Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Z „Zapisek myśliwego” - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z „Zapisek myśliwego” - ebook

„Zapiski myśliwego” to zbiór opowiadań Iwana Turgieniewa z 1852 roku. To było jego pierwsze liczące się dzieło, które przyniosło mu uznanie. Dzieło owo jest częścią rosyjskiej tradycji realistycznej, ponieważ narrator jest niezwykle bystrym i uważnym obserwatorem ludzi, których spotyka i których portrety maluje. Te kilka prześlicznych nowel z „Zapisek myśliwego”, będzie zapewne mile przyjęte, jako utwory pisarza pierwszorzędnego talentu.
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-089-5
Rozmiar pliku: 190 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. S. Turgeniew.

Znakomity pisarz rosyjski Iwan, syn Sergiusza, Turgeniew urodził się w mieście Orle, dnia 28 października 1818 roku. Turgeniewowie należą do bardzo starej szlachty rosyjskiej, a pochodzenie swoje wywodzą od jakiegoś Mirzy ze Złotej Hordy, który zaciągnął się do służby kniaziów moskiewskich. Ojciec Iwana, Sergiusz, oficer gwardyi, żył nad stan i był już blizki ruiny majątkowej, lecz ożenienie się z bogatą obywatelką Barbarą, z domu Łutowinow, dało mu znów ogromne mienie. Przyszły autor przyszedł na świat i wychowywał się w domu bogatym, wśród dostatków, licznej służby i guwernerów – a czytać i pisać po rosyjsku nauczył się od pewnego sługi dworskiego, który też zapoznał go z utworami Łomonosowa, Sumarokowa, Kantemira, a nawet z poematem Cheraskowa „Rossyada”. Rodzice Turgeniewa osiedlili się w majątku swoim Spasskoje i tam prowadzili życie wystawne, zbytkowne, przyjmując mnóstwo gości, wśród zabaw i gwaru. To właśnie życie bogatego dworu, a jednocześnie widok nieszczęścia i nędzy, w jakiej znajdowali się poddani włościanie, bez woli, od kaprysu panów swych zależni – oddziałały na wrażliwą duszę dziecka i młodzieńca i były powodem, że Turgeniew panicz, stał się Turgeniewem autorem, obrońcą biednych, uciśnionych, rzecznikiem sprawiedliwości, jednym z najgorliwszych propagatorów idei oswobodzenia włościan.

W roku 1830 oddano go do szkoły prywatnej w Moskwie, a w 1834 wstąpił tamże do uniwersytetu, na wydział literacki; następnie przeszedł na takiż wydział do uniwersytetu petersburskiego i tam ukończył kurs ze stopniem kandydata.

W owym czasie młodzież ciągnęła do Niemiec, a filozofia niemiecka zajmowała wszystkie wybitniejsze umysły; Turgeniew podążył także do tego źródła i przez dwa lata słuchał wykładów w Berlinie.

W roku 1843, powróciwszy do Rosyi, wydrukował pierwszy swój większy utwór, poemat p. t. „Parasza”, który nie zrobił wrażenia; jeden tylko Bieliński, znakomity krytyk rosyjski, wyraził się o tym poemacie przychylnie. Recenzya Bielińskiego była dla Turgeniewa bodźcem i zachętą do pracy. W Petersburgu przebywał cztery lata, poczem w roku 1846 wyjechał znów za granicę.

Przed rokiem 1852, to jest przed wydaniem w oddzielnej książce „Zapisek myśliwego”, Turgeniew nie był ani sławny, ani znany czytającemu ogółowi. Te istotnie miały na sobie piętno geniuszu i uznane zostały za arcydzieła, nie przez krytykę, ale naprzód przez czytelników. Książka była rozchwytana.

W lutym 1852 r. umarł Gogol. Turgeniew napisał nekrolog autora „Martwych dusz”, a ponieważ cenzura petersburska nie pozwoliła go wydrukować, umieścił nekrolog w „Moskiewskich Wiedomostiach.” Fakt ten miał dla Turgeniewa przykre następstwa, wsadzono go do aresztu na miesiąc, poczem wyprawiono go na wieś. Ów domowy areszt we wsi Spasskoje nie był dla Turgeniewa zbyt przykrym, to mu tylko dokuczało najbardziej, że nie mógł wyjechać za granicę. Pracował na wsi dużo, a każde nowe jego dzieło zwracało na siebie uwagę powszechną i wywoływało gorącą polemikę dziennikarską.

Jak tylko dozwolono mu było opuścić wieś, wyjechał natychmiast za granicę, gdzie też większą część życia swego przepędził.

Za mało mamy miejsca, aby napisać wyczerpujący życiorys autora „Ojców i dzieci”, za mało, aby scharakteryzować jego literacką działalność; w pobieżnej notatce biograficznej zaznaczamy tylko ważniejsze momenty jego życia.

W roku 1858 powrócił na krótki czas do kraju, ale pozostać na zawsze nie chciał. Stosunek jego z rodziną znakomitej śpiewaczki Viardot-Garcia stawał się coraz bliższy – nie mógł już żyć bez tych, jak nazywał, „swoich”. Chciał też urzeczywistnić i urzeczywistnił swoje marzenie, aby stać się pisarzem europejskim. Utwory, jego, tłómaczone na wszystkie prawie języki, znalazły zasłużone uznanie. Można też o nim powiedzieć, że on pierwszy zapoznał Europę z literaturą rosyjską wogóle.

Osiedlił się na stałe w Badenie.

Powieść „Ojcowie i dzieci” przyniosła mu wiele chwil gorzkich; młodzież była oburzona na Turgeniewa i dawała mu to uczuć. Przeżył bolesne chwile, ale nie wytrąciły mu one pióra z ręki. Napisał „Nów”, „Pieśń tryumfującej miłości”, „Zrozpaczony”, „Wiersze prozą”, „Klara Milicz” i przed samą śmiercią „Pożar na morzu”.

Umarł 23 sierpnia 1883 r. w Bougivalle, mając lat 65.

Te kilka prześlicznych nowell z „Zapisek myśliwego”, które podajemy w przekładzie czytelnikom „Biblioteki”, będą zapewne mile przyjęte, jako utwory pisarza pierwszorzędnego talentu.

Kl. J.I. Lekarz powiatowy.

Pewnego razu w jesieni, powracając z polowania, zaziębiłem się i zaniemogłem. Na szczęście, febra zaskoczyła mnie w mieście powiatowem, w zajeździe; posłałem więc po lekarza.

W pół godziny później przyszedł lekarz powiatowy, człowiek niewielkiego wzrostu, szczupły i czarnowłosy. Zapisał mi lekarstwo na poty, kazał przyłożyć synapizma, bardzo zręcznie wpuścił do kieszeni banknot pięciorublowy – przyczem jednak sucho kaszlnął i spojrzał w inną stronę – i już nabierał się do odejścia, ale jakoś rozgawędził się i został.

Gorączka mnie męczyła, przewidywałem noc bezsenną, więc rad byłem pogwarzyć z dobrym człowiekiem.

Podano herbatę; mój doktór stał się rozmownym. Był to człowiek niegłupi, mówił żwawo i w sposób dość zajmujący.

Dziwnie bywa na świecie: Można z kimś mieszkać razem i długo, być w stosunkach przyjaznych, i ani razu nie pomówić z nim otwarcie, serdecznie, a czasem znów tak się trafia, że odrazu, od pierwszych chwil, po pierwszem poznaniu się, już panuje szczerość i albo ty jemu, albo on tobie, zupełnie jak na spowiedzi, wyjawi wszystkie swoje tajemnice.

Nie wiem, czem zasłużyłem sobie na zaufanie mego nowego przyjaciela, ale ni ztąd ni zowąd, „wziął” on, jak to się mówi, i opowiedział mi dość interesujący wypadek. Postaram się powtórzyć to czytelnikowi temi samemi słowy, co doktor.

– Nie znasz pan zapewne – zaczął on głosem osłabionym i drżącym (taki jest skutek używania berezowskiej tabaki bez domieszek) – nie znasz pan zapewne tutejszego sędziego Myłowa, Pawła Łukicza?... Nie znasz pan... No, to wszystko jedno... (Znowuż odkaszlnął i przetarł oczy)... Otóż, racz pan wiedzieć, było to... jakby powiedzieć, żeby nie skłamać, podczas wielkiego postu, w same roztopy... Jestem ja u niego, u naszego sędziego, i gram w preferansa... Sędzia nasz bardzo dobry człowiek i wielki amator kart... Wtem powiadają mi: jakiś człowiek pana szuka. Pytam: co mu trzeba? Mówią, że przyniósł jakąś karteczkę – zapewne od chorego... No, dobrze, bo rozumiesz pan przecie, to nasz chleb... Cóż się pokazuje? pisze do mnie obywatelka, wdowa, pisze: córka moja umiera, przyjeżdżaj pan na miłość Boga... konie po pana posyłam... No, to wszystko jeszcze nic... ale mieszka ta pani o dwadzieścia cztery wiorsty od miasta, a tu noc ciemna a droga straszna... I biedna przytem ta obywatelka, więcej nad dwa ruble nie można się spodziewać i to jeszcze rzecz wątpliwa... kto wie, czy nie trzeba będzie poprzestać na płótnie lub jakichś krupach.

Rozumie pan jednak... obowiązek przedewszystkiem – człowiek umiera... – Oddaję karty stałemu członkowi komisyi, Kaliopinowi, i idę do domu. Patrzę: stoi wózek przed gankiem: koniki włościańskie... brzuchate, okropnie brzuchate; sierć na nich istny wojłok, a furman, przez uszanowanie dla mnie, siedzi bez czapki. No, myślę sobie, znać że twoi państwo nie jadają na złocie.

Pan się śmieje, a jednak my, ludzie biedni, na wszystko zwracamy uwagę... Kiedy stangret siedzi na koźle jak książę, czapki w ręku nie mnie, a jeszcze uśmiecha się z pod brody, i przytem biczykiem wymachuje – licz śmiało na honoraryum! Tu, widzę, zupełnie co innego. Jednak, myślę sobie, niema co... obowiązek przedewszystkiem... Biorę najpotrzebniejsze lekarstwa i jadę... Czy dasz pan wiarę, ledwie się dowlokłem! Droga piekielna: kałuże, śnieg, błoto, wyboje, tam znowuż grobla przerwana...

Jednak przyjeżdżam... Domek maleńki, słomą kryty. W oknach świeci się... widać, że czekają... Naprzeciw mnie wychodzi staruszka, poważna taka, w czepcu... Ratuj pan, mówi, umiera!.. Nie lękaj się pani, odpowiadam... Gdzie chora? – Oto tutaj, proszę... Patrzę: pokoik czyściuteńki, w kącie lampa, na łóżku panna, dwudziestoletnia, nieprzytomna. Żar od niej bije, oddech ciężki... gorączka. Obok stoją dwie panny, siostry, przerażone, we łzach...

– Oto, mówią, wczoraj była zupełnie zdrowa i jadła z apetytem; dziś od rana zaczęła się uskarżać na ból głowy, a na wieczór... już w takim stanie, jak pan widzi!.. Ja znowuż uspakajam: nie obawiajcie się panie, obowiązek doktora... Przystąpiłem do chorej... Puściłem jej krew, kazałem postawić synapizma, przepisałem miksturę. Patrzę na chorą, patrzę i wiesz pan... no, dalibóg, nie widziałem jeszcze takiej twarzy!... Jednem słowem piękność! Żal mnie zdjął... Takie miłe rysy twarzy... oczy... No, chwała Bogu, uspokoiła się: wystąpił pot, zda się oprzytomniała, spojrzała dokoła, uśmiechnęła się... Siostry nachyliły się nad nią, pytają: co ci jest? – Nic, odrzekła i odwróciła się. Patrzę, zasnęła. No, powiadam, teraz trzeba chorą zostawić w spokoju. Wyszliśmy wszyscy pocichu, na palcach, została tylko służąca, na wszelki wypadek...

A w saloniku już samowar na stole i jamajski również (arak): bez tego w naszym zawodzie nie można. Podają mi herbatę, proszą, abym pozostał na noc.... Zgodziłem się na to; jakżeż było jechać? Staruszka wciąż wzdycha. Czemu? pytam, córka żyć będzie, nie obawiaj się pani, połóż się, spocznij. Druga godzina! – Lecz każesz mnie pan obudzić, jeśli się co stanie? – Każę, każę... Staruszka wyszła, panny również, dla mnie w saloniku posłano. Położyłem się, lecz zasnąć ani sposób... Co za dziwo.... przecież namęczyłem się chyba dość... Chora z myśli mi wyjść nie może. Nareszcie, nie mogłem wytrzymać, wstałem. Pójdę, myślę sobie, zobaczę, co robi pacyentka? A sypialnia jej obok saloniku. Wstałem, pocichutku otworzyłem drzwi... serce mi biło... Patrzę: służąca spi, otworzyła usta i chrapie nawet, bestya; chora leży, twarzą do mnie zwrócona, biedaczka! Zbliżam się... Nagle otworzyła oczy i zaczęła się we mnie wpatrywać... – Kto to? Kto?! Zmieszałem się... – Nie obawiaj się pani, rzekłem, jestem lekarz, przyszedłem zobaczyć, jak się pani czuje. – Pan doktór? – Doktór, doktór... pani mama wezwała mnie; puściliśmy pani krew, teraz odpoczywamy, a za dwa dni, da Bóg, postawimy panią na nogi... – Ach tak, tak doktorze, nie dajcie mi umrzeć, nie dajcie! – „Co też pani mówi!” Gorączka się zwiększyła, zbadałem puls – gorączka! Ona popatrzyła na mnie i naraz bierze mnie za rękę. – Ja powiem panu, dlaczego umierać nie chcę... Powiem: Jesteśmy sami, tylko proszę pana, przed nikim... Słuchaj pan... słuchaj. Pochyliłem się nad nią, przybliżyła usta do mego ucha, włosami dotyka mej szczęki – przyznaję, że i mnie samemu zakręciło się w głowie – i zaczęła szeptać... Nic nie rozumiem... Ach! tak... ona bredzi. Szeptała, szeptała, szczególnie jakoś i jakby nie po rusku; wreszcie skończyła, wstrząsnęła się, opuściła głowę na poduszki i pogroziła mi palcem: – Pamiętaj-że doktorze, nikomu... nikomu!.. Uspokoiłem ją jako-tako, dałem jej pić, obudziłem służącą – i wyszedłem.

Tu lekarz znowuż namiętnie zażył tabaki i zamilkł.

– Jednakże – ciągnął po chwili – nazajutrz, wbrew moim przewidywaniom, stan chorej nie polepszył się. Pomyślałem przez chwilę i postanowiłem zostać, chociaż czekali na mnie inni pacyenci... A wiesz pan, tego zaniedbywać nie można, praktyka na tem cierpi.

Lecz, przedewszystkiem, chora znajdowała się istotnie w stanie rozpaczliwym, a po drugie, prawdę mówiąc, miałem dla niej silną sympatyę. Przytem podobała mi się i rodzina. Kobiety, aczkolwiek niezamożne, lecz wykształcone, jak rzadko. Ojciec był człowiek uczony, autor; umarł, ma się rozumieć w biedzie, zdołał jednak wykształcić znakomicie umysły dzieci i zostawił im także wiele książek. Czy to dlatego, że bardzo gorliwie zająłem się chorą, czy były jakie inne po temu przyczyny, dość że, śmiem powiedzieć, pokochano mnie w tym domu, jak krewnego... Tymczasem roztopy zrobiły się straszne, wszystkie komunikacye, że tak powiem, przerwane zostały zupełnie, nawet lekarstwa zaledwie z wielkim trudem można było z miasta sprowadzać. Chorej nie było lepiej. Dzień za dniem, dzień za dniem... Lecz oto, (tu lekarz przerwał)... doprawdy sam nie wiem, jak to panu wyłożyć. (Znowuż zażył tabaki, odkaszlnął i wypił łyk herbaty). Powiem zresztą wprost, moja chora... jakby to... no, pokochała mnie, czy co... mnie, to jest może i nie pokochała, lecz tak jakoś... a zresztą... może... (Lekarz zmieszał się i zarumienił).

– Nie, ciągnął dalej z ożywieniem – jakżeż znowu pokochała! Człowiek powinien wiedzieć, co jest wart... Panna była wykształcona, rozumna, oczytana, a ja nawet swojej łaciny zapomniałem już, że tak powiem, zupełnie. Co do mej figury (tu spojrzał z uśmiechem na siebie) także, sądzę, że nie mam się czem pochwalić... Lecz głupcem Pan Bóg mnie nie stworzył, nie nazwę czarnem tego, co jest białe, i co nieco także rozumiem. Rozumiałem to, naprzykład, bardzo dobrze, że Aleksandra Andrejewna – ją Aleksandrą Andrejewną nazywano – nie miała dla mnie uczucia miłości, lecz jakąś skłonność przyjazną, szacunek, czy coś takiego... Chociaż ona sama może się co do tego myliła, jednak położenie jej było takie... Osądź pan sam... Zresztą, dodał lekarz, który to wszystko wypowiedział urywkowo, szybko i z pewnem zmieszaniem się, zdaje mi się, żem się trochę zagalopował. Tak pan nic nie zrozumie... opowiem więc, wszystko po kolei.

Wypił herbatę i zaczął mówić dalej, głosem więcej spokojnym.

– Tak, tak, panie... Mojej chorej było coraz gorzej i gorzej... Szanowny pan nie medyk, nie może więc rozumieć, co się dzieje w duszy lekarza, zwłaszcza w pierwszych latach zawodu, kiedy zaczyna odgadywać, że chorobie rady nie da, że ona jego pokona! Gdzież się podziewa pewność siebie! Człowiek głupieje poprostu! Zdaje mu się, że zapomniał wszystko, co umiał, że chory mu nie dowierza, że otoczenie zauważyło ten brak stanowczości, że patrzy podejrzliwie, że niechętnie mówi o symptomach... Och! fatalnie! Wszakże, myśli sobie taki lekarz, jest na tę chorobę lekarstwo, trzeba je tylko znaleźć. Czy nie to czasem? Próbuje – nie, nie to. Nie da czasu, aby mogło poskutkować jak należy... chwyta się to tego, to owego. Bierze do ręki książkę... no, przecież w niej są recepty!.. Czasem otwiera ją na chybi trafi, myśli: a może to akurat to... A chory tymczasem umiera... a inny lekarz może byłby go ocalił...

Mówisz do otoczenia: trzeba zwołać konsylium, ja odpowiedzialności na siebie brać nie chcę. I wyglądasz wówczas, jak głupiec, jak głupiec! Ma się rozumieć, z czasem można się z tem oswoić. Umarł pacyent – nie moja wina, leczyłem go sumiennie, według wszelkich reguł, ale co zawsze jest męczącem, to owo zaufanie ślepe! Widzisz je a czujesz to, że pomódz nie możesz. Takie zaufanie właśnie miała do mnie cała rodzina Aleksandry Andrejewny, zapomnieli myśleć nawet, że ta dziewczyna znajduje się w niebezpieczeństwie. I ja ze swej strony pocieszam ich, uspakajam, że groźnego nic nie ma, a mnie samemu dusza w pięty ucieka. Na domiar nieszczęścia, takie roztopy, że lekarstwa z miasta trudno sprowadzić. Nie wychodzę z pokoju chorej, oderwać się nie mogę. Różne, że tak powiem, wesołe anegdotki opowiadam, w karty z nią gram, przesiaduję po całych nocach. Staruszka dziękuje mi ze łzami, a ja myślę sobie: nie wart jestem twoich dziękczynień!... Przyznam się panu otwarcie, bo już teraz niema co ukrywać – zakochałem się w mojej pacyentce... I ona przywiązała się do mnie także; bywało, że oprócz mnie jednemu, nie pozwalała nikomu wejść do swego pokoju. Zapytywała, gdzie się kształciłem, jak mi się powodzi, kto są moi krewni, u kogo bywam? Czuję to, rozumiem, że nie powinna męczyć się rozmową – a jednak zabronić jej mówić nie mogę, stanowczo nie mogę. Nieraz chwytałem się za głowę, wyrzucając sobie w duszy: – co robisz, rozbójniku! Czasem weźmie moją rękę, patrzy na mnie, długo patrzy, odwróci się, westchnie i rzeknie: Jakiś pan dobry, a ręce jej rozpalone, oczy wielkie, zmęczone. – Tak – mówi – pan jesteś dobry człowiek, bardzo dobry; nie taki, jak nasi sąsiedzi, o! nie taki!... Że też ja pana nie znałam dotychczas... – Pani – powiadam – doprawdy nie wiem, czem zasłużyłem, lecz uspokój się, na miłość Bożą, uspokój się, wszystko będzie dobrze, zdrowie wróci.

– Tymczasem muszę panu powiedzieć – dodał lekarz, pochylając się naprzód i wznosząc brwi do góry – z sąsiadami ta rodzina nie miała prawie żadnych stosunków, dlatego, że biedniejsi nie byli dla niej odpowiedniem towarzystwem, z bogatymi zaś niewdawała się przez dumę. Powiadam panu, że była to rodzina bardzo wykształcona i otóż to właśnie mi pochlebiało. Chora tylko z moich rąk przyjmowała lekarstwa; podniesie się cokolwiek na łóżku przy mej pomocy, wypije i spojrzy na mnie... Aż się serce ściska!...

Tymczasem coraz jej gorzej i gorzej... myślę sobie: umrze, napewno umrze! Wierz mi pan, że sam wolałbym był położyć się w trumnie. A tu matka, siostry, wciąż patrzą mi w oczy... mają zaufanie. – Co? Jak? – Nic, nic, odpowiadam, a to takie nic, że można oszaleć! Oto siedzę pewnego razu w nocy przy chorej, znów sam jeden... Dziewka siedzi w tymże pokoju, śpi i chrapie, aż szyby drżą. Niema się czemu dziwić, dziewka się także zmęczyła. Chora przez cały ten wieczór czuła się bardzo niedobrze, gorączka ją trawiła. Do samej północy rzucała się niespokojnie, nareszcie zdaje się, że zasnęła... nie rusza się, leży w kącie; przed obrazem pali się lampa. Ja siedzę, drzemię także. Nagle, jakby mnie kto w bok uderzył, obejrzałem się; Boże wielki! Chora patrzy na mnie szeroko otwartemi oczami, policzki jej płoną. – Co pani? pytam. – Doktorze, wszak ja umrę? – Niechże Bóg broni! – Nie, doktorze, nie; i nie mów mi, że ja żyć będę, nie mów. O gdybyś pan wiedział! Słuchaj, na Boga, nie ukrywaj przedemną prawdy! Jeżeli będę wiedziała, że muszę umrzeć, wtenczas powiem panu wszystko, wszystko... – Zmiłuj się pani! – Ja nie spałam, dawno patrzę na pana, ja panu wierzę; jesteś człowiek dobry, uczciwy; zaklinam pana na wszystko, co masz najdroższego na świecie, powiedz mi prawdę! O gdybyś wiedział, jak to ważne dla mnie! Doktorze, na Boga! powiedz mi pan, czy znajduję się w niebezpieczeństwie. Błagam pana o to! – Nie ukrywam – rzekłem – że w istocie, choroba pani jest niebezpieczna, ale... Bóg łaskaw. – Ja umrę, umrę! – powtarzała, jakby uradowana i twarz jej przybrała wyraz wesoły. Przeląkłem się. – Ależ nie bój się pan – rzekła – śmierć nie jest dla mnie straszna... Podniosła się i oparła na łokciu. – Teraz – rzekła – no teraz, mogę panu powiedzieć, że wdzięczna panu jestem z całej duszy, żeś pan człowiek dobry... że pana kocham... Patrzę na nią, jak szalony. – Słyszysz pan, kocham pana – powtórzyła. – Czem mogłem na to zasłużyć? – Nie, nie, pan mnie nie rozumiesz, ty nie rozumiesz mnie!... Nagle wyciągnęła ręce, objęła moją głowę i ucałowała... Czy dasz pan wiarę, że o mało nie krzyknąłem; padłem na kolana przy łóżku i ukryłem głowę w poduszkach. Ona milczy i palce jej drżą na mych włosach, słyszę, że płacze... Zacząłem ją pocieszać, zapewniać; sam nie wiem, co do niej mówiłem. – Dziewczynę – rzekłem – obudzę, dziękuję pani... wierzę... trzeba się uspokoić... – Dość, dość – odrzekła – niech ich Bóg ma w swojej opiece, obudzą się, to przyjdą; wszystko jedno, przecież mam umrzeć... A ty czemuś posmutniał, czego się boisz? Podnieś głowę... A może, może pan mnie nie kocha, może zawiodłam się... w takim razie proszę o przebaczenie. – Co pani mówi! Ja panią kocham, kocham! Spojrzała mi prosto w oczy. – Więc obejmij mnie – rzekła. Wyznam panu otwarcie, że nie rozumiem, dlaczegom nie oszalał owej nocy. Czuję, że chora się gubi, że nie jest zupełnie przytomna, rozumiem także i to, że gdyby nie wiedziała, że umrze, nie pomyślałaby o mnie wcale... Juścić, jak pan chcesz, ale przykro jest umierać, mając dwadzieścia pięć lat życia i nie pokochawszy nikogo.. Oto co ją męczyło, oto dlaczego ona z rozpaczy pokochała mnie! Rozumie pan teraz? Nie wypuszcza mnie ze swoich rąk. – Pani – mówię – zlituj się nademną i nad sobą. – Czego żałować? – odpowiada – wszakże mam umrzeć. Ciągle to powtarzała: Gdybym wiedziała, że żyć będę i znów liczyć się do szeregu porządnych panien, wstydziłabym się, bardzobym się wstydziła... a tak, cóż?! – Ale kto pani powiedział, że umrzesz? – O nie! nie, ty mnie nie oszukasz, ty kłamać nie umiesz!.. – Będziesz żyła, ja panią wyleczę, poprosimy matkę o błogosławieństwo, pobierzemy się, będziemy szczęśliwi... – – Nie, dałeś mi słowo, że umrę, obiecałeś mi to. Było mi gorzko, z wielu przyczyn gorzko. I osądź pan sam, jak to się czasem dziwnie składa; zdaje się, że niby nic, a jednak przykro, boleśnie. Przyszło jej do głowy zapytać mnie o imię, nie o nazwisko, lecz o imię chrzestne. Trzeba nieszczęścia, że nazywają mnie Tryfonem... Tak, tak, Tryfonem Iwanowiczem. Cóż robić? zapytany, odpowiadam, jak prawda: – Tryfon. Zmarszczyła się, pokręciła główką i szepnęła kilka wyrazów po francusku. Nie dobre to były jakieś wyrazy – i rozśmiała się także jakoś niedobrze.

Przepędziłem z nią prawie całą noc; nad ranem wyszedłem jak zagorzały i powróciłem do niej już za dnia, po herbacie. Boże! Boże! Poznać jej nie było można, tak się zmieniła!.. Zapewniam pana honorem, że teraz literalnie pojąć nie jestem w stanie, jak mogłem wytrzymać te tortury. Trzy dni i trzy noce przemęczyła się jeszcze moja chora... i jakie noce! Co ona do mnie mówiła! A ostatniej nocy, wyobraź pan sobie, siedzę przy niej i już tylko proszę Boga w duchu, aby ją zabrał prędzej i mnie także – wtem matka staruszka wchodzi do pokoju. Już w wigilię tego dnia powiedziałem był matce, że stan jest groźny, nadzieja bardzo słaba i że wartoby posłać po duchownego. Chora, zobaczywszy matkę, rzekła: – Jakto dobrze, mamo, żeś przyszła, spojrzyj na nas, my się kochamy, daliśmy sobie słowo. – Co ona, doktorze, co ona? – zapytała matka. Zmartwiałem. – Bredzi – rzekłem – w gorączce. A ona na to: – Nie zaprzeczaj, przed chwilą mówiłeś inaczej i pierścionek przyjąłeś odemnie. Dlaczego udajesz? Matka jest dobra, przebaczy, zrozumie, a ja umieram, więc pocóż mam kłamać? Daj mi rękę... Wybiegłem z pokoju... Staruszka domyślała się....

– Nie będę pana męczył dłużej opowiadaniem, a przyznam się, że i mnie samemu ciężko przypominać to wszystko... Na drugi dzień moja chora umarła. Niech jej Bóg da królestwo niebieskie – dodał z westchnieniem. Przed śmiercią kazała wszystkim wyjść z pokoju i została ze mną sam na sam. – Wybacz mi pan – rzekła – być może, że zawiniłam względem ciebie... lecz wierz mi, że nie kochałam oprócz ciebie nikogo... Nie zapominaj o mnie, zachowaj mój pierścionek.

Lekarz odwrócił się – ja wziąłem go za rękę.

– Eh – rzekł – mówmy lepiej o czem innem, albo możebyśmy zagrali w preferansika, niedrogo? Tacy ludzie, jak ja, nie powinni oddawać się wzniosłym uczuciom. Tacy powinni myśleć tylko o tem, aby dzieci nie piszczały, żona nie robiła kłótni. Boć ja później, widzi pan, wstąpiłem, jak to się mówi, w związki małżeńskie. Tak, tak. Wziąłem za żonę córkę kupca i siedm tysięcy posagu. Imię jej Akulina – akurat dla Tryfona. Baba zła, ale na szczęście, po całych dniach sypia. A cóż nasz preferansik?

Zasiedliśmy do gry po kopiejce. Tryfon Iwanowicz wygrał odemnie półtrzecia rubla i odszedł późno, bardzo zadowolony ze swego zwycięztwa.II. Burmistrz.

O piętnaście wiorst od mego majątku mieszka pewien młody ziemianin, dymisyonowany oficer gwardyi, Arkadyusz Pawłowicz Pienoczkin.

Zwierzyny w jego majątku jest bardzo wiele; dom zbudowany podług planów architekta francuskiego, służba ubrana po angielsku; obiady daje doskonałe, gości przyjmuje nader uprzejmie – i pomimo tego, jeżdżę do niego niechętnie.

Jest to człowiek rozsądny i stateczny, otrzymał wykształcenie, służył w wojsku, bywał w wyższych towarzystwach, a obecnie z powodzeniem zajmuje się gospodarstwem.

Arkadyusz Pawłowicz, mówiąc własnemi jego słowami, jest surowy lecz sprawiedliwy, troszczy się o szczęście swych poddanych i wymierza im kary, również dla ich szczęścia. „Trzeba z nimi postępować, jak z dziećmi, powiada: „ciemnota”, mon cher, il faut prendre cela en consideration” – sam w wypadkach tak zwanej smutnej konieczności, unika wszelkich ruchów gwałtownych i nie lubi podnosić głosu.

Jest on niewielkiego wzrostu, kształtnie zbudowany, wcale niebrzydki, ręce i paznogcie utrzymuje bardzo starannie, rumiane jego usta i policzki kwitną zdrowiem.

Ubiera się z gustem, sprowadza książki francuskie, ryciny i gazety, lecz nie jest wielkim amatorem czytania, „Żyda wiecznego tułacza” ledwie przemęczył. W karty gra doskonale. Wogóle Arkadyusz Pawłowicz ma reputacyę bardzo wykształconego szlachcica i najpoważniejszego kandydata do żeniaczki w całej naszej gubernii. Trzyma się zawsze dobrze, jest ostrożny jak kot, od urodzenia nie był wmieszany w żadną historyę, chociaż, w razie potrzeby, lubi dać się poznać i zaimponować komu nieśmiałemu.

Złem towarzystwem literalnie pogardza, boi się skompromitowania; zato w wesołych chwilach ogłasza się za zwolennika Epikura, chociaż wogóle o filozofii wyraża się pogardliwie, nazywając ją „mglistym pokarmem dusz niemieckich”, a niekiedy poprostu brednią, nonsensem.

Muzykę lubi, przy kartach nuci przez zęby, lecz z uczuciem; pamięta różne wyjątki z „Łucyi z Lamermooru” i z „Lunatyczki”, lecz śpiewa bardzo wysoko. Na zimę jeździ zwykle do Petersburga. Porządek w domu u niego jest nadzwyczajny; nawet stangreci poddali się jego wpływowi i codziennie nietylko wycierają chomonta i czyszczą liberyę, ale myją nawet swoje własne twarze.

Jego ludzie dworscy patrzą, co prawda, z podełba, ale u nas w Rosyi trudno odróżnić człowieka ponurego od zaspanego.

Arkadyusz Pawłowicz mówi zawsze głosem miękkim i przyjemnym, z przerwami, jakby z przyjemnością przepuszczając każdy wyraz przez swe prześliczne, wyperfumowane wąsy; używa także wiele wyrażeń francuskich, jako to: „mais c’est impayable,” – „mais comment donc” etc.

Z tem wszystkiem, ja przynajmniej, odwiedzam go, co prawda, niechętnie i gdyby nie cietrzewie i kuropatwy, dawnobym przerwał tę znajomość.

Pomimo mojej niesympatyi dla Arkadyusza Pawłowicza, przepędziłem jednak u niego noc. Nazajutrz rano, bardzo wcześnie, kazałem zaprządz do swej bryczki, lecz uprzejmy gospodarz nie chciał mnie puścić bez śniadania na sposób angielski, i wprowadził mnie do swego gabinetu.

Razem z herbatą podano nam kotlety, jajka na miękko, masło, miód, ser i t. d.

Dwaj kamerdynerzy w czystych, białych rękawiczkach szybko i w milczeniu uprzedzali nasze życzenia.

Siedzieliśmy na perskiej sofie; Arkadyusz Pawłowicz miał na sobie szerokie szarawary jedwabne, czarną kurtkę aksamitną, piękny fez z chwastem i żółte chińskie pantofle bez napiętków. Pił herbatę, śmiał się, przypatrywał się swoim paznogciom, palił, podkładał sobie poduszki pod bok i wogóle czuł się w jak najlepszem usposobieniu.

Podjadłszy dobrze i z przyjemnością widoczną, nalał sobie czerwonego wina, podniósł kieliszek do ust i nagle zmarszczył się:

– Dlaczego wino nieogrzane? – zapytał dość ostrym głosem kamerdynera.

Kamerdyner zmieszał się, stanął jak wryty i zbladł.

– Wszak pytam cię, kochanie, dlaczego wino nieogrzane? – ciągnął spokojnie Arkadyusz Pawłowicz, nie spuszczając z niego wzroku.

Nieszczęsny kamerdyner kręcił serwetą i nie odpowiadał.

– Pardon, mon cher – rzekł uprzejmy gospodarz do mnie i znów zwrócił się do kamerdynera.

– No, idź – dodał po krótkiem milczeniu i zadzwonił.

Wszedł człowiek gruby, czarnowłosy, z nizkiem czołem i podpuchłemi oczami.

– Zrobić tam porządek z Fedorem – rzekł Arkadyusz Pawłowicz półgłosem, spokojnie.

– Słucham – odpowiedział gruby i wyszedł.

– Voilà, mon cher, les désagréments de la campagne – zauważył wesoło Arkadyusz Pawłowicz. – Dokądże to? Zostań pan jeszcze, posiedź trochę.

– Nie – odpowiedziałem – już czas.

– Na polowanie. Och! ci myśliwi! Dokądże pan teraz jedziesz?

– Czterdzieści wiorst ztąd, do Riabowa.

– Do Riabowa? W takim razie i ja pojadę z panem. Jest to tylko pięć wiorst od mojej Szypiłówki, a w Szypiłówce nie byłem już dość dawno, nie miałem czasu. Wybornie się składa: pan zapoluje, a wieczorem do mnie. Zjemy razem kolacyę, weźmiemy z sobą kucharza i przenocujesz pan u mnie. Prześlicznie, prześlicznie – dodał – nie czekając na moją odpowiedź. – C’est arrangé. Hej! jest tam kto?... Kazać zaprządz do powozu, prędzej! Jedziemy! jedziemy!

Zaczął śpiewać jakiś romans francuski.

– Pan zapewne nie wiesz – ciągnął – że tam u mnie chłopi płacą czynsz. Konstytucya. Cóż robić?! Jednak czynsz płacą akuratnie, co prawda; dawno wziąłbym ich na pańszczyznę, ale mało ziemi i tak dziwię się, jak oni mogą wystarczyć, zresztą c’est leur affaire. Mam tam doskonałego burmistrza, une forte tête, mąż stanu, zobaczysz pan...

Cóż było robić. Zamiast o dziewiątej, wyjechaliśmy o drugiej; każdy myśliwy zrozumie moją niecierpliwość. Arkadyusz Pawłowicz zabrał z sobą taką masę bielizny, produktów, ubrań, perfum, poduszek i różnych nesesserów, że dla niejednego oszczędnego Niemca wystarczyłoby to na cały rok. Przy każdem zjeżdżaniu z góry miał krótką, lecz energiczną przemowę do stangreta, z czego wywnioskować mogłem, że jest porządny tchórz. Zresztą podróż odbyła się bardzo pomyślnie, tylko na jednym, niedawno zreperowanym mostku, zawalił się wóz z kucharzem i tylnem kołem przygniótł mu brzuch.

Arkadyusz Pawłowicz, widząc tę katastrofę, przestraszył się nie żartem i natychmiast kazał zapytać, czy kucharz ma całe ręce?

Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, natychmiast się uspokoił.

Jechaliśmy dość długo. Siedziałem w jednym powozie z Arkadyuszem Pawłowiczem; pod koniec podróży czułem się śmiertelnie znudzonym, tembardziej, że w przeciągu kilku godzin jazdy mój towarzysz wypowiedział już wszystko, co miał do powiedzenia i zaczął być liberalnym. Nakoniec przyjechaliśmy, ale nie do Riabowa, lecz wprost do Szypiłówki. Tego dnia już polować nie mogłem i z bólem serca poddałem się losowi.

Kucharz przyjechał o kilka minut wcześniej od nas i widocznie już zdążył uprzedzić kogo należało, dlatego, że przy samym wjeździe powitał nas starosta (syn burmistrza), wielki i ryży chłop, sążniowego wzrostu, konno i bez czapki, w nowej kapocie rozpiętej.

– Gdzież jest Sofron? – zapytał go Arkadyusz Pawłowicz.

Starosta najpierw zręcznie zeskoczył z konia, skłonił się panu do pasa i rzekł:

– Witajcie ojcze, Arkadyuszu Pawłowiczu.

Potem podniósł głowę i oznajmił, że Sofron pojechał do Perowa, lecz że już po niego posłano.

– No, jedź za nami – rzekł Arkadyusz Pawłowicz.

Starosta odprowadził konia na bok, wsiadł na niego i puścił się kłusem za powozem, trzymając czapkę w ręku.

Jechaliśmy przez wieś, z przeciwnej strony, na próżnych wozach, jechało kilku chłopów; wracali oni z gumna, śpiewali pieśni, podskakując całem ciałem i machając nogami w powietrzu.

Ujrzawszy nasz powóz i starostę, nagle zamilkli, zdjęli swoje zimowe czapki (rzecz działa się latem) i patrzyli, jakby oczekując rozkazu. Arkadyusz Pawłowicz łaskawie im się ukłonił. Jakieś trwożliwe zaniepokojenie widać było w całej wsi. Baby w kraciastych chustkach rzucały drewnami na niedomyślne, czy też zbyt gorliwe psy; kulawy starowina, z brodą, zaczynającą się pod samemi oczami, odciągnął niedopojonego konia od studni, uderzył go, nie wiadomo za co, w bok, i dopiero się ukłonił. Dzieci w długich koszulinach biegły z krzykiem do chat, kładły się brzuchami na wysokim progu, zwieszały głowy, zarzucały nogi do góry i takim sposobem, bardzo zgrabnie wpadały do ciemnych sieni, zkąd się już nie pokazywały. Nawet kury biegły szybko na podwórze; jeden śmiały kogut, z czarną piersią, wyglądającą jak atłasowa kamizelka, i czerwonym ogonem, zakręconym aż do samego grzebienia, został na drodze i chciał zapiać, lecz nagle zawstydził się i także uciekł.

Chata burmistrza stała opodal od innych, wśród zagonów gęstych, zielonych konopi. Zatrzymaliśmy się przed wrotami. Pan Pienoczkin wstał, malowniczo zrzucił z siebie płaszcz i wyszedł z powozu; żona burmistrza powitała nas nizkiemi ukłonami i podeszła do pańskiej rączki.

Arkadyusz Pawłowicz dał jej nacałować się do syta i wszedł na ganek. W sieni, w ciemnym kącie stała starościcha i pokłoniła się również, lecz całować pana po rękach nie śmiała. W tak zwanej chłodnej izbie, z sieni na prawo, uwijały się dwie baby: wynosiły one ztamtąd rozmaite rupiecie, puste dzbany, zdrewniałe kożuchy, garnki, kołyskę z dzieckiem i kupę gałganów; wymiatały śmiecie miotełkami łaziennemi.

Arkadyusz Pawłowicz kazał im wyjść i zasiadł na ławce pod obrazami. Stangreci wnosili kufry, szkatułki i różne pakunki, starając się wszelkiemi sposobami zmniejszyć stukanie swoich ciężkich butów. Tymczasem Arkadyusz Pawłowicz wypytywał starostę o urodzaje, zasiewy i inne przedmioty gospodarskie. Starosta odpowiadał zadowalniająco, ale jakoś niezręcznie, jakby zmarzłemi palcami kaftan zapinał. Stał on przy drzwiach i ciągle się oglądał; dając przejście zręcznemu kamerdynerowi.

Z po za szerokich pleców starosty udało mi się zobaczyć, jak żona burmistrza, w sieni, tłukła jakąś babę, starając się, aby to było pocichu. Nagle zaturkotał wóz, zatrzymał się przed gankiem – i wszedł burmistrz.

Ten, według Arkadyusza Pawłowicza, mąż stanu, był niewielkiego wzrostu, barczysty, szpakowaty i tęgi, z czerwonym nosem, maleńkiemi niebieskiemi oczami i brodą w kształcie wachlarza. Zauważymy tutaj, że od czasu jak Rosya stoi, nie było jeszcze w niej okazu człowieka wzbogaconego, bez szerokiej brody.

Niektóry przez całe życie swoje nosił bródkę rzadką, śpiczastą, jak klin – nagle wzbogaciwszy się, obłożył się naokoło, jak zorzą; – zkąd się te włosy biorą?

Burmistrz, widocznie podchmielił sobie w Perowie, twarz miał jakby spuchniętą i czuć było wódkę od niego.

– Ach! panie! ojcze nasz, łaskawco ty nasz! – zawołał, jakby śpiewając i z takim zachwytem na twarzy, że zdawało się, iż natychmiast łzami się zaleje – raczyłeś-to nareszcie do nas przybyć! Rączkę – dodał, zawczasu wyciągając usta.

Arkadyusz Pawłowicz zaspokoił to żądanie.

– No cóż, bracie Sofronie, jak tu u ciebie idzie? – zapytał głosem łaskawym.

– Ach! panie, ojcze nasz – wykrzyknął Sofron – i jakżeby mogło iść źle? Przecież pan, ojciec nasz, łaskawca nasz, raczyłeś zaszczycić swoim przyjazdem naszą wiosczynę, uszczęśliwiłeś nas, aż do grobu! Dzięki Bogu, Arkadyuszu Pawłowiczu, dzięki Bogu, wszystko idzie pomyślnie, z łaski pańskiej.

Tu Sofron przerwał, popatrzył na pana i jakby znów porwany uczuciem (przy czem i wódka swoje robiła), jeszcze raz poprosił o rękę i zaczął znów:

– Ach! panie nasz! ojcze, łaskawco! dalibóg zgłupiałem zupełnie z radości. Patrzę i nie wierzę.

Arkadyusz Pawłowicz spojrzał na mnie, uśmiechnął się i zapytał:

– N’est ce pas que c’est touchant?

– Tak, ojcze Arkadyuszu Pawłowiczu, i jakże to będzie? straciłem zupełnie głowę, nie raczyliście zupełnie zawiadomić o przyjeździe. Gdzie przepędzicie noc? Przecież tu nieczystość, śmiecie...

– To nic – z uśmiechem odpowiedział Arkadyusz Pawłowicz – to dobrze.

– Jak dla kogo dobrze; dla chłopa dobrze, ale wszak to nasz pan, ojciec, łaskawca. Wybaczcie mi głupiemu, żem rozum stracił. Dalibóg, zupełnie jestem jak odurzony.

Tymczasem podano kolacyę. Arkadyusz Pawłowicz zaczął jeść. Syna swego burmistrz wypędził z izby, żeby nie było zaduchu.

– No, cóż? rozmierzyliście się? – zapytał pan Pienoczkin, który widocznie chciał naśladować chłopski sposób mówienia i mrugnął na mnie.

– Rozmierzyli, ojcze, wszystko z pańskiej łaski. Onegdaj podpisali papier. Chłynowscy z początku nie chcieli, żądali, żądali, Bóg wie czego żądali, ale to naród głupi. A my, ojczulku, z łaski twojej, wdzięczność pokazaliśmy; Mikołaja Mikołajewicza, pośrednika, zadowolniliśmy. Wszystkośmy zrobili według pańskiego rozkazania, jak pan rozkazać raczył, takeśmy robili, i z wiadomością Jegora Dmitryewicza robiliśmy...

– Jegor mi o tem mówił – rzekł poważnie Arkadyusz Pawłowicz.

– A jakże, ojczulku, Jegor Dmitrycz...

– No, a teraz jesteście kontenci?

Sofron tylko na to czekał.

– Ach! ojcze nasz, łaskawco nasz – zaśpiewał znów – wszakże my za pana modlimy się dzień i noc... Ziemi tylko trochę za mało.

Pienoczkin przerwał mu:

– No dobrze, dobrze, Sofronie, ja wiem, żeś ty gorliwy sługa. A jakże z omłotem?

Sofron drgnął.

– No, panie nasz, ojcze... omłot, to nie bardzo dobry... ale... pozwólcie ojczulku, Arkadyuszu Pawłowiczu, powiedzieć wam o bardzo ważnej sprawie (mówiąc to, przybliżył się do pana Pienoczkina, nachylił się i przymrużył jedno oko): martwe ciało znalazło się na naszym gruncie...

– Jak?

– Sam rozumem swoim pojąć tego nie mogę, ojczulku i łaskawco nasz; to szczęście, że się znalazło w blizkości cudzej miedzy, chociaż, nie chcę grzechu taić, na naszym gruncie. Ja je też zaraz na cudzy klin ściągnąć kazałem, póki było można; przystawiłem wartę, a swoim zapowiedziałem: macie milczeć. Policyi zaś na wszelki przypadek objaśniłem: oto jakie porządki, mówię, no... i herbata i wdzięczność... I jak pan myśli, wszystko spadło na kark sąsiada, a wiadomo, że martwe ciało dwieście rubli, jak bułka za grosz!

Pan Pienoczkin śmiał się i cieszył ze zręczności swego burmistrza i kilkakrotnie odezwał się do mnie, wskazując go ruchem głowy: „Quel gaillard!”

Tymczasem na dworze ściemniało zupełnie. Arkadyusz Pawłowicz kazał sprzątnąć ze stołu i przynieść siano. Kamerdyner wydobył prześcieradła i poduszki. Sofron odszedł do siebie; przed zaśnięciem Arkadyusz Pawłowicz mówił o wielkich zaletach ruskiego chłopa i dodał, że od czasu, gdy Sofron zarządza majątkiem, włościanie szypiłowscy nigdy nie zalegają w opłacie czynszu i nie są winni ani grosza.

Nazajutrz wstaliśmy dosyć wcześnie, ja chciałem jechać do Riabowa, lecz Arkadyusz Pawłowicz pragnął mi pokazać swój majątek i uprosił, żebym został. I ja też chciałem się przekonać o zaletach wielkiego męża stanu, Sofrona. Przyszedł i burmistrz. Miał na sobie kapotę granatową, podpasaną czerwonym pasem. Mówił daleko mniej niż wczoraj, patrzył bystro i uważnie panu w oczy, odpowiadał składnie i dobrze. Razem z nim udaliśmy się na gumno. Syn Sofrona, sążnisty starosta, sądząc z powierzchowności, człowiek bardzo głupi, poszedł również z nami i jeszcze przyłączył się do nas Fedosieicz, dymisyonowany żołnierz, z ogromnemi, siwemi wąsami i szczególniejszym wyrazem twarzy; wyglądał on tak, jakby dawno zdziwił się czemś nadzwyczajnie i dotychczas nie mógł przyjść do siebie. Obejrzeliśmy gumno, stodoły, owczarnie, szopy, wiatrak, obory, ogrody warzywne, zagony konopi; rzeczywiście wszystko było w nadzwyczajnym porządku, jedynie tylko zmęczone i smutne twarze chłopów budziły jakieś wątpliwości. Oprócz pożytecznego, Sofron myślał także i o pięknem: wszystkie rowy obsadził wierzbiną, na gumnie porobił drożki i wysypał piaskiem, na wiatraku zrobił chorągiewkę, wyobrażającą niedźwiedzia z otwartą paszczą i czerwonym językiem, do murowanej obory przylepił coś podobnego do frontonu greckiego i pod frontonem zrobił napis: „Zbódowana wefsi szypiłufce f tysiąc ośimset cztyrdziestym roku ta obora”.

Arkadyusz Pawłowicz rozczulił się, a potem zaczął mi wykładać po francusku wszelkie korzyści oczynszowania, przyczem jednak dodał, – że pańszczyzna dla obywateli jest daleko korzystniejsza.

Zaczął dawać burmistrzowi rady; jak sadzić kartofle, jak przygotowywać paszę dla bydła i t. d. Burmistrz słuchał pańskiej mowy z uwagą, niekiedy wtrącał swoje zdanie, lecz już nie tytułował Arkadyusza Pawłowicza ani ojcem, ani łaskawcą i ciągle mówił, że ziemi mają za mało i, że warto byłoby dokupić.

– No więc kupcie – rzekł Arkadyusz Pawłowicz – kupcie na moje imię, nie mam nic przeciwko temu.

Na to już Sofron nic nie odrzekł, tylko brodę gładził.

– Jednak teraz-by warto pojechać do lasu, zauważył pan Pienoczkin.

Wnet przyprowadzono konie wierzchowe i pojechaliśmy. W lesie zastaliśmy wielką gęstwinę i zapuszczenie, za co Arkadyusz Pawłowicz pochwalił Sofrona i poklepał go po ramieniu. Pan Pienoczkin, co do gospodarstwa leśnego, trzymał się ruskich pojęć i opowiedział mi zaraz nader zabawne, według niego, zdarzenie: jak jeden obywatel, żartowniś, przekonał swego leśniczego, wydarłszy mu na dowód pół brody, że od podrąbania las gęściej nie rośnie... Zresztą pod innemi względami, Arkadyusz Pawłowicz i Sofron nie brzydzili się nowatorstwem. Gdyśmy wrócili do wsi, burmistrz pokazywał nam wialnię, niedawno z Moskwy sprowadzoną. Wialnia działała bardzo dobrze, lecz gdyby Sofron był wiedział, jaka nieprzyjemność czekała i jego i jego pana, to z pewnością nie prowadziłby do wialni, lecz zostałby w domu, wraz z nami.

Oto co się stało. Wychodząc z szopy, ujrzeliśmy następujący widok: o kilka kroków odedrzwi, w pobliżu brudnej kałuży, w której wesoło chlapały się trzy kaczki, stali dwaj chłopi: jeden starzec sześćdziesięcioletni, drugi dwudziestoletni młodzieniec; obadwaj w domowych łatanych koszulach, boso i podpasani postronkami. Fedosieicz kręcił się koło nich i zapewnie namawiał, żeby się oddalili, i być może, że byłby ich namówił, gdybyśmy byli dłużej w stodole, lecz zobaczywszy nas, wyciągnął się, jak struna i jakby skamieniał. Tuż blizko stał starosta, z otwartemi ustami. Arkadyusz Pawłowicz zmarszczył brwi, zagryzł usta, zbliżył się do chłopów, ci, milcząc, schylili się do jego kolan.

– Co wam trzeba? O co prosicie? – zapytał głosem surowym i trochę przez nos.

Chłopi spojrzeli jeden na drugiego i nie rzekli ani słowa, tylko przymrużyli oczy, jakby od słońca, i zaczęli prędzej oddychać.

– No cóż wy – rzekł znów pan Pienoczkin – języków nie macie? No, mówcie, co wam potrzeba? – dodał, kiwnąwszy głową na starego – nie bójcie się, głupcy!

Starzec wyciągnął swoją ciemną, opaloną, zmarszczoną szyję i ochrypłym głosem rzekł: „Ratuj nas, panie!” – i znów uderzył w ziemię czołem. Młody chłop również nizko się ukłonił. Arkadyusz Pawłowicz z godnością na nich popatrzył i podniósł głowę.

– No, cóż takiego? Na kogóż się skarżycie?

– Zmiłuj się, panie, daj odetchnąć, zamęczeni jesteśmy zupełnie (stary mówił z trudnością).

– Kto cię zamęczył?

– A Sofron, nasz ojcze i łaskawco.

Arkadyusz Pawłowicz milczał przez chwilę.

– Jak cię zowią? – zapytał.

– Antip.

– A to kto?

– To mój synek.

– No, więc czemże on cię zamęczył? – rzekł, patrząc z góry na starca.

– Ojcze, zgubił nas zupełnie! Dwóch synów, choć kolej na nich nie była, oddał do wojska, a teraz i trzeciego zabiera. Wczoraj ostatnią krówkę z podwórza wyprowadził i kobietę moją pobił, oto łaskawca – powiedział i wskazał na Sofrona.

Pan Pienoczkin spochmurniał.

– Co to ma znaczyć – spytał burmistrza półgłosem i z widocznem niezadowoleniem.

– Człowiek pijany – odpowiedział burmistrz – próżniak, z zaległości nie wychodzi już piąty rok.

– Sofron Jakowlicz za mnie zaległość wniósł, już piąty rok temu jak wniósł – i od tej pory wpędził mnie w kabałę.

– A dlaczego była zaległość – groźnie zapytał pan Pienoczkin? Dlatego, że pić lubisz? po szynkach się włóczysz? Znam ja was, pilibyście tylko i na piecach leżeli, a porządny chłop musi za was odpowiadać.

– I grubijanin także – wtrącił burmistrz.

– No, to ma się rozumieć, zawsze tak bywa, ja już to nieraz zauważyłem; cały rok hula, nie szanuje nikogo, a potem do nóg upada.

– Ojcze Arkadyuszu Pawłowiczu – z rozpaczą rzekł chłop – zmiłuj się, broń mię; jakiż ja grubijanin? Jak przed Bogiem mówię, już siły nie starczy, nie lubi mnie Sofron Jakowlicz; za co, niech go Bóg sądzi, gubi mnie i niszczy i teraz oto ostatniego syna, i tego... (po żółtych i zmarszczonych policzkach starca popłynęły łzy) zmiłuj się panie, ratuj!

– I nie nas tylko – zaczął młody chłop.

Arkadyusz Pawłowicz nagle wybuchnął:

– A ciebie kto pyta? Nie pytają cię, to milcz. Co to jest? Milczeć, mówię ci, milczeć! Ależ to bunt! Nie, bracie, nie radzę ci się buntować, nie radzę. (Arkadyusz Pawłowicz zrobił krok naprzód, lecz zapewne przypomniał sobie o mojej obecności). Je vous demande pardon, mon cher – rzekł z wymuszonym uśmiechem, zniżywszy znacznie głos. C’est le maurais coté de la médaille. No dobrze, dobrze – rzekł, nie patrząc na chłopów, ja każę... możecie odejść (chłopi nie ruszyli się); no, przecież powiedziałem wam, że dobrze, idźcież sobie, a ja każę to rozpatrzeć.

Arkadyusz Pawłowicz odwrócił się od nich.

– Wieczne niezadowolenia – rzekł przez zęby i szybkiemi kroki poszedł do domu.

Sofron udał się za nim, starosta wystraszył kaczki z kałuży; chłopi stali jeszcze przez czas jakiś na tem samem miejscu, popatrzyli jeden na drugiego i nie oglądając się, powlekli się w swoją stronę.

W dwie godziny później byłem w Riabowie, i razem z Anpadistem, znajomym chłopem, wybierałem się na polowanie. Do samego mego odjazdu Pienoczkin krzywił się na Sofrona.

Zacząłem z Anpadistem rozmowę o włościanach szypiłowskich, o panu Pienoczkinie, zapytałem, czy nie zna tamtejszego burmistrza.

– Sofrona? jeszczeby też!

– A cóż to za człowiek?

– Pies, nie człowiek. Takiego psa do samego Kurska nie znajdzie.

– A cóż?

– Przecież Szypiłówka to tylko niby należy do Pienoczkina, właściwie Sofron ją posiada.

– Czy być może?

– Rządzi jak swoją własnością. Chłopi prawie wszyscy są mu dłużni; pracują na niego, jak parobcy; posyła ich z dostawami, wszędzie.

– Ziemi, zdaje się, że mają niewiele...

– Niewiele? On u jednych Chłynowskich osiemdziesiąt dziesięcin dzierżawi, u naszych sto dwadzieścia, a przecież nie z samego tylko gospodarstwa ma dochody: on i końmi handluje, i olejem, i konopiami i Bóg wie czem; mądry on, bardzo mądry i bogaty, bestya; ale zwierzę nie człowiek, powiedziałem – pies.

– Dlaczegóż się na niego nie skarżą?

– A cóż to obchodzi właściciela? zaległości niema, to dosyć. A zresztą, dodał po krótkiem milczeniu, niechnoby się kto sprobował poskarżyć, miałby od niego!

Przypomniałem sobie Antypa i opowiedziałem, com widział.

– No – rzekł Anpadist –, teraz już on go całkiem zagryzie, a starosta go zamęczy. Biedaczysko, i za co cierpi? Na zebraniu poróżnił się z nim, z burmistrzem, wielka rzecz, a teraz on go, burmistrz, zaczął dziobać i zadziobie. Wie on, na kogo napadać, bogatszych gospodarzy nie rusza, łysy dyabeł, a tu sobie pozwala; on to synów Antypa, chociaż kolei nie było, do wojska oddał, gałgan nielitościwy, pies, przebacz, Panie, grzechy moje.

Poszliśmy na polowanie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: