- promocja
- W empik go
Zabliźnione serca - ebook
Zabliźnione serca - ebook
Człowiek w obliczu nieuleczalnej choroby.
Powieść Maxa Blechera traktuje o chorobie i jest w tym do bólu szczera. Bezlitośnie opisane jest tchórzostwo głównego bohatera – młodego studenta Emanuela, który świadomie wykorzystuje oddane mu osoby i którego cierpienie prowadzi do całkowitego egocentryzmu. Opisuje także innych pacjentów sanatorium w Berck, wśród których każdy ma swój sposób na radzenie sobie z chorobą – obojętnie czy jest to seks, alkohol czy odwoływanie się do przesądów. Autor oparł fabułę powieści na własnych doświadczeniach i życiu w bólu i chorobie.
Zabliźnione serca można czytać także jako brutalny rewers "Czarodziejskiej Góry" Tomasza Manna napisany za pomocą naturalistycznej, ale subtelnie poetyckiej metody, która przywodzi na myśl "Głód" Knuta Hamsuna.
Max Blecher (1909-1938) – rumuński pisarz narodowości żydowskiej. Kojarzony z surrealizmem, awangardą i modernizmem. Krótko po jego wyjeździe do Paryża, gdzie miał studiować medycynę, zdiagnozowano u niego gruźlicę kości kręgosłupa, która przykuła go do łóżka na okres ostatnich dziesięciu lat życia i sprawiła, że został stałym bywalcem kliku europejskich sanatoriów. Zmarł w wieku 28 lat, pozostawiając po sobie dwie powieści, tom poezji, dziennik oraz korespondencję, którą prowadził między innymi z André Bretonem, Martinem Heideggerem czy André Gide’m.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-339-2 |
Rozmiar pliku: | 549 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Max Blecher to niewątpliwie jeden z ciekawszych pisarzy europejskich okresu międzywojennego. Należał do tego samego pokolenia rumuńskich intelektualistów, co Mircea Eliade, Emil Cioran, Mihail Sebastian, Constantin Noica i Eugène Ionesco, by wymienić tylko tych znanych polskiemu czytelnikowi. Pokolenia, dodajmy, które miało intrygować jak żadne inne w historii rumuńskiej myśli humanistycznej i przez kolejne dziesięciolecia wzniecać intelektualne debaty, a jego wpływ miał sięgnąć daleko poza samą Rumunię.
Międzynarodowe uznanie nie przyszłoby tak łatwo, gdyby nie emigracja Eliadego, Ciorana i Ionesco. Chodzi tu zarówno o ich wyjazd do Francji (w przypadku Eliadego ostatecznie do USA), jak i o emigrację językową i decyzję o porzuceniu języka rumuńskiego na rzecz francuskiego. Pisanie w powszechnie znanym języku pomogło im zdobyć sławę i rozgłos. Los tych, którzy pozostali wierni językowi rumuńskiemu, był bardziej skomplikowany. W najlepszym wypadku stworzyli crème de la crème rumuńskiej inteligencji, a jednocześnie byli skazani na międzynarodowe nieistnienie. W naszej części świata przyzwyczajeni jesteśmy do utyskiwania pisarzy, że – ponieważ tworzą w niepopularnych językach – są nieprzetłumaczalni, niesłyszalni, niezauważani. Rumunom wyjątkowo się pod tym względem nie poszczęściło. Jako jeden z licznych wyjątkowo pechowych narodów Europy prawie Środkowej są największym krajem europejskim, którego przedstawicielowi nigdy nie przyznano literackiej Nagrody Nobla (niedawny sukces Herty Müller tylko w niewielkim stopniu zmniejszył rozmiary kompleksu).
Słabą znajomość literatury rumuńskiej w Europie dobrze ilustruje jej recepcja w Polsce. Starsi czytelnicy mogą pamiętać czasy, kiedy każdy bratni naród miał własną serię w jednym z polskich wydawnictw. Mieliśmy więc bibliotekę literatury jugosłowiańskiej, bułgarskiej, węgierskiej, czeskiej i słowackiej, a nawet łużyckiej. W tych kolekcjach ukazało się przede wszystkim wiele świetnych tłumaczeń wspaniałych utworów, choć zdarzały się także pozycje o niewielkich walorach literackich, za to ideologicznie niekontrowersyjne. Na rynku wydawniczym słabo widoczna była tylko jedna „bratnia literatura”: rumuńska, która nigdy nie doczekała się żadnej serii w żadnej z oficyn.
Z tego punktu widzenia XXI wiek dla literatury rumuńskiej w Polsce rozpoczął się niezwykle obiecująco. Po raz pierwszy polscy miłośnicy literatury rumuńskiej mogą odetchnąć z ulgą. Istnieje cała grupa bardzo utalentowanych tłumaczy (do których niewątpliwie zalicza się tłumacz Zabliźnionych serc, Tomasz Klimkowski, czołowy polski rumunista, mający na koncie także kilka innych doskonałych przekładów, w tym wydaną niedawno przez W.A.B. książkę Gabrieli Adameşteanu Stracony poranek), są zainteresowane przekładami wydawnictwa i jest, magiczne w naszych czasach słowo, „rynek”.
A przecież po zmianach ustrojowych w 1989 roku, kiedy wszyscy, co było nawet i usprawiedliwione, pędzili do Berlina, Paryża i Amsterdamu (Londyn został zdobyty nieco później), wydawało się, że bliska zagranica po prostu nie istnieje. I rzeczywiście, rozpatrywana w kategoriach materialnych rozkoszy Rumunia nie jawiła się jako atrakcyjna kraina spragnionym dostatku Polakom. Aż nadto dobrze przypominała polskie lata osiemdziesiąte, o których tak szybko chcieliśmy zapomnieć. Przez całe lata dziewięćdziesiąte XX wieku nie pojawił się w Polsce żaden przekład współczesnej literatury rumuńskiej. Owszem, odkrywaliśmy wówczas Eliadego, Ciorana i Noikę w genialnych tłumaczeniach Ireneusza Kani, ale jedyną wydaną wtedy po polsku współczesną książką były zapiski generała Pacepy: przypominający szpiegowski thriller quasi-dokument traktujący o funkcjonowaniu dworu ostatniego komunistycznego prezydenta Rumunii, Nicolae Ceaușescu.
Rzeczywiste zainteresowanie Rumunią oraz Europą Środkową i Wschodnią wyraźnie wzrasta dopiero po kolejnej dekadzie. Swoje żniwo zaczynają zbierać praca Krzysztofa Czyżewskiego i pisarstwo Andrzeja Stasiuka. To w dużej mierze ich zasługa, że Europa Środkowa jest na nowo odkrywana przez polskich czytelników, coraz śmielej podążających śladami autora Jadąc do Babadag. Nie dziwi zatem prawdziwy wysyp książek podróżniczych i reportaży na temat Rumunii w ostatnich latach.
Jeśli za miernik międzynarodowej sławy uznamy przekłady, to okaże się, że Max Blecher należy do bardzo elitarnego grona literatów lat 30. ubiegłego wieku, a mianowicie do grona pisarzy, którzy sławni zaczęli być całkiem niedawno. Pierwsze tłumaczenia jego książek na angielski, francuski, niemiecki, portugalski, hiszpański i polski pojawiły się w ciągu ostatnich kilku lat. Tylko Czesi, wierni swoim najlepszym translatorskim tradycjom, poznali się na pisarzu wcześniej. Choć o ile Ulissesa Joyce’a przetłumaczyli czterdzieści lat przed Polakami, o tyle Blechera już tylko z dwudziestoletnim wyprzedzeniem.
Blecher to jednak przypadek dość szczególny i w samej Rumunii. Jego losy toczyły się bardzo różnie. Nie wszyscy poznali się zrazu na talencie młodego pisarza. Nie był zbyt płodnym autorem, pozostawił po sobie raptem trzy powieści, kilka utworów poetyckich, kilka relacji z sanatorium oraz tłumaczenia poetów francuskich. Chociaż i tego nie jesteśmy pewni, gdyż, jak wspomina w dziennikach Mihail Sebastian, znaczną część swojej twórczości Blecher zniszczył.
„Od wczoraj rano Blecher przebywa w Bukareszcie” – czytamy u Sebastiana. – „Opowiadał mi o swojej podróży pociągiem i byłem wstrząśnięty. Wyjazd z domu, w środku księżycowej nocy, puste ulice, strażnicy zdziwieni na widok noszy, oczekiwanie w biurze zawiadowcy stacji, wnoszenie przez okno do wagonu, przybycie pociągu rano na dworzec w Bukareszcie, tragarze, którzy odmawiają wyniesienia noszy przez okno… Straszliwe cierpienia. Wszystko wydaje się absurdalne i nieważne w obliczu tak wielkiego nieszczęścia. Wydawało mu się, że umiera. Był o krok od samobójstwa. Zniszczył wszystkie papiery, wszystkie rękopisy, w tym osiemdziesiąt stron rozpoczętej właśnie powieści i siedemdziesiąt stron dziennika. Ledwie starczyło mi odwagi, aby robić mu z tego powodu wymówki”.¹
Przez pierwsze trzydzieści lat po jego śmierci pisano o Maksie Blecherze raczej niewiele. Monumentalna Historia literatury rumuńskiej Gheorghe Călinescu nie zachęca do poświęcania mu czasu. Zresztą wszyscy odmieńcy byli dość surowo traktowani przez rumuńskiego historyka literatury, a Blecher jest rzeczywiście „inny” i trudny do zaszufladkowania. Krytyka rumuńska określa go najczęściej mianem przedstawiciela „literatury subiektywnej autentyczności” lub „literatury cierpienia”. I owszem, z jednej strony jego niezwykle wątłe zdrowie, a właściwie całe doświadczenie życiowe związane z chorobą, było podstawowym materiałem, podstawowym budulcem literatury, którą tworzył. Ale z drugiej strony literatura ta zawsze okraszona była typową dla realizmu magicznego spotęgowaną wizją rzeczywistości. Blecher niezwykle cenił europejską awangardę, a zwłaszcza surrealistów (tłumaczył na rumuński Appolinaire’a i Eluarda), z zapałem czytał egzystencjalistów (Karl Jaspers). Călinescu, pozostający przez długie lata papieżem krytyki rumuńskiej, nie był nim jednak zachwycony.
Na długi powrót Blechera do panteonu literatury rumuńskiej złożyły się trzy wydarzenia. Po pierwsze, wydanie w 1971 roku jego niedokończonej, trzeciej powieści (a więc jednak nie zniszczył wszystkiego), nieprzetłumaczonej póki co na język polski, Vizuina luminată: Jurnal de sanatoriu (Podświetlona kryjówka. Dziennik z sanatorium), do której wstęp napisał Sașa Pană. Po drugie, zaczęli odkrywać go na nowo czołowi pisarze tzw. pokolenia ’80, a zwłaszcza znany również w Polsce Mircea Cărtărescu. W końcu sensacją lat 90., i to na skalę międzynarodową, było opublikowanie Dzienników Mihaila Sebastiana. Dzienniki wywołały burzę ze względu na dość jednoznaczny opis postaw Eliadego i Ciorana, mówiąc wprost – ze względu na opis ich fascynacji faszyzmem, fanatyzmu religijnego i przyzwolenia na antysemityzm. Sebastian, pisarz rumuński pochodzenia żydowskiego, z przerażeniem odnotowuje ewolucję poglądów czołowych przedstawicieli inteligencji rumuńskiej. Sporo miejsca w swoim Dzienniku poświęca jednak także autorowi Zabliźnionych serc, z którym łączyła go nie tyle przyjaźń, ile pewnego rodzaju zażyłość.
„Był to zawsze trochę dziwny chłopak – pisze Sebastian – żyjący, wskutek straszliwego bólu, jakby w innym świecie. Nigdy nie umiałem rozmawiać z nim bez pewnego skrępowania, być wobec niego zupełnie otwarty. Napawał mnie pewnym lękiem, utrzymywał na dystans, jakby u drzwi więzienia, do którego nie można było wejść i którego nie można było opuścić. Prawie wszystkie nasze rozmowy cechowało skrępowanie, jakbyśmy je prowadzili właśnie w więziennej rozmównicy. I dokąd on powracał, kiedyśmy się rozstawali? Jak było tam, dokąd powracał?”
Być może nie należy przeceniać wpływu Dzienników Sebastiana na popularność Blechera, ale faktem jest, że zainteresowanie twórczością tego drugiego nigdy nie było tak duże jak dziś. W Rumunii mówi się nawet o swoistym powrocie tego pisarza.
Rumuńskiego Franza Kafkę rozpozna w nim bukareszteński krytyk Eugen Lovinescu. Porównanie to będzie później eksploatowane przez niemal wszystkich zajmujących się Blecherem. Kiedy z kolei w latach sześćdziesiątych ukaże się rumuński przekład Brunona Schulza, krytyka rumuńska przyzna, że mieli ze sobą wiele wspólnego. Nie słyszeli o sobie, choć żyli i tworzyli niemal w tym samym czasie i niemal w tym samym miejscu (z Drohobycza do Botoszanów w linii prostej jest mniej więcej trzysta kilometrów). Obaj mieli żydowskie korzenie. Obaj pozostawili po sobie niewiele: Schulz dwa tomy opowiadań, Blecher trzy powieści. Pisano o strukturalnym pokrewieństwie ich prozy, o charakterystycznej dla obydwu zdolności „plasowania się w nieszczęściu” (Crohmălniceanu).
Max Blecher urodził się 8 września 1909 roku w prowincjonalnym miasteczku Botoszany (Botoșani), w północnej części rumuńskiej Mołdawii. W regionie, który przez całe życie pisarza pozostawał, jak zresztą znaczna część Rumunii, wielokulturowym tyglem. W Botoszanach na początku XX wieku połowę mieszkańców stanowili Żydzi, ale region zamieszkiwały również duże skupiska Ormian, Greków, Cyganów i Lipowian, no i naturalnie Rumunów.
Max przyszedł na świat w zamożnej rodzinie żydowskiej, ojciec był właścicielem fabryki szkła i porcelany. Również dalsi członkowie rodziny, wujowie i kuzyni, byli właścicielami większych lub mniejszych sklepów i fabryczek. Tworzyli solidną klasę średnią, toteż i życie prowadzili na solidnym mieszczańskim poziomie. Ten drobnomieszczański świat rumuńskich Żydów zostanie dość wiernie oddany w Zdarzeniach z bliskiej nierzeczywistości, pierwszej powieści Blechera (1936, wydanie polskie w przekładzie Joanny Kornaś-Warwas, Pogranicze 2013). Zresztą wszystkie jego utwory będą miały wyraźne autobiograficzne motywy.
Max wraz z rodziną opuszczą Botoszany i przeprowadzą się nieco na południe, do miasta Roman. Ojciec założy tam kolejny interes, tym razem sklep z porcelaną, a Max skończy liceum, po którym, jak przystało na uzdolnione dziecko z zamożnej rodziny, zostanie wysłany do Paryża na studia medyczne. Nie będzie mu jednak dane zbyt długo cieszyć się beztroskim życiem studenta. Już w 1928 roku, czyli gdy Blecher ma zaledwie dziewiętnaście lat, zostaje u niego zdiagnozowana choroba Potta (tzw. gruźlica kręgosłupa), jedna z najbardziej niebezpiecznych i niezwykle bolesnych chorób zakaźnych. Tkanki kostne, w tym wypadku kręgi, są po kolei atakowane przez bakterie. Gorączka i ostre bóle kości paraliżują chorego. Max Blecher będzie się zmagał z chorobą przez blisko dziesięć lat. Umrze w cierpieniach 31 maja 1938 roku. Zanim jednak do tego dojdzie, odwiedzi znane sanatoria Europy: francuskie Berck-sur-Mer, szwajcarskie Leysin i rumuńskie Techirghiol. Choroba zniszczy go jako człowieka, ale uczyni z niego pisarza. Jednego, dodajmy, z najlepszych pisarzy języka rumuńskiego.
Max Blecher zadebiutował w 1930 roku, czyli już po zdiagnozowaniu choroby, krótkim tekstem Herrant, napisanym, a jakże, w sanatorium, w Berck-sur-Mer nad kanałem La Manche, a opublikowanym w renomowanym czasopiśmie „Bilete de papagal”, u niekwestionowanego guru literatów rumuńskich Tudora Argheziego. Samo Berck, miasteczko ponad tysiąca pacjentów chorych na chorobę Potta, stanie się obsesją pisarza. Będzie je nazywał miastem „bezruchu i gipsu”. „Czym węgiel dla Liverpoolu, a ropa dla Baku, tym gips dla Berck”, napisze w reportażu pod tytułem Berck. Miasto skazańców. A nieco później uczyni z niego miejsce akcji Zabliźnionych serc. Sașa Pană czterdzieści lat później napisze o tym kreatywno-destrukcyjnym związku Blechera z chorobą we wstępie do trzeciej i ostatniej, niedokończonej powieści, Vizuina luminata: „Dziesięć lat był sparaliżowanym wrakiem (cierpienia zaczęły się niemal zaraz po maturze), któremu choroba darowała krótkie chwile przerwy, ale jego umysł podróżował przez najgłębiej skrywane tajemnice, świdrował z zacięciem górnika najgłębsze pokłady swych bogatych przemyśleń”.
Oddajmy głos raz jeszcze Mihailowi Sebastianowi, który odwiedza Blechera we wrześniu 1936 roku i notuje w swoim Dzienniku: „Blecher wegetuje . Skąd u niego ta odwaga, aby jeszcze żyć? Co go podtrzymuje na duchu? Nie jest nawet zrozpaczony. Nie rozumiem tego, przyznaję, że nie rozumiem. Kilka razy, kiedy patrzyłem na niego, chciało mi się płakać. Nocą słyszałem, jak jęczy i krzyczy w swoim pokoju i czułem, że oprócz nas jest w tym domu jeszcze ktoś: śmierć, przeznaczenie – nie wiem. Wyjechałem stamtąd poruszony do głębi”.
Blecher miał kiedyś powiedzieć, że w ciągu roku chory jest w stanie wykrzesać z siebie tyle energii, ile trzeba, by podbić imperium. Cierpienie jest u niego immanentną częścią ludzkiego bytu. Podobnie jak u egzystencjalistów, u rumuńskiego pisarza także cierpienie nie może zostać „zniesione”, nie może zostać „pokonane”, stanowi integralną składową losu człowieka. Tak jest również z bohaterami jego powieści, którzy dodatkowo zdają się znacznie bardziej autentyczni w nieszczęściu niż w szczęściu. Cierpią autentycznie, a momenty szczęścia przeżywają w sposób groteskowy. Cierpienie jako niekończąca się transcendentna pokusa to motyw, który zbliża Blechera do innego wielkiego Rumuna – Emila Ciorana.
Wybuch choroby jest zarazem początkiem drugiej powieści i kariery pisarskiej Maxa Blechera. Głównym bohaterem Zabliźnionych serc jest rumuński student, Emanuel, studiujący chemię na uniwersytecie w Paryżu. Emanuel ma bogatego i bardzo troskliwego ojca. Powieść zaczyna się od wizyty Emanuela u lekarza i precyzyjnego opisu badań, jakim zostaje poddany młody człowiek. Rentgen nie pozostawia złudzeń, zaatakowany jest jeden z kręgów kręgosłupa. Przy dalszych oględzinach lekarz odkrywa duży niebezpieczny ropień, co świadczy o zaawansowanym stanie zapalnym i bezpośrednim zagrożeniu życia. Wyrok może być tylko jeden: natychmiastowa punkcja i wyjazd do sanatorium w celu podleczenia i tak nieuleczalnej choroby.
Zabliźnione serca przypominają Czarodziejską górę Tomasza Manna. Podobnie jak Hans Castorp trafia do Davos, tak Emanuel przyjeżdża do Berck. Poznajemy całą plejadę przeróżnych bohaterów: pacjentów, dyrektora sanatorium, lekarza, pielęgniarkę. Jest i ekscentryk, i arystokratka, i syn światowej sławy inżyniera, i piękna Polka. I wątek miłosny, którego głównym bohaterem jest Emanuel. Ważną rolę odgrywają miejsca przy poszczególnych stolikach w sanatoryjnej restauracji. Nie dostajemy tu jednak dogłębnego studium codzienności, jak u Manna. Zabliźnione serca to raczej miniatura Czarodziejskiej góry, jaką mógłby napisać Kafka bądź Schulz tuż po lekturze Kierkegaarda albo Jaspersa.
Choroba była dla Blechera doświadczeniem ekstremalnym, stała się motorem napędowym jego twórczości, a jednocześnie wyznaczyła granicę jego literackiej kariery. Przypomnijmy, cała jego kariera pisarska, nie licząc kilku tekstów popełnionych jeszcze w liceum, przypada na okres rozwijania się nieuleczalnej gruźlicy kręgosłupa. Dziesięć lat cierpienia i bólu, przerywanego pisaniem.
Dobrze się stało, że polski czytelnik ma w końcu okazję zapoznać się z twórczością jednego z najbardziej cierpiących pisarzy w historii literatury, Maxa Blechera, dla którego choroba była natchnieniem, i którego cała twórczość, jak to ujął jeden z jego przyjaciół, miała źródło w gipsowym sarkofagu. Śmierć wybawiła go od cierpienia i oszczędziła mu na szczęście widoku postępującej „nosorożyzacji” (Ionesco) społeczeństwa rumuńskiego przełomu lat trzydziestych i czterdziestych, najdzikszych zachowań Żelaznej Gwardii i szalejącego również w Rumunii antysemityzmu.
Roland Chojnacki1
Emanuel wszedł po ciemnych schodach. W powietrzu unosił się zapach środków farmaceutycznych i spalonej gumy. W głębi wąskiego korytarza rozpoznał białe drzwi, do których polecono mu się skierować. Wszedł bez pukania.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, wydawało się jeszcze starsze i bardziej zagrzybione niż korytarz. Światło wpadało przez jedno tylko okno i rozlewało bladą błękitną poświatę na bałagan w saloniku, na walające się wszędzie czasopisma zakrywające marmurowy stół i majestatyczne krzesła ubrane w białe pokrowce niczym w wygodną odzież ochronną, jak przed przeprowadzką.
Emanuel bardziej padł na fotel, niż w nim usiadł. Zauważył ze zdziwieniem cienie przebiegające przez izbę i odkrył nagle, że okno w głębi było tak naprawdę akwarium, w którym pływały wolno czarne, tłuste ryby z wyłupiastymi oczami. Przez kilka sekund siedział tak ze wzrokiem utkwionym w akwarium, śledząc ich leniwe sunięcie, aż zapomniał niemal, po co przyszedł.
No właśnie, po co tu przyszedł? Aha! Przypomniał sobie szybko i zakasłał cicho, aby zaznaczyć swą obecność, ale nikt nie odpowiedział.
Krew tętniła mu ciągle w skroniach, ale bardziej dlatego, że całą drogę od doktora Bertranda biegł, niż z powodu faktycznych emocji. W tym surowym starym pokoju poczuł się trochę spokojniej.
Jedne z drzwi otwarły się, jakaś kobieta przebiegła przez salonik i zniknęła w drzwiach na korytarz. Emanuel żałował, że nie zatrzymał jej i nie poprosił, żeby zawiadomiła o jego przybyciu.
Ryby w dalszym ciągu ślizgały się smutno w przytłumionym świetle. W sali panowały taka cisza i ciemność, taki spokój, że Emanuel nie miałby nic przeciwko, by ten stan trwał całą wieczność. Przyjąłby to z rezygnacją, by pozostać jak najdłużej po drugiej stronie brutalnej prawdy, którą być może będzie musiał za kilka minut poznać.
Za jednymi z drzwi ktoś zakasłał krótko, jakby w spóźnionej odpowiedzi na jego wcześniejsze kaszlnięcie.
W progu stanęła mała ciemna postać, wyglądająca jak wystraszone zwierzę wychodzące z nory.
– Przysyła pana doktor Bertrand? Tak, tak, wiem, telefonował do mnie… Ostre bóle w krzyżu, zgadza się? Prześwietlenie kręgosłupa.
Człowieczek potarł nerwowo dłonie, jakby chcąc oczyścić je z resztek ziemi, która przykleiła mu się do palców, kiedy kopał norę.
Miał małe, obrzmiałe krecie oczy, połyskujące złotawo w słabym świetle.
– Zaraz zobaczymy, co to takiego… Proszę za mną.
Emanuel ruszył za nim, przeszedł korytarz i zatrzymał się przed zupełnie ciemnym pokojem. To stąd wydobywał się ciężki zapach spalonej gumy.
Zapaliła się słaba żarówka i jego oczom ukazała się sala pełna przyrządów medycznych z niklowanymi rurami i cyrkowymi drążkami.
Wszędzie pełno było przewodów elektrycznych. Emanuel stanął zdezorientowany w progu, z obawy, że gdyby wszedł i trącił któryś z nich, mógłby wywołać potężne zwarcie z trzaskami i iskrami.
– Proszę! Proszę! – powiedział lekarz, prawie ciągnąc go za rękę. – Może się pan rozebrać tam…
I wskazał mu skrzynię ze śrubami, tajemniczą maszynę służącą widocznie również za kanapę. Emanuel po raz pierwszy w życiu wykonywał tak prostą i intymną czynność jak zdjęcie ubrania w tak podniosłym entourage’u.
Lekarz palił papierosa, strzepując beztrosko popiół na podłogę tego przerażającego gabinetu, gdzie każdy centymetr kwadratowy wydawał się naładowany tajemnicami i elektrycznością.
– Proszę zdjąć tylko koszulę…
Emanuel był gotów. Zaczął się trząść.
– Zimno panu? – zapytał lekarz. – To potrwa tylko chwilę.
Zimne, przejmujące zetknięcie z blaszanym stołem, na którym się położył, przeszyło go jeszcze silniejszym dreszczem.
– A teraz uwaga… Kiedy panu powiem, wstrzyma pan oddech. Chcę, żeby wyszło dobre zdjęcie.
Lekarz otworzył i zamknął metalowe pudełko. Żarówka zgasła. Brzęk zwolnił precyzyjną zapadkę. Dźwignia spadła wyraźnie prostym cięciem w ciemności. Prąd zaczął wibrować głucho jak podrażnione zwierzę. Wszystko odbyło się metalicznie i precyzyjnie, jak w tych grach zręcznościowych, w których niklowana kulka wpada z jednej przegrody do drugiej…
– Teraz! – powiedział lekarz.
Emanuel wstrzymał oddech. Serce zaczęło mu bić mocno, niemal wprawiając w rezonans blachę pod jego plecami. Cała ta ciemność aż szumiała mu w uszach.
Znów dał się słyszeć szmer, który wzmógł się i zaraz zgasł gwałtownie niczym rozżarzony węgiel wrzucony do wody.
– Może pan oddychać – odezwał się znów lekarz.
Rozbłysło światło. Emanuel wpadł nagle w stan skrajnej przytomności umysłu. Po co leżał na tym stole? Po co?
Miał całkowitą pewność, że jest bardzo chory. Wszystko wokół jednoznacznie to potwierdzało. Co znaczyły wszystkie te aparaty? Na pewno nie były dla ludzi zdrowych.
I odkąd znalazł się tam, pośród nich, osaczony przez nie…
Lekarz wyciągał płytę z blaszanego stołu.
– Proszę się jeszcze nie ubierać… Zobaczę, czy dobrze wyszło… Proszę tak leżeć.
Lekarz wziął ubranie Emanuela i położył mu je na klatce piersiowej, okrywając ją czule; tylko matka tak go otulała, kładąc go spać, kiedy był dzieckiem.
Co powie lekarz? Co wykaże zdjęcie? To straszne zdjęcie…
Znów czuł się dobrze, pod ciepłym i miękkim ubraniem. Gdyby blacha, na której leżał, nie przeszywała go swoim nieprzyjemnym chłodem i gdyby mógł oprzeć głowę na czymś innym niż metalowa poręcz, może by nawet zasnął. Trząsł się trochę z zimna, ale czuł się owładnięty przyjemnym i odprężającym zmęczeniem.
W głębi korytarza trzasnęły głośno drzwi. Gdzieś w oddali życie toczyło się więc normalnym trybem… On czuł się z niego wyobcowany, leżąc tak nago na stole radiograficznym, ukryty pod ubraniem.
– Zdjęcie wyszło dobrze – powiedział lekarz, wychodząc z kabiny – ale wydaje mi się, że jeden z kręgów jest bardzo mocno zaatakowany… Brakuje w nim kawałka kości…
Lekarz powiedział to wszystko bardzo szybką francuszczyzną, nie do końca dla Emanuela zrozumiałą, i z przerwami, parząc sobie palce wziętą ze stolika końcówką papierosa, którą zaciągał się chciwie.
Emanuel był zdezorientowany, nie bardzo rozumiał. W jednym z kręgów brakowało mu kawałka kości? Ale jak to się stało, że go nie ma? Zapytał lekarza.
– Kość jest zżarta… zżarta przez mikroby – odparł czarny człowieczek. – Zupełnie spróchniała… jak ząb zżarty przez próchnicę.
– W kręgosłupie?
– Tak, ma pan zaatakowany kręg w kręgosłupie…
„Więc dlaczego jeszcze nie złamałem się wpół, skoro oś, która podtrzymuje całe ciało, jest pęknięta?” – pomyślał Emanuel. Przypomniał sobie, że miał się ubrać, i wstał z niebywałą ostrożnością, podpierając się cały czas o aparaty. W piersi zrobiła mu się taka pustka, że aż słyszał jej dudnienie, wyraźne jak szum muszli przyłożonej do ucha. Serce biło w próżni wzmocnionymi uderzeniami. Czyli jego ciało mogło w każdej chwili złamać się jak zgięte drzewo, jak szmaciana lalka…
Pewnego razu w swoim pokoju w pensjonacie zastawił na podłodze pułapkę i w środku nocy złapała się w nią mysz. Emanuel zapalił światło i zobaczył, jak miota się, oszalała ze strachu, w drucianej siatce. O świcie myszy już tam nie było; udało jej się otworzyć drzwiczki i uciec. Snuła się jednak po pokoju tak oszołomiona, tak przerażona, tak wolno i niepewnie, że można ją było złapać w rękę. Kilkakrotnie znalazła się obok swojej dziury, powąchała ją, ale nie weszła do środka… Była zupełnie ogłupiała ze strachu i wymęczona nocą spędzoną w pułapce.
Emanuel podszedł do skrzyni, gdzie zostawił swoje rzeczy, ostrożnym posuwistym krokiem, który z miejsca skojarzył mu się z myszą czołgającą się po podłodze. On też teraz bardziej czołgał się, niż szedł. Utożsamiał się z tamtą myszą w najdrobniejszych szczegółach. Poruszał się tak samo przerażony, tak samo oszołomiony jak ona.
Lekarz znów wszedł do kabiny. Emanuel wpadł wtedy na pomysł, by popełnić samobójstwo, wieszając się na pasku od spodni na jednym z metalowych drążków. Jednak myśl ta była tak słaba i bezskuteczna, że nie zawierała nawet energii potrzebnej do podniesienia ręki. Był to z pewnością świetny pomysł, równie wspaniały jak na przykład dla myszy wejście do swojej dziury, ale równie mglisty i oderwany od rzeczywistości.
Zresztą został sam tylko na chwilę. Lekarz podszedł do niego z mokrą jeszcze kliszą, aby mu ją pokazać. Zapalił większą żarówkę i umieścił zdjęcie w jej świetle. Emanuel spojrzał zdziwiony, nieobecny, na cienie wyobrażające jego szkielet; najbardziej tajemna i intymna struktura jego ciała odbita była tam w przyćmionych, ponurych przejrzystościach.
– O, tutaj… Tu jest zdrowy kręg – objaśnił lekarz. – A tutaj, poniżej, ten, w którym brakuje kawałka kości… Widać wyraźnie, że jest nadwątlony.
I faktycznie, na zdjęciu widać było wyszczerbiony kręg.
– To się nazywa choroba Potta… Gruźlica kości kręgosłupa.
Wszystko wydawało się bardzo jasne, skoro to wyszczerbienie miało naukową nazwę.
– Poza tym jest tu jeszcze jedna podejrzana rzecz… – powiedział lekarz i pokazał cień w kształcie lejka. – Obawiam się, że może to być ropień… Muszę pana zbadać w gabinecie.
Przez cały ten czas lekarz mówił nieprzerwanie, nie patrząc wcale na Emanuela. Kiedy podniósł wzrok i zobaczył, jaki blady i zmarznięty jest jego pacjent, rzucił się do kabiny, żeby zostawić tam kliszę, po czym złapał go za ręce i zaczął nim potrząsać.
– Ejże! Co się dzieje? Odwagi… Więcej odwagi! To można leczyć… Pojedzie pan do Berck… Tam pana wyleczą… Więcej odwagi… Więcej odwagi!
Pociągnął go za sobą przez korytarz i stary salonik, gdzie w akwarium ryby kontynuowały obojętnie swoją hermetyczną wędrówkę.
Weszli do gabinetu. Tutaj też zasłony były zaciągnięte, tutaj też panowała ciemność, tutaj też paliła się jedna tylko żarówka pośrodku zastygłego strumienia książek i lekarstw. Człowieczek poruszał się zwinnie między nimi, wynajdując je niemal w biegu i rozpoznając swym zwierzęcym węchem.
– Zobaczmy najpierw plecy – powiedział lekarz.
Emanuel położył się twarzą do dołu na kanapie przykrytej białym prześcieradłem.
Lekarz zaczął powoli i ostrożnie dotykać kręgosłupa, z góry na dół, naciskał każdy kręg jak stroiciel klawisze fortepianu.
W pewnym miejscu, w którym nacisnął mocniej, zabrzmiał przenikliwy ból.
– To właśnie wykazało zdjęcie… To jest ten chory kręg.
I lekarz nacisnął jeszcze raz, i raz jeszcze zabrzmiała w kręgosłupie ta sama wyraźna nuta bólu.
– Jeśli nie jestem niedyskretny… W jakim celu przyjechał pan do Francji? – zapytał lekarz, badając go cały czas. – Poznałem po akcencie, że jest pan cudzoziemcem.
– Tak, zgadza się – odpowiedział Emanuel. – Przyjechałem tu na studia.
– A co pan studiuje? – zapytał znów lekarz.
– Chemię – powiedział Emanuel.
– Aha! Chemię! Lubi pan chemię, interesuje to pana?
„Teraz interesuje mnie tylko to, by przeżyć” – chciał powiedzieć Emanuel, ale się powstrzymał.
– Jak pan myśli, rodzice będą mogli utrzymać pana tutaj nad morzem? – ciągnął lekarz. – Powinien pan dużo odpoczywać, dobrze się odżywiać… a nade wszystko potrzebuje pan dużo spokoju… Na przykład w Berck, nad brzegiem oceanu, w którymś z tamtejszych sanatoriów.
– Napiszę do ojca, do Rumunii – odparł Emanuel. – Myślę, że mi pomoże.
Dziwne – wypowiedziane przez lekarza słowo „sanatorium” wywołało nagle w Emanuelu słodkie i pełne słońca wspomnienie, niczym powiew orzeźwiającej bryzy w dusznej atmosferze gabinetu lekarskiego. W zeszłym roku w Techirghiol, gdzie spędził miesiąc na leczeniu swego domniemanego reumatyzmu (tak wszyscy lekarze zdiagnozowali jego bóle w krzyżu), prześladowała go ciągle myśl, że wkrótce znajdzie się w sanatorium. Dokładnie pamiętał ten słoneczny poranek na plaży, w cieniu parasola, pod którym jego przyjaciele leżeli na brzuchu wprost na piasku i grali w karty, gdy przeszło mu nagle i absurdalnie przez myśl, że powinien się z nimi pożegnać, mówiąc, że jedzie do sanatorium.
Teraz, w ciemnym gabinecie, w nikłym świetle żarówki, wspomnienie to było jedyną pogodną i świeżą rzeczą pośród tych zakurzonych papierów.
– A teraz zobaczmy brzuch…
Emanuel przewrócił się na plecy. Lekarz położył dłoń na całej powierzchni skóry, przesunął ją lekko i znieruchomiał nagle, spoglądając Emanuelowi prosto w oczy.
– Od dawna pan to ma?
I wskazał na dużą okrągłą wypukłość na brzuchu, blisko biodra, gładką i wyraźnie zarysowaną jak wyrosła pod skórą łuska („ogromna” – pomyślał Emanuel, zdjęty nagłym przerażeniem). Na próżno usiłował sobie ją przypomnieć. Nigdy jej nie widział. Widocznie pojawiła się całkiem niedawno, parę godzin temu.
– W każdym razie dobrze, że w porę to odkryliśmy – powiedział lekarz. – Gdyby pękło, to dopiero by narobiło… To zimny ropień, ropa pochodząca od chorej kości. Trzeba zrobić punkcję. Trzeba ściągnąć ropę strzykawką.
Tyle strasznych rzeczy wydarzyło się w ciągu ostatniej godziny tak poważnie i spokojnie, tyle wstrząsów miało miejsce, że Emanuelowi, zmęczonemu sensacjami tego dnia, w jednej sekundzie odurzającej nieświadomości zachciało się śmiać.
Wizyta u doktora Bertranda, prześwietlenie, zaatakowany kręg, a teraz ten ropień – wszystko wydawało się z góry ukartowane. Czekał tylko, aż ni z tego, ni z owego lekarz otworzy drzwi i poprosi go do sąsiedniego pokoju: „Bardzo proszę! Gilotyna już czeka!”.
Ale lekarz milczał, nie odrywając wzroku od wrzodu.
– I co teraz? – zapytał cicho Emanuel, głosem jakby nie z tego świata.
– No cóż, punkcja! – odparł lekarz. – Najpierw punkcja! Sugerowałbym panu, żeby wykonał ją doktor Bertrand, ten, co przysłał pana do mnie na prześwietlenie. Zaraz do niego zadzwonię, jeśli pan chce. Ma bardzo pewną rękę. Zresztą to nie jest żadna poważna operacja. Zwykłe ukłucie igłą i po wszystkim. Zadzwonię do niego, by przyszedł do pana z całym potrzebnym sprzętem. Jaki jest pana adres?
Podczas gdy lekarz zapisywał adres w notesie, Emanuel, który słuchał jego wywodu z zapartym tchem, wziął lekki oddech, aby rozładować napięcie.
– A później, za kilka dni, pojedzie pan do Berck, nad morze.
– Do Berck? – zapytał Emanuel. – Gdzie to jest?
Lekarz zdjął z półki ogromnego Larousse’a i otworzył go na mapie Francji.
– O tutaj. Proszę spojrzeć… Tu jest kanał La Manche, a tu, poniżej Boulogne, Berck. Nie ma go na mapie. To mała plaża zagubiona wśród wydm, nadmorskie miasteczko, do którego przyjeżdżają z całego świata chorzy tacy jak pan, żeby się wyleczyć. Muszą leżeć w gipsie, ale prowadzą całkiem normalne życie. Nawet jeżdżą na przejażdżki, leżąc w specjalnych powozach ciągniętych przez konie lub osiołki.
Lekarz wyrzucał z siebie te objaśnienia uczonym, mrukliwym tonem, wpatrując się stale w mapę, jak gdyby czytał to wszystko ze słownika.
– A jeśli wrzód pęknie, zanim zdążę dojść do domu? – zapytał Emanuel.
Chciał jeszcze zapytać o całą masę innych rzeczy: czy w drodze do pensjonatu nie złamie mu się kręgosłup, czy nie przewróci się na ulicy, czy głowa nie spadnie mu z karku i nie potoczy się po chodniku jak kula do kręgli. Od kilku minut czuł, że jego ciało jest nader słabo posklejane. W hutach szkła robotnicy bawią się, wrzucając do wody kawałki stopionego tworzywa, które twardnieją i stają się bardziej wytrzymałe niż zwykłe szkło, tak że można w nie walić młotem, ale jeśli odpryśnie choć jeden drobny kawałeczek, cała masa rozpada się w pył. Czy jeden pokruszony kręg nie starczyłby więc, aby obrócić w proch całe ciało? Chora kość mogłaby odpaść nagle Emanuelowi na ulicy, a wtedy runąłby na ziemię i zostałaby po nim tylko kupka dymiącego popiołu.
Lekarz uspokoił go naukowymi i medycznymi argumentami. Co do honorarium, to nie chciał nic przyjąć.
– Od studentów nie biorę pieniędzy… – W jego małych oczkach paliły się żywe iskry. Emanuela ogarnęła tak roztkliwiająca czułość, że aż łzy napłynęły mu do oczu. Zaczął dziękować doktorowi z przesadną wylewnością. Uczepił się tej wdzięczności z frenezją wyzwolenia. Miał ochotę rzucić się lekarzowi do stóp i bić przed nim czołem.
– Dziękuję, panie doktorze!
Hosanna! Hosanna! Ubrał się śpiesznie i wyszedł przez ten sam stary salonik.
– Odwagi! – rzucił jeszcze lekarz ze schodów, mlasnąwszy lekko językiem, jak treser zachęcający zwierzę do skoku przez obręcz.
„Odwagi! Odwagi!” – rozbrzmiewało we wnętrzu Emanuela echo, odbijając się od ścian klatki piersiowej.
W ten sposób znalazł się nagle na środku ulicy, w pełnym świetle dnia. Było to jak gwałtowne i ogromne rozciągnięcie się świata. A więc ciągle istniały domy, prawdziwy asfalt i dalekie niebo, zamglone i białe. Opuszczał świat zewnętrzny w takim właśnie świetle i zastawał go teraz takim samym, może tylko bardziej rozległym i pustym oraz zawierającym więcej czystego powietrza i mniej rzeczy niż ciemne izby mieszkania lekarza. Wszystko jednak wydawało się o wiele bardziej smutne i obojętne… Teraz wkraczał w ten świat chory Emanuel, z nadjedzonym kręgiem, nieszczęśnik, na którego drodze domy odsuwały się na bok ze strachu. Szedł miękkim chodnikiem, tak jakby płynął po asfalcie. W tym czasie, gdy siedział zamknięty w gabinecie lekarza, świat dziwnie się rozrzedził. Kontury przedmiotów istniały jeszcze, ale ta cienka nitka, co – jak na rysunku – otacza dom, czyniąc z niego dom, lub wyznacza obrys człowieka, ten kształt, zamykający rzeczy i ludzi, drzewa i psy, ledwie utrzymywał w swoich granicach gotową się rozpaść materię. Wystarczyłoby, aby ktoś oderwał ową nitkę z krawędzi przedmiotów, a te wspaniałe domy, pozbawione swoich form, upłynniłyby się nagle w jednolicie mętnej i szarej materii.
On sam był już tylko cielesno-kostną masą podtrzymywaną przez sztywność obrysu.
Zaskoczyła go myśl, że nic jeszcze tego dnia nie jadł. Skąd ta myśl w takiej chwili? Emanuel stwierdził z goryczą, że w tym rozmytym i niespoistym świecie miał ciągle do wykonania bardzo konkretne czynności.
Poszedł w stronę restauracji. Stołował się w małej jadłodajni studenckiej w starej części miasta. Przychodzili tam również urzędnicy i robotnicy; jadało się szybko i niezbyt smacznie, był zawsze tłok i klienci czekali na stojąco na wolne miejsce, które zajmowali jeszcze ciepłe.
Po raz pierwszy przychodził tu tak późno, kiedy wszyscy już sobie poszli. Na sali było pusto, cicho i ciemno od dymu. W kącie jadły kelnerki. Kasjerka jadła przy kasie, za drewnianą ladą, jakby była skazana na wypełnianie tam wszystkich życiowych funkcji, usadowiona na krześle i uwięziona w sztywnej klatce. W restauracji panowała przytłaczająca cisza, jak po jakimś kataklizmie. Krzesła leżały porozrzucane i Emanuel znalazł tylko jeden stolik przykryty białym obrusem. Wszystkie pozostałe były już sprzątnięte.
Usiadł powolutku, uważając, aby nie przebić wrzodu.
Otaczające go ściany, pokryte wielkimi lustrami w brązowych ramach, odbijały z pomieszczenia w pomieszczenie tę samą pustą salę z coraz to bardziej matowym, zielonkawym powietrzem, tak że w ostatnich, najdalszych lustrach sala stawała się już wodnista jak akwarium w saloniku lekarza.
W oddali, w zatęchłych i ciemnych wodach, pływała nabrzmiała karpia twarz kasjerki, samotna i blada, z okrągłym, zimnym okiem o leniwym spojrzeniu.
Była ona zresztą jedynym zwierzęciem w tych oceanicznych głębinach, a Emanuel – jedynym topielcem.