Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Za plecami - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Za plecami - ebook

Nagroda Literacka Unii Europejskiej 2019.

Niektórzy czekali na tę wojnę całe życie. Inni zdecydowali się walczyć, bo to sprawa rodzinnego honoru – ich dziadek także zginął za Ukrainę. Ktoś wyszedł po kłótni z domu, trzasnąwszy drzwiami, i już nie zdążył się pogodzić.

Gdy na wschodzie Ukrainy wybuchła wojna, chłopak Marty dostał wezwanie na front. Musiała szybko wejść w nową rolę – dziewczyny bohatera. A przecież Marta nie chce podzielić losu bohaterek wojny ojczyźnianej, które cierpliwie czekały na powrót mężów. Woli prowadzić takie życie jak dotychczas: malować usta, kupować krem na cellulit, publikować zdjęcia z wakacji w Tajlandii. Niechęć do oczekiwań stawianych przez patriarchalne społeczeństwo narasta w niej, aż w końcu – wybucha.

Za plecami to bezpruderyjna i zmysłowa powieść o wpływie, jaki wojna wywiera na mężczyzn i kobiety, na ich seksualność oraz role społeczne. Szyjan tworzy wielowymiarowy portret młodych Ukrainek i Ukraińców z całym bagażem współczesności, skomplikowanym stosunkiem do ojczyzny i tęsknotą za bezpieczniejszym i bardziej beztroskim światem.

„Gdy chłopak Marty wyjeżdża do Donbasu, ona kolejno: płacze, upija się i masturbuje. Czy osoba niezależna i daleka od patriotycznych uniesień może odnaleźć się jako kobieta żołnierza? I czy musi? „Za plecami” to książka wściekła i obrazoburcza w najlepszym znaczeniu tego słowa.” Emilia Dłużewska

„Jest to powieść nie tylko świetna stylistycznie i dojrzała, lecz także bardzo ważna, ponieważ umieszcza Ukrainę w uniwersalnym ogólnoludzkim kontekście. Autorka przenosi wojnę z bezpiecznej przestrzeni „gdzieś daleko, na dzikim Wschodzie” w niepokojący obszar „tutaj, w naszej wspólnej Europie”. Ponieważ ten konflikt naprawdę rozgrywa się tutaj, na naszym kontynencie, i dotyczy wszystkich Europejczyków.” Jury Nagrody Literackiej Unii Europejskiej

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8191-742-1
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, _Tu byli, tak stali_

Damon Galgut, _Obietnica_

Melissa Broder, _Mleko i głód_

Miriam Toews, _Głosy kobiet_

Niviaq Korneliussen, _Dolina Kwiatów_

Willy Vlautin, _Zawsze przychodzi noc_

Claire Keegan, _Drobiazgi takie jak te_

Irene Solà, _Ja śpiewam, a góry tańczą_

_Tara June Winch, Plon_

Eduardo Halfon, _Klasztor. Żałoba_

Benjamín Labatut, _Straszliwa zieleń_

Miriam Toews, _Wszystkie me daremne żale_

Gianfranco Calligarich, _Ostatnie lato w mieście_

Już niebawem ukaże się:

Melissa Broder, _Ryby_1

Biały zarys naiwnego dziecięcego serduszka, jak z dziewczęcej laurki, rozpływa się w pochłaniającym wszystko mroku i gubi połowę. Widzę jak przez mgłę. Nawet w narysowanym na asfalcie „I♥Meri” odczytuję „Ś mierć”. Śnieg leży na starej drewnianej szatkownicy, którą wczoraj pocięto do kiszenia niezliczone główki kapusty, i zdaje mi się, że wyciągam z piersi serce pogryzione przez pchły. Kiedy kroję je na plastry, stygnie i się znieczula. Plaster dla ciebie, plaster dla mnie, plaster do zasuszenia na drogę. Do włożenia pod siodło. Schowania pomiędzy stronami listów. Chociaż jakich tam listów? Nikt teraz nie pisze listów. Tylko skąpe esemesy złożone maksymalnie z trzech części, każda o długości określonej przez operatora. Zwykle alfabetem łacińskim, żeby było taniej, chociaż pieniądze od dawna nie stoją na przeszkodzie. Pchły naszych zgryzot są niedożywione i niedogrzane, są drobne i energiczne. Podskakują, niczym cielaki do wodopoju, do jeziorek świeżej krwi, pęczniejących purpurowymi, gumowymi kroplami i zastygających w dziwaczne skrzepy w krajance z mojego prężnego mięśnia sercowego. Takie mięso trudno przeżuć i bez przyprawy do pasturmy jest niesmaczne.

Rozcinam sobą mrok. Oddycham jak ryba. Wlekę ciężką torbę. Stąpam w roztopionym śniegu. Łapczywie wdycham powietrze. I jak dziecko, przytupując małymi gęstymi kroczkami, wydeptuję w nadtopionym bagnie drugą połowę serduszka.

Sytuacja wokół drażni niczym idiota, który zimą jeździ pijany na letnich gumach, lekceważąc przepisy. Możesz bezsilnie wymachiwać pięściami i trąbić. Możesz nawet zdążyć sfilmować go, przelatującego na czerwonym, i wrzucić do mediów społecznościowych. Ale przez to bezsilność jeszcze bardziej się rozrośnie, bo ani liczba udostępnień, ani przekleństwa w komentarzach grupy internetowej, ani tagowanie przedstawicieli nowej policji niczego nie zmieni.

Niosę jakieś słoiki kapusty kiszonej i zamrożone pierogi. Suszone owoce i warzywa. Skarpetki i bieliznę. Mam wykształcenie wyższe, dobrą pracę. Mogłabym wsiąść do samochodu i przewozić znacznie więcej rzeczy. Szybko i efektywnie. I jeszcze przejechać się po mieście i pozbierać fanty od wolontariuszek z dziećmi, które tylko tym się zajmują, że lepią, suszą, gotują i przelewają pieniądze z konta na konto. Nie mają nic innego na pocieszenie. Utknęły na drugim urlopie macierzyńskim, zanim skończył się pierwszy, więc rozwijają swoją działalność jak z więzienia.

Ale ja z jakiegoś powodu ciągnę tę torbę – niby pokutę i karę. Poszedłeś wczoraj. Ładnie się pożegnaliśmy. Wypiliśmy i pieprzyliśmy się. Miało być namiętnie. Bo ty idziesz na długo i nie wiadomo, czy w ogóle wrócisz. Ale zaczynaliśmy leniwie, jakby z obowiązku, nieswojo było rozbierać się z domowych ubrań i myślałam, kiedy już w końcu przestaniesz zgodnie z przećwiczonym scenariuszem gryźć mój sutek. Miałam łzy w oczach. Poruszałeś się rytmicznie i ciężko oddychałeś. Wydawało się, że chcąc skończyć, skupiasz się i myślisz o czymś innym. Marszczyłeś czoło, przyciskając je do mojej skroni, otwierałeś usta i gardłowo pojękiwałeś. Też tak robię, kiedy nie jestem dość podniecona. Ale tym razem i na to byłam zbyt leniwa. Unosiłam się w jakiejś pustce, wypełniałam się nią, głuchą, grząską i mroczną. Spadałam i sama siebie łapałam. Twój głos dobiegał skądś z daleka, tak jakbym miała zatkane uszy. Wlepiałam oczy pełne łez w twój spakowany plecak. Objęłam cię histerycznie. Ugryzłam cię w ramię – starając się zapytać zębami, czy jestem powabna, czy masz niepowstrzymaną chęć klepania mnie po pośladkach, czy nie przesadnie wystają moje obojczyki, czy nie za ostre mam kolana. Może zimą też powinnam malować paznokcie u nóg? Ładniej, kiedy szeroko rozkładam nogi czy kiedy unoszę je do góry i krzyżuję? Czy wystarczająco wyginam plecy, kiedy jesteś z tyłu, czy przypominam kwadratowy klocek? Ale ty z jakiegoś powodu nie usłyszałeś tych pytań – tylko wpatrywałeś się w sufit, głaskałeś mnie po głowie prawą ręką, lewą położyłeś sobie na piersi, jakbyś dłonią przysłuchiwał się biciu własnego serca. Niczym lekarz. Jakbyś sprawdzał, czy wszystko tam w twojej klatce piersiowej na miejscu, czy wszystko ze wszystkim się zgrywa – postanowienie z poczuciem, wybór z pragnieniem. Moich łez nie zauważyłeś. Albo udałeś, że nie widzisz. Więc gwałtownie wstałam i poszłam pod prysznic. Gorące strumienie pod ciśnieniem były jedynym, co zmusiło mnie wtedy, bym znów poczuła własne ciało. Wtedy. A tak naprawdę wczoraj.

Dzisiaj zawiozłam cię na dworzec o piątej. Mijaliśmy sterty piasku i kostki brukowej, którą powyrywano z ziemi w czasie remontu torów. „Przejście do kościoła. Przejścia do domu kultury nie ma” – kierunkowskaz obwieszczał tymczasowy brak wyboru własnej drogi, przecież jest remont i w związku z warunkami pogodowymi może się przedłużyć o czas nieokreślony. Po pustym mieście plac Dworcowy okazuje się bardzo żywy. Poborowi, czekając na zbiórkę, kulili się w gęstej lodowatej mżawce jak pisklęta. Stałeś z boku chaotycznej aluzji do szeregu i ledwo co odjechałam, założyłeś swoje białe słuchawki bezprzewodowe. Od razu pomyślałam, że zabiorą ci je zahartowani wieśniacy, którzy o tej godzinie przywykli robić przy bydle, dlatego nie byli ani bladzi, ani przestraszeni. Palili i spluwali. Chuchali czerwonymi twarzami na czerwone dłonie. Myśleli może, patrząc na twoją jasną kurtkę, buty Columbia i nowiutki plecak, że jesteś jednym z tych, którym mama z tatą nie załatwili z jakichś dziwnych powodów – może się z nimi pożarłeś, a może komisja od chuja za dużo chciała. Oddalam się od ciebie w tę poranną noc – wszystkie okna kryją czarne dziury do osobistego użytku, skupiają w sobie ekstrakty z dna ludzkich dusz. Wydaje mi się, że na potylicy mam jeszcze parę oczu, które patrzą w dźwięczny tunel ulic jak przez lornetkę. W tej wstecznej perspektywie bez perspektyw twoja figurka się oddala, ale jakieś niesamowite urządzenie w mojej głowie pozwala mi na powiększenie: twoich paznokci bez żadnej ryski – błyszczących niczym wypolerowane, wystrzyżonych skroni pod dłuższymi włosami, podrażnień od żyletki na podbródku, zarostu, który jakby się mobilizował i zaczynał poruszać w głębi dopiero co ogolonej skóry. Jak w grze komputerowej skanuję cię przez warstwy ubrań, obracasz się jak model 3D w środku mojej głowy. I naciskam twoje boki nalane delikatnym tłuszczykiem, i przesuwam dłoń po włosach pod pępkiem – te szczególnie delikatne miejsca, miękkie i znajome. Chcę przytulić do nich policzek, jednocześnie przebierając palcami zakończenia nerwów pomiędzy uchem i rowkiem na potylicy. Ale przypuszczam, że się pomyliłam i aplikacja potrzebuje upgrade’u niezgodnego z moim systemem operacyjnym. Na następnych światłach pamięć buksuje i się zawiesza, bateria zamiera i gaśnie.

31 października. Pierwszy śnieg wczesny i ostry. Tak bywa. Razem z deszczem siecze moje policzki i chłód staje się tak przenikliwy, że niczym się nie ogrzejesz. Ubranie jest niewygodne, jednocześnie ciasne i workowate. Wydaję się sobie nawet nie niepociągająca, ale wręcz beznadziejnie szara, postarzała i ciężka. Jakby w ciągu doby przybyło mi lat i kilogramów. Oczy zapadły się w doły z siniakami. Piersi obwisły. Brzuch i pośladki straciły jędrność. Skóra pobladła i pokryła się żyłkami. Mam wrażenie, że od wczoraj przeżyłam ciążę, urodziłam i wychowałam minimum troje dzieci.

Otwieram usta, żeby krzyknąć, ale wacianą kulą wylatuje z nich tylko niema pustka. Głucho wybucha parą wśród śnieżynek i opada na ziemię jak strzępki noworocznego balonika. Najbardziej chciałabym teraz znaleźć się w domu pod kocem. Nakryć się z głową i nie wychodzić do wiosny. Zresztą nie ma przeszkód, muszę tylko pozbyć się tej torby. Palce od niej sinieją. Jestem zamroczona. Wiem, że od naszej wspólnej kolacji nic nie jadłam. Siadam na schodach pod sklepem. Otwieram torbę. Wyciągam paczuszkę koślawych domowych ciastek z zapisaną dziecięcym pismem karteczką. Martusia, chyba jedno z tych dzieci, które wpadały na mnie w czasie przerwy na korytarzach budynku starej szkoły, dziękowała żołnierzom za męstwo i życzyła im boskiej opieki. Zauważyłam też, że szatnia cała była zawieszona siatkami maskującymi ponurymi jak skrzydła ułomnego anioła, który już nie może unieść się do nieba. I cucili jakąś starszą uczennicę, bo dostała esemesa, że tatę wzięli na poligon. Rozwiązuję niebiesko-żółtą wstążkę i wkładam do ust całe ciastko. Ale żeby zacząć je przeżuwać, muszę się wysilić. W gardle mam kamień. Z trudnością połykam i okruchy drapią przełyk. Głodu nie czułam, więc nie ma co mijać. Poza nieskończonymi dniami, które będę musiała pokonywać sama. Kiedy ciastka się kończą, w głowie kręci mi się trochę mniej. Zostaje tylko uczucie jakby po głuchym uderzeniu w potylicę. Z tyłu otwierają się drzwi i sprzedawczyni chce wylać z wiadra brudną wodę. Podłogę przy takiej pogodzie trzeba ciągle myć. Zauważa mnie w ostatniej chwili, ale zatrzymać inercji już się nie udaje. Ledwie się uchylam i błoto wychlustuje się prosto do torby. Grudki błota, piasek, brązowa woda – wszystko ścieka po ściankach słoików z kapustą, wlewa się do paczek z domowymi ciastkami i zamrożonymi pierogami, rozmacza kartki pomalowane flamastrami i żelowymi długopisami z brokatem. Sprzedawczyni krzyczy, łapie się za serce i rzuca do przepraszania, zabiera mi torbę i zaczyna ratować pakunki. Wyciera dłońmi dziecięce napisy, palce ma spracowane i mięsiste, w zmarszczkach skóra jest ciemniejsza, ale paznokcie zdobi malunek na bordowym lakierze, chociaż już nieco odrosły – na oko jakieś półtora tygodnia – wygląd mają całkiem do przyjęcia. Podnoszę wzrok i widzę, że sprzedawczyni cicho płacze. Szlochy zalewają mnie jeden za drugim, ryczę i zachłystuję się, aż nie mogę oddychać, padam na jej miękkie, ciepłe piersi. Ona należy do tych kobiet, które nie marzną, pomarszczona skóra jej dekoltu pachnie świeżym potem i tanimi perfumami, a dłonie kiełbasą i wybielaczem. Obejmuje mnie jak dziecko, a ja szlocham, szlocham, szlocham. Wydaje się, że ten potok nigdy się nie skończy. Aż wreszcie pojawia się wrażenie, że nakręcany mechanizm zaczyna zwalniać. Kranik się zakręca. Cichnę. Sprzedawczyni głaszcze mnie po głowie, też się uspokaja i osłabia objęcia. Jej gruby makijaż cały pościekał i zmienił się w paćkę – złociste cienie i mocny czarny eyeliner, tusz, który pogrubia i przedłuża rzęsy trzykrotnie, do tego sztuczne, ciemna perłowa szminka doskonale komponująca się ze złotym zębem zaraz za prawym górnym kłem. Wydaje mi się, że nigdy nie widziałam tak brązowych kości policzkowych, na taki kolor ludzie opalają się na Bali. W ogóle ona należy do babek, które nie budzą nic poza strachem i niechęcią do kontaktu. Takie zawsze w milczeniu, z wyższością rzucają zamówiony towar na ladę jak kość psu i nie wydają całej reszty. Ale ona wyciera twarz gestem małej dziewczynki, prosi, żebym zaczekała, zrywa się, biegnie dokądś, klapiąc plastikowymi kapciami, włożonymi na rajstopy i skarpetki, i po chwili wraca z reklamówką BOSS wypchaną puszkami mielonki i mleka skondensowanego, cukierkami, kawą i papierosami.

– Zaniesiesz? – pyta lakonicznie i się odwraca, nie zdążywszy nawet spojrzeć, czy kiwnęłam głową.

Wraca za ladę i ujada na starą, która w dziale garmażeryjnym uważnie dłubie paznokciem w pierogu, sprawdzając ciasto – czy nie jest zbyt twarde dla jej zębów. Robią tradycyjne zamieszanie, ale w rezultacie stara kupuje jeden gołąbek, trzy pierogi i dwa kiszone ogórki. Jest nieprzyjemna i kapryśna – nienawidzi gotowania, bo dla siebie potrzebuje mało, a nikogo więcej do nakarmienia nie ma. Sprzedawczyni jest zjadliwa i zdenerwowana – też nienawidzi gotowania, ale dla męża i dwóch dorosłych synów w czasie wolnym od pracy setkami lepi pierogi i zwija gołąbki. Po jej chwilowym ataku człowieczeństwa nie ma śladu. Kobiety współzawodniczą w codzienno-klasowej nienawiści, a następnie się rozchodzą, wzajemnie podkarmione jadem.

Moje pakunki stają się jeszcze cięższe. A ja – spokojnie-obojętnie-bezsilna. Przy najbliższym śmietniku stawiam je na ziemi i idę dalej, słysząc za plecami, jak rzucają się je rozszarpywać ci, którzy dopiero co grzebali w pojemnikach.

Naprzeciwko śmietnika siedzi włóczęga w czarnym syntetycznym kożuchu przypominającym fartuch. Chociaż przy jego stopach stoi naczynie na jałmużnę, wydaje się, że to tylko przykrywka. W dłoniach trzyma małą miedzianą amforę. Długimi, brudnymi paznokciami czyści bruzdki rzeźbienia. Szepcze w pożółkłe od tytoniu wąsy przekleństwa: na śnieg, na ślizgawicę, na depresję. Bluzgi unoszą się w atmosferze, wzmocnione żrącym zapachem jego nieumycia. Z tą jego osobistą lampą Aladyna czy puszką Pandory wszystko z pewnością się uda. Zza rogu gwałtownie skręca stara czarna łada z figurką jaguara na masce i ochlapuje włóczęgę wodą z kałuży tak, jakby to był jedyny prysznic, na który ten może jeszcze liczyć w swoim marnym życiu.

W moją stronę suną grupki zombi, wiedźm i trupów. Jeden z nich ma siekierę w głowie. Wszystkie radośnie się poszturchują i rechoczą. Jeden podskakuje, żeby mnie nastraszyć. Przez to się budzę i rozglądam wokół. Bar naprzeciwko oplata pajęczyna, a kelnerki ucharakteryzowały się na seksowne szkielety. Przed wejściem fotografuje się grupa w kostiumach Ku Klux Klanu, proszą, żebym zrobiła im fotkę, hajlują i krzyczą: „Chwała narodowi!”. „Śmierć wrogom?!” – szeptem wyduszam odpowiedź. A mówią, że Halloween to nie nasze święto!

Wewnątrz jest duszno i gwarno. Jako jedyna nie mam specjalnej charakteryzacji, ale myślę, że moja blada twarz, sińce pod oczami i rozczochrane włosy bardzo dobrze wpisują się w konwencję, brakuje chyba tylko strumyków krwi z nosa. Pięćdziesiątkę whisky wychylam na raz i zamawiam jeszcze. Obok dwóch kukluxklanowców omawia cenę pomocy lekarza, która pozwoli im uniknąć. „Cholera! Można tak! Tak łatwo! To tylko pół mojej pensji!” – myślę i czuję, że zaczynam mdleć. Półprzytomna idę długim korytarzem pomalowanym farbą olejną. Pod gabinetem, do którego zmierzam, kolejka, ale drzwi się otwierają i zaprasza mnie do środka tłusta męska ręka w mundurze. Ręka lata w powietrzu bez swojego właściciela, szarmancko proponuje, żebym usiadła na krześle, a wtedy kładzie się na moim kolanie i zaczyna pełznąć w górę jak tarantula. Boję się poruszyć, tak jakby naprawdę była gigantycznym jadowitym pajęczakiem. Kiedy palce dopełzają do majtek i zaczynają pocierać zagłębienie między wargami, wrzeszczę i wierzgam nogą. Ręka wyłazi spod mojej spódnicy, podnosi palec wskazujący i przykłada go do moich warg – czuję swój zapach – a wtedy się otwiera i wyczekująco zawisa na poziomie moich oczu. Zaczynam nerwowo rozpinać torebkę, zamek zacina się w połowie, szarpię i go wyłamuję, szukam koperty, którą zapobiegliwie przygotowałam. Przecież wiem na pewno. Powinna gdzieś tu być. Ale nigdzie jej nie ma. Ręka jest wyraźnie rozdrażniona i wskazuje najpierw zegarek, a potem drzwi.

„Wszystko dobrze?” – słyszę w kącie korytarza od chłopca w mundurze. Powoli łapię ostrość. Z jakiegoś powodu w tle gra Joe Dassin. Jaki w cholerę Joe Dassin, zawsze mnie mdliło od tego jego _Le Jardin du Luxembourg_, też mi ścieżka dźwiękowa dla komisji poborowej.

Kelnerka duch podaje mi szklankę wody. Chłopiec obiema dłońmi potrząsa moją głową. Proszę go o papierosa. Zapalam. Kaszlę. Robi mi się zimno. Przygryzam popękane wargi, zagryzam skórę do słonawego smaku krwi. Wreszcie dokończam swój image na dzisiejszą imprezę, na święto, które zawsze jest z tobą, czyha za każdym rogiem, dzisiaj w postaci pękatych dyń, a później innych dekoracji zgodnie z planem marketingowym. Dwa razy chlipię cicho i trzymając palcami nasadę nosa, zduszam wewnętrzny jęk. Proszę o jeszcze jedną pięćdziesiątkę whisky, zawąchuję ją kostkami pięści i zakąszam zimnym, wilgotnym powietrzem. Wstaję, otrzepuję mokry tył kurtki i niespiesznie ruszam w stronę domu. W cerkwi wieczorna msza. Obok tu i tam chodzą radosne grupki sił piekielnych. Kobieta wlecze kraciastą torbę podobną do tej, którą zostawiłam przy śmietniku, podchodzi do krzyża, przytula się do niego czołem, żegna się, coś szepcze. Sprawia wrażenie, że ten krzyż jest jej kochankiem. Tylko z jakiegoś powodu nie ruszał się z miejsca, żeby pomóc nieść ciężar. Chciałabym, żeby wizyta w cerkwi przyniosła mi taką ulgę – torba stała się nieważka. Niosła ją dalej tak energicznie, jakby zgraja aniołów, podśpiewując swoje piosenki, złapała ładunek z obu stron. Ja przecież w budynkach sakralnych zawsze czuję się niezręcznie, co więcej, dopadają mnie tam często nieczyste myśli, przed oczami przelatuje autotematyczne porno, w którym uczestniczą dziewczęta robiące selfie z dzióbkami na tle ołtarza. Możliwe, że to skutki dziecięcej traumy po odwiedzeniu Ławry Poczajowskiej. Nie wiem, ale bardzo możliwe. Bo stamtąd zostało mi wspomnienie ponurej, mrocznej przestrzeni z odurzającym zapachem i maniakalnymi kobietami, które niezależnie od wieku biologicznego są po prostu nie stare, lecz starożytne. Od tamtego czasu nie czułam się komfortowo w żadnej świątyni, szczególnie w czasie liturgii. Zawsze było jak na dyskotece z muzyką, która cię nie kręci. Po prostu wstać i wyjść nie wypada, więc myślisz tylko, kiedy ta mieszanina niewygody i nudności, to poczucie bycia nie na swoim miejscu się skończy. Zapewne publiczne klękanie ma na celu przypomnienie wszystkim wokół, że wszyscy jesteśmy grzeszni, zatem warto rywalizować wielkością pokuty. Bo któż z ludzi nie odczuwa szczególnego chorobliwego drżenia, które popycha go, by spojrzał na rezultaty własnego smarkania i wypróżniania się, a co dopiero mówić o codziennych występkach. Ten jeden raz, kiedy dla towarzystwa niby przypadkiem zaciągnąłeś mnie do komunii, gryzło mnie to przez tydzień. Wierzący, być może, powiedzieliby, że wychodziły biesy.

Patrzę na malutki samolocik w górze, po prawej stronie od krzyża. To raczej piorunochron. Ale bardzo przypomina samolocik. „Zabierz mnie gdzieś, samolociku!” – adresuję do niego improwizowaną modlitwę, swoje zupełnie ludzkie pragnienie przełożenia kamienia z serca na skrzydła sił wyższych. Jak znalazłam się w kącie wewnętrznego podwórka cerkwi, nie pamiętam.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: