy psychiczny _rigor mortis._ (Powinnam mówić tylko za siebie. Innym to bardzo pomogło). Fajnie było dzielić się problemami, ale rzadko dzieliliśmy się rozwiązaniami. Zaprzyjaźniliśmy się; nigdy się nie dotykaliśmy (w Kalifornii to się praktycznie rozumie samo przez się). Pod koniec chodziliśmy razem na pizzę ze wszystkimi możliwymi dodatkami. Doktor Yalom podobał mi się jako prowadzący, nawet wtedy, kiedy bardziej się zdystansowałam, zaczęłam się na to wszystko krzywić i rzadko wchodziłam z nim w jakiekolwiek interakcje poza wymianą spojrzeń. Mój problem polegał częściowo na tym, że jak zwykle w życiu osobistym nie podejmowałam żadnych decyzji, tylko dryfowałam z tym, co się akurat działo, i z przyjaciółmi. Nie potrafiłam naprawdę podnieść głowy. (Przez parę miesięcy równolegle z terapią grupową miałam sesje indywidualne. Z młodym lekarzem. Doktor Yalom to zaproponował, bo miewałam straszne sny).
Znowu zaczęłam czuć, że nie ma we mnie życia, i zrobiłam się pretensjonalna, poszukałam więc sztucznego oddychania w tym, co jest lokalną specjalnością Kalifornii – grupach spotkaniowych. Zbierały się w prywatnych luksusowych domach położonych w lesie – na dywanach, słomianych matach, w japońskich wannach, o północy. Otoczenie podobało mi się nawet bardziej niż to, co się tam działo. Fizycy, tancerze, ludzie w średnim wieku, bokserzy pojawiali się tam razem ze swoimi problemami. Były reflektory, Bob Dylan wyśpiewywał instrukcje z narożnej wieży hi-fi… wiesz, że coś się dzieje, ale nie wiesz co.
Przemawiał do mnie ten rodzaj teatru, z duszą w charakterze widowni. Były i łzy, i wrzaski, i śmiech, i cisza – a wszystko to bardzo energetyzujące. Z mrocznej mazi wyłaniały się strach, prawdziwe kopniaki i przyjaźnie. Małżeństwa rozpadały się na twoich oczach; urzędnicze profesje zarzynano bez pardonu. Z przyjemnością uczestniczyłam w tych dniach sądu i zmartwychwstania, bo w moim życiu wcześniej nigdy nie było niczego podobnego.
Czasami jednak było tylko przygnębienie, bez żadnych uniesień ani zbawienia. Trzeba było umieć trzymać się pewnego rytualnego rytmu – od strachu i paniki do ryczącego wglądu, wyznania i owacji. A jeśli się to nie udawało, oczekiwano, że powiesz: „No dobra, jestem palantem, jestem beznadziejna, no i co z tego? Idę dalej” i wytańczysz swoje skurcze żołądka.
W końcu jednak zdałam sobie sprawę, że próbuję iść jednocześnie dwiema przeciwstawnymi drogami zbawienia: jedna to solidna, stała, powolna, konsekwentna, bezpieczna grupa terapeutyczna podobna do mojego życia; druga – średniowieczny karnawał umysłu i serca właściwy psychodramom. Wiedziałam, że doktor Yalom nie pochwala moich grup spotkaniowych – zwłaszcza jednego prowadzącego, który był twórczy i błyskotliwy, ale nie miał żadnych kwalifikacji, poza magicznymi. Nigdy tak naprawdę nie dokonałam wyboru; po prostu kontynuowałam obie formy terapii i stopniowo gasłam. W końcu na terapii grupowej zaczęłam się czuć tak, jakbym co tydzień przywlekała tam swój kokon, przytwierdzała go do krzesła, wytrzymywała półtorej godziny i wychodziła. Odmawiając wyklucia się.
Spuchłam od tych miesięcy terapii grupowej, ale nie robiłam nic, żeby znaleźć wyjście z sytuacji. Żyłam sobie szczęśliwie, chociaż czułam się trochę przybita i skołowana. Przyjaciele poznali mnie z chłopakiem; nazywał się Karl, był inteligentny i dynamiczny. Miał własną firmę, sprzedawał książki, a ja mu pomagałam. Nie uczyłam się niczego nowego, ale udawało mi się raczyć go moimi żartami; to było ekscytujące. Tylko że na początku mnie nie pociągał i to mnie martwiło. Miał w oczach coś bezwzględnego i obcego. Ale mimo tych wątpliwości lubiłam z nim być, ponieważ w odróżnieniu od paru moich innych miłości w Karlu nie zadurzyłam się od pierwszego wejrzenia; nie był kimś, kogo wybrałabym na pierwszy rzut oka i bez zastanowienia.
Po kilku wspaniałych tygodniach zalotów ustalił się między nami stan znośnej nonszalancji. Pewnego dnia jakby mimochodem wspomniał, że wie o pewnym mieszkaniu, w którym moglibyśmy razem zamieszkać, więc przeprowadziłam się z Mountain View do miasta. Raz, przytulając mnie, powiedział, że wniosłam do jego życia człowieczeństwo, ale tak w ogóle to miłosne deklaracje nie były jego specjalnością.
Żyło nam się razem łatwo i przyjemnie. To był początek naszego wspólnego życia, wszystko było świeże: filmy, książki, spacery, rozmowy, uściski, posiłki, dzielenie jednych przyjaciół i rezygnacja z innych. Pamiętam, że miałam wtedy okresowe badanie w darmowej przychodni i napisali mi: „biała dwudziestopięciolatka w znakomitym stanie zdrowia”.
W tym czasie nie chodziłam już na psychodramę, a terapia grupowa była jedynie nawykiem, z którego bałam się zrezygnować. Jak zwykle czekałam, co się stanie, zamiast wybrać własny los. Pewnego dnia doktor Yalom zadzwonił do mnie i zapytał, czy chciałabym mieć u niego terapię indywidualną za darmo, pod warunkiem że potem oboje będziemy ją opisywać. To była jedna z tych wspaniałych propozycji, które przychodzą ni stąd, ni zowąd i na które jestem tak podatna. Ogromnie się ucieszyłam i powiedziałam „tak”.
Swoją indywidualną terapię z doktorem Yalomem rozpoczęłam dwa lata po pierwszej, tak płodnej z nim rozmowie. Teatr zastąpiłam tenisem, poszukiwanie kogoś – byciem z kimś, a zamiast doświadczać samotności, próbowałam ją sobie przypomnieć. W środku czułam, że zostawiłam swoje problemy i że wszystkie one będą na mnie czekać, by pewnej nocy znów złapać mnie w pułapkę. Krytycy, jak moja nowojorska terapeutka, i moje dawne miłości, z którymi w duszy nigdy się nie rozstałam, powiedzieliby, że czeka mnie ciężka praca. Że zbyt łatwo mi się udało, że na to nie zasługuję i że Karl, który zaczął do mnie mówić „dziecinko”, w rzeczywistości nie wie, jak mam na imię. Próbowałam go nakłonić, by mówił do mnie po imieniu – Ginny – i za każdym razem, kiedy to robił, cała się rozpływałam. Ale czasami, za względu na moje blond włosy i moją nerwowość, nazywał mnie Złotym Wojownikiem.
Po osiemnastu miesiącach hibernacji w terapii grupowej byłam przymulona i nieświeża. Rozpoczęłam terapię indywidualną tylko trochę zaniepokojona.
Po osiemnastu miesiącach hibernacji w terapii grupowej byłam przymulona i nieświeża. Rozpoczęłam terapię indywidualną tylko trochę zaniepokojona.