- W empik go
Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści - ebook
Z Nocy i Mowy. Wybór opowieści - ebook
„Z Nocy i Mowy. Taki jest mój rodowód” – deklarował Marian Pankowski w swojej pierwszej powieści. Jego twórczość wyrasta z kreacyjnego żywiołu języka, który pozwala się przyjrzeć ciemnym sferom doświadczenia i oddać cielesny wymiar świata. Jest to autor na wskroś oryginalny, bezkompromisowy. Wyróżnia się olśniewającą frazą, a zarazem prowadzi wysublimowaną grę z tradycją literacką: od Reja i Kochanowskiego, przez romantyków, po Leśmiana i Gombrowicza.
Utwory składające się na niniejszy wybór – Smagła swoboda (1955), Matuga idzie (1959) oraz Granatowy Goździk (1972) – są świadectwem dojrzałości i maestrii pisarza, a także zapowiedzią jego dalszych przygód w prozie. To również swego rodzaju nieformalna „trylogia rodzinna”, którą wyznaczają dedykacje dla matki, brata oraz młodszego siebie – „Maniusia, autora lirycznych wierszy”. Pankowski wskazuje w niej źródła mowy własnej: sanockiej, arcypolskiej, światowej.
O autorze:
Marian Pankowski (1919–2009) – prozaik, dramatopisarz, poeta, historyk literatury, tłumacz. Od 1938 roku studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, jednak musiał przerwać naukę z powodu wybuchu wojny. W latach 1942–1945 był więźniem obozów koncentracyjnych Auschwitz, Gross-Rosen, Nordhausen i Bergen-Belsen. Po wojnie osiadł w Belgii, gdzie ukończył studia i pracował jako wykładowca współczesnej literatury polskiej oraz lektor języka polskiego na Université Libre de Bruxelles. Poza utworami zawartymi w niniejszej edycji wydał m.in. Rudolfa (1980), Pątników z Macierzyzny (1985), Z Auszwicu do Belsen (2000), W stronę miłości (2001), Bal wdów i wdowców (2006), Niewolę i dolę Adama Poremby (2009). Był dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2001, 2002); za Ostatni zlot aniołów otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia (2008).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66257-46-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
O wykradaniu owoców
Kto chce wykradać owoce, musi wpierw posiąść dwie rzeczy: stronę rodzinną i dzieciństwo. Potem dopiero będzie mógł pomyśleć o prawidłach sztuki, surowych i wymagających niezliczonych studiów z dziedziny ogrodnictwa i psychologii. Pierwsi teoretycy dawali się uwieść pozorom (na przykład chrupkości papierówek) i adept zamiast formuł i porad znajdował teksty będące raczej dokumentem ich upodobań hedonistycznych aniżeli uczoną summą sztuki wykradania smakowitych fruktów.
W narodzie naszym wiele jest do odrobienia, wiele wiekowych uprzedzeń należałoby rozprószyć; toteż nie dziwota, iż większość pozycji, z których korzystam w niniejszym traktacie, pochodzi z literatury obcej, przede wszystkim prowansalskiej i włoskiej. Akta Sądu Grodzkiego w Sanoku wspominają jedynie o zwykłych złodziejach owoców, pustoszących sady bez jakiegokolwiek względu na strój i zdrowie drzewa, po to, aby rankiem sprzedać pokątnej powidlarni parę worów posiniaczonego owocu.
Do pracy mej, pierwszej u nas, wiele zaczerpnąłem z tradycji. Walną pomocą było mi własne doświadczenie, jak również wspomnienia głośnych w Sanockiem sadowników.
Oddaję tedy tę rozprawę moją w ręce Braci Polaków, aby drobiazg dziecięcy w sztukę ową inicjowali, a Boże broń, nie karcili. Bo nie tylko chlebem człowiek żyje, ale i pragnieniem. A pragnienie rzeczy wzbronionych góry przenosi.
Co to jest sad?
Sad, u nas niedbale i ogrodem przezywany, jest to miejsce ogrodzone płotem lub, co gorzej, murem. Płoty wyglądają różnie, ale do najczęściej spotykanych należą: drewniany i z drutu kolczastego. W obu wypadkach otwieranie wejścia jest igraszką. Deska pozwala się uchylać niezgorzej od kotary, a odgięte w dół i w górę druty wprost zapraszają deltoidalnym przełazem. Trudniejsza sprawa z murem, tym bardziej gdy góra naszpikowana jest okrutnie tłuczonym szkłem. Do roku 1939 używano w tym celu flaszek z piwa.
Zdarzały się, choć raczej rzadko, sady otwarte na pola. Dojść tamtędy można było bez trudu, ale tylko przed żniwami. Nie trzeba bowiem tłumaczyć, iż na gołym ściernisku i kuropatwie trudno przypaść do ziemi.
Wnętrze sadu
Są tam najsamprzód drzewa stare, co dwa lata trzeszczące od pyzatych jabłek i adwentowofiołkowych węgierek. Jest tam wiśnia, ale blisko okien, by łatwiej było płoszyć rajcujące na owocu kawki. Po kolana w ziemniaczysku stoją grusze, jedna nosząca hojnie sypki, kanarkowo woskowany owoc, druga zaś, jak murarz zaprawą, tak ona ciska o ziemię klapsami.
Oprócz drzew rosłych, znających obyczaj pór roku, sadownik ma jeszcze inne. Wiosną zatknął w grunt dwie, trzy chude i sękate tyczki, z których (choć z małym opóźnieniem) rozkręcają się duże, duże liście, a potem wywija się kilka bladomalinowych kwiatów. Szczepy te są oczkiem w głowie sadownika, i jeśli fawor słonecznych niebios pozwoli dojrzeć pierwszej parze jabłek, drzewko, wspierane i hołubione, zna przywileje młodej matki, a owoce omija los pospolity. Pysznią się swym pierwszeństwem z brzegu dębowego kredensu i dopiero gdy nadejdzie Boże Narodzenie, smagła ręka ojca potoczy je po obrusie w stronę wzruszonych dzieci.
Nie od rzeczy byłoby wspomnieć o agreście i porzeczkach, nie pomijając truskawek ni chrupkiej kalarepki, ale rozprawa nasza zboczyłaby z wytkniętej drogi i zacząwszy pisać o wykradaniu owoców, skończylibyśmy na wodzie sodowej z malinowym sokiem, którą tak bardzo lubią Polacy w czas kanikuły.
Kiedy i w ilu wychodzić po owoc?
Wergilego „Ibat tacitae per amica silentia lunae...”, jedna z rzadkich wzmianek o wyprawach po owoc, jakie nam przekazała poezja łacińska, zawiera wyczerpującą odpowiedź. Domyślamy się wprawdzie, iż Wergilemu chodziło o złote granaty, popękane krwawo od nadmiaru lata; niemniej w cytacie owym, jak w soczewce, zebrało się doświadczenie apenińskiego półostrowu. A więc nocą. Nocą, kiedy gacki dopadają ciężkich wrzecionowatych ciem, zalanych do nieprzytomności wódką paloną z rezedy. Kiedy pszenica trzeszczy od suchości, a tam i sam kometą wybucha kłos.
Iść trzeba we dwóch, we trzech, nie gromadą. Ale nigdy samemu. Bo trzeba mieć kogoś ze sobą, aby ciemność otworzona przez idącego na czele nie zamykała się natychmiast, by nie waliła się na plecy chochołem strachu. Nie masz piękniejszej gry. Gdzieś drzwi zamykane, gdzie indziej okno gasnące. Cicho, i wystarczy wznieść rękę, aby móc w palcach rozetrzeć noc, jak aromatyczną gałąź jedliny.
Za przykład wezmę klasyczny zespół złożony z trzech. Sprawę płotów poruszałem już był uprzednio, tu dodam tylko, iż zasadniczo jeden z miłośników nocnego owocu zatrzymuje się u wejścia uczynionego w ogrodzeniu. Piszę: z a s a d n i c z o, gdyż w miarę wzrastania bezpieczeństwa i on może dołączyć do dwu braci pracujących wewnątrz. Jednakowoż z początku powinien czuwać u wnijścia, bacząc na przykład, aby kroki zasłyszane na mostku nie przybliżyły się zbytnio i aby w razie ukazania się księżyca miał kto odgwizdać odwrót.
Profil psychiczno-moralny przedsięwzięcia
Sama praca daje radości nieprzeliczone. Postaram się nazwać je po kolei, doszliśmy bowiem do miejsca, gdzie każde nieomal słowo streszcza jakiś ważki fragment opisywanego doświadczenia. Pierwszą więc rozkoszą jest n i e p o k ó j. Obawa, że coś się stanie. Że dom zabłyśnie siedmioma oknami, jak w dzień ślubu Zosi, a płot najeży się nagle drutem kolczastym. Że w chwili gdy nogi miłośnika owocu odepchną ziemię, wstępując po schodach wielbłądzio przychylnej jabłoni, podbiegnie On, sadownik – i że nie pozostanie wówczas nic innego, jak tylko wstępować wciąż wyżej i wyżej...
Nie zapominajmy o tym, że wyprawa dotychczasowa odbywała się w p o z i o m i e. Obecnie spełnia się część druga, prostopadła: w s t ę p o w a n i e. Bose stopy odnajdują (podkreślam o d n a j d u j ą, a nie spotykają) zakląsy wyrastających z pnia konarów. Miłośnik owocu rozbudowuje swój niepokój i opóźnia gest rwania. Pod altaną letniej nocy, wspartej z jednej strony na mieście, a z drugiej na ciemnym grzbiecie lasu, raduje się trwożnie na myśl o przebytej wysokości i coraz świadomiej przygotowuje rękę do gestu, o którym wiedział od początku. Mija ostatni pułap listowia, aż naraz źdźbło ciepła dotknęło go wesoło w policzek. Lewą ręką przytwierdza ciało do masztu, a prawą krąży nad przepaścią, tropiąc owo źródło, skąd pulsuje łagoda. Bez trudu spotyka owoc dostojnie nagi.
Słońce było już zaszło za Morze Czerwone, ale szczytowe jabłka przechowują gorąc jego promieni. Ręka, otrząsnąwszy się z czułego zamyślenia, określa kształt owoców, zapisuje wzajemne odległości planet i kąty nachylenia. Po czym, ująwszy jedną z nich, przekręca powoli wokół osi ów dziecinny światek, chcąc jakby poprawić położenie tej wdzięcznej konstelacji. I tak po trzykroć, religijnie.
Tu kończę opis jednej z rozkoszy: niepokoju. Od chwili zawładnięcia owocem krzywa natchnienia opada gwałtownie. Zstępując z jabłoni, miłośnik niesie za pazuchą już tylko jabłka. Pomarszczone gałązki, będące przedłużeniem ogonków, rysują opalaną skórę chłopięcą. W miejsce niepokoju przychodzi d u m a, duma, jaką znają myśliwi wracający od błot, mając pas ustrojony po szlachecku pawiookimi guzami cyranek. Uczucie dumy nie ukazuje się jednakowoż w postaci czystej. Początkowy niepokój znajduje teraz kompensatę w niepoważnej zadzierżystości i chęci ryzyka. Powrót na ziemię jest aroganckim i hałaśliwym zeskokiem, pozbawionym wszelkiej, ale to wszelkiej podszewki metafizycznej. Piszę o tym, bo chciałbym, aby uwagi me wpłynęły na coraz nowe pokolenia chłopców dudniących na bosaka po naszej urodziwej polskiej ziemi.
Brnie tedy młodzik na przełaj, choć przedtem cieszyły go ścieże gładko udeptanej gliny; miażdży kruche, odchylone sennie liście kapusty i żałuje, że sadownik nie widzi jego triumfu. Chce, aby uczynek był natychmiast rozgłoszony, żeby i n n i określili jego wartość i wyjątkowość. Próżność owa jest niestety jedną z rozkoszy. Boleśnie przychodzi nam pisać o tym, chcemy jednak, aby traktat niniejszy zawierał całą prawdę. Może znajdą się tacy między uczniami naszej sztuki, którzy potrafią godnie zakończyć wyprawę po owoc? Życzymy im tego całym sercem. Niech będą mężniejsi od nas...
Pomimo to posiadacz szczytowego owocu jest idealistą. Nawet pragnienie sławy, będące żądzą trawiącą jak nałóg pijacki czy gra w karty do rana, pozostaje w sferze myśli, nie przynosząc żadnej korzyści materialnej, z grubsza rzecz biorąc.
Oto zespół trzyosobowy, który wziąłem za przykład do powyższych rozważań, zasiadł na poręczy mostku. Nogi zwieszone w stronę brzęku potoku. Owoce krążą z rąk do rąk, ważone na dłoni i wąchane na umór. Szepty, czasem prześmiechy dziecińskie – i wreszcie, jeden po drugim, chrzęsty szarpanych wilczymi zębami owoców. Nikt nie dojada jabłka. Nasycenie nastąpiło już przedtem i było innej natury. Kilka ukąszeń jest raczej jeszcze jednym więcej gwałtem uczynionym na owocu. Jest zwierzęcym, jest ludzkim znakiem posiadania. Tyle relacji.
Uczniu, czytając tę rozprawę, przemyśl każdy jej ustęp; prześledź jej geometrię i aspekt astronomiczny. Przemierz odległość dzielącą pierwszy dreszcz pragnienia od gestu spełniającego. Całe człowieczeństwo leży obozem pomiędzy tymi godzinami.
Appendix
W odpowiedzi na list otwarty miłośników siemienia konopnego, pestek dyni i ziarnek słonecznika.
Wielki mię zaszczyt spotkał i, po cóż ukrywać, niespodzianka, bowiem fragment powyższego traktatu, ogłoszony w jednej z gazet parafialnych, obudził silny rezonans wśród młodych czytelników; również listów kilkoro przyniesiono mi z rana. Dla czytelników mych tedy, z autorską myślą o nich, wierząc, że zechcą liczną subskrypcją pracy mej walnie dopomóc, piszę, co następuje.
O wykradaniu słonecznika
Lingwistyka świata całego składa hołdy tej dziwnej, ponad inne wyniosłej roślinie. H e l i a n t h e m u m, Corona solis, oto królewski rodowód, któremu godny i strojny pokrój słonecznika odpowiada jak najwierniej. Podobno kiedyś, w pogańskich procesjach, w porze mocowania się dnia z nocą, biało odziane dziewczęta niosły nad głowami krągłe plastry słoneczników, jeszcze huczące od pszczół i trzmieli. Tak uczczone słońce hojnym sypało promieniem, nie tak jak dzisiaj. Kościół zastąpił tę uroczystość procesją Bożego Ciała, a boskie rośliny świecami...
Ale zostawmy historię, chociaż przeglądając rękopiśmienne kroniki, niejedno można odkryć, nad niejednym podumać...
Sama roślina zaczątek ma skromny, szaroburobiały. Graniaste ziarno sadzą ludzie dla dzieci i ptaków. Toteż dwa bezradne i pękate liścienie wstają do światła na wąskim zagoniku, najczęściej przy płocie. Rosnąc, starają się nie zawadzać pulchnej gosposi, krzątającej się wokół pełechatej marchwi bądź też skubiącej młodziutki koperek na zakryszkę.
Młode słoneczniki mają w sobie coś z podlotków. Długie to i szorstkie. Ale przyjazne oko zauważy bez trudu węzeł kwiatowy, zapowiadający kolistą polanę, z której raz po raz będą startować kosmate helikoptery, unoszące nektar w stronę przetwórni.
Lato w życiu naszej rośliny to jedno wielkie rozmrużanie coraz bardziej olśnionego słońcem oka. Sikora bogatka siądzie czasem na brzegu słonecznikowego koloru i – jak gdyby nigdy nic – dziobnie raz jeden i drugi. Ogrodnik, lustrując z rana wypoczęte grzędy, przeżegna tarczę, wykruszając kwiaty przybrzeżne. Widać wtedy szary bruk pokrywających się we wszystkich kierunkach, jak abrakadabra, ziaren.
Tymczasem liście spłowiały. Ostatnie ogórki uratowano do wielkich akwariów. Pozostał słonecznik. Samotność pochylonej dojrzałą jesienią rośliny może wzruszać miłośników przyrody, ale jeśli chodzi o nasz punkt widzenia, powiemy sobie krótko: oto moment.
Pora? Jak przy owocach. Liczba uczestników? Bez znaczenia. Ale to nie wszystko. Nie wystarczy bowiem podejść do słonecznikowego drzewa, trzeba znać sposób. Sposób zaś jest prosty jak pacierz. Wbij dwa palce, kciuk i wskazujący, w pulchny, watowany kołnierz rośliny. Oderwij tarczę. I ani spojrzyj na tykę sterczącą bez sensu; za to biegnij, biegnij, ile sił, z ogromnym kołem pod pachą, jakby gdzieś przyjaciele pośród mroku siedzący zorzy wypatrywali daremnie.
Słonecznik to najdoskonalsza z figur płaskich. Należy go dzielić na czworo. W naszych czasach stał się opiumicznym prawie przysmakiem gimnazjalistek czytających Prousta i cennym posiłkiem dla nerwów kibicujących amatorów futbolu.
Ale w miernocie dnia wielkomiejskiego, na miły Bóg, nie zapominajmy o jego boskim, z ołtarzów Inków, rodowodzie.
Słonecznik, „Soleil cou coupé”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------