Zadzwoń, jak cię zabiją - ebook
Zadzwoń, jak cię zabiją - ebook
Z szarej i nieprzyjaznej Europy Wschodniej młody Marek ucieka na Zachód. Ląduje w Ameryce, w Hollywood. Tu zderza się ze światem kalifornijskiego blichtru i pogoni za sukcesem. Szybko jednak ta Wielka Podróż za ocean nabiera kosmicznego wymiaru. Na planie filmowym poznaje Gosię, biorą symboliczny ślub w rezerwacie Indian Hopi w Arizonie, po czym już jako Bacavi i Owatsmo zanurzają się w fascynującym „Zaginionym Świecie” Majów, Azteków, Inków, Olmeków i Zapoteków. Podróżują do Belize, Meksyku i Gwatemali, by sięgnąć szczytów zapomnianych cywilizacji.
Marek Probosz w dziewięciu opowiadaniach szkicuje obraz swojego życia, w którym już od najmłodszych lat realistyczne doświadczenia i fakty przekształca w fantastyczne obrazy. Autor inspiruje się egzotycznymi dla Europejczyka kulturami obu „zaginionych” Ameryk. Przekonuje, że życie toczy się w przestrzeni, która ma więcej niż trzy wymiary.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-60000-77-9 |
Rozmiar pliku: | 515 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie zapomnę trzech zdarzeń z czasów, kiedy żył jeszcze mój dziadek Paweł. Był wysoki, palił fajkę i nosił okulary. Wydawał się surowy, chociaż mama powtarza mi do dzisiaj, że to nieprawda. Przekonuje, że był łagodny, dowcipny i bardzo przystojny. Chyba każda córka podświadomie kocha się w swoim ojcu.
Lekcja pierwsza
Jako dzieci co roku przyjeżdżaliśmy ze starszym bratem na letnie wakacje do Koniakowa. Tam, w pięknych beskidzkich górach, urodziła się przed wojną nasza mama Franciszka.
O tej porze dnia, którą lubiłem najbardziej, czyli o wczesnym poranku, kiedy rosa odbijała światło wschodzącego słońca, grzyby wychodziły z ukrycia, koguty piały i wszystko budziło się do życia, ja podciągałem zębami sznurówki i szykowałem się do wielkiej ucieczki w las. Wtedy nagle dziadek zatrzymał mnie w pół drogi ostrym jak brzytwa słowem, „Stój!”. Nie wiedziałem, co to takiego zatrzymać się w miejscu. Dlatego miałem przezwisko „wiyrgaczka” albo „wiercichwostek”. Wszystko robiłem w biegu. Mój ojciec Stanisław dobrze znał tę tajemnicę i zamiast tradycyjnego lania za przewinienia w ramach kary zmuszał mnie do siedzenia w bezruchu przez dziesięć minut na krześle. Ale skąd dziadek mógł znać ten sekret? Zahamowałem za progiem rodzinnej chaty przy Wołowej numer siedemdziesiąt cztery. Cały świat zamarł. „Chodź no tu zaraz”, rozkazał nieznoszącym sprzeciwu tonem. Serce rwało mi się do biegu, na pole, ku potokowi i krowom na pastwisku, ale trzeba było wracać do izby, do dziadka. Stanąłem przed nim, opędzając się od much, które nie wiadomo dlaczego upodobały sobie mój pot pokrywający rumieńce strachu. „Co ja znowu nabroiłem?”, starałem się przypomnieć sobie swoje najnowsze psoty. Wtedy poczułem na ramieniu mocną dłoń dziadka. Nie wiedząc za co, chciałem go prosić o wybaczenie. „Zamknij oczy”, powiedział spokojnie. Z zamkniętymi oczami próbowałem czytać w jego myślach. Nie minęła sekunda, kiedy usłyszałem, „Teraz otwórz”. Posłusznie otworzyłem. Przede mną stał dziadek, taki sam jak przed chwilą, ale głos, którym wypowiedział te słowa, spowodował, że wydał mi się zupełnie obcy. Stałem jak zahipnotyzowany. „Całe nasze życie jest jak to zamknięcie i otwarcie powiek”, uśmiechnął się. Tajemniczo zajrzał mi w oczy i czekał na jakąś reakcję. Ale ja tylko otarłem pot z twarzy, odganiając natrętne muchy. „A więc nie pędź tak, zrozumiałeś?”, puścił moje ramię. „Dobrze, dziadku”, odpowiedziałem bezmyślnie, po czym wyrwałem z progu chaty jak sprinter z bloków startowych w biegu na setkę. Pędziłem co sił w nogach. Wiatr chłostał mi włosy. Znów buszowałem wśród złotych łanów zbóż, w krainie marzeń, gdzie promyki słońca i cały świat należały tylko do mnie. Tam unosiłem się nad ziemią jak wypuszczony z klatki ptak. W ten beztroski czas dzieciństwa nie rozumiałem jeszcze historii, filozofii, polityki ani słów dziadka. Po prostu pędziłem przez mój zielony ląd jak we śnie.
Dziś, za wielką wodą, na emigracji, jego słowa powracają do mnie jak oczyszczające ze złudzeń echo. Patrzę w okno, słońce, wielkie cielsko wieloryba zanurzającego się właśnie w Pacyfiku. Na szybie rysuje się obraz twarzy rozpromienionego pięćdziesięciolatka. Oddycham z ulgą, jestem mu wdzięczny za te słowa. Żona pyta z kuchni, „Co robisz, kochanie?”. „Zdaje się, że rozumiem”, odpowiadam.
Lekcja druga
W zimowe ferie przyjeżdżaliśmy z bratem do Koniakowa na narty. Pachniało już świętami. Nocą każda gwiazda na niebie wydawała się betlejemską.
W dzień organizowaliśmy Turnieje Czterech Skoczni, budowaliśmy igloo. Wieczorami śpiewaliśmy kolędy, marzyliśmy o bożonarodzeniowych prezentach. Przed snem dziadek zawsze prowadził rodzinną modlitwę. Z namaszczeniem klękał w białych kalesonach przy krześle, a wszyscy powtarzali po nim słowa skierowane do świętych obrazów Matki Boskiej i Chrystusa. Modlitwa była długa, wolna i nudna dla takiego wiyrgaczki jak ja. Wpatrywałem się z anielską minką w zawieszone w rogu izby obrazy, głównie zaś w miłosierne serce Chrystusa, z którego biły złote płomienie. Wtedy myślami wybiegałem do sceny, w której rogaty, czarny jak smoła diabeł kusił Chrystusa na pustyni. „I nie wódź nas na pokuszenie”, te słowa wywoływały we mnie największy podziw i strach. Kolana bolały mnie coraz bardziej. Czasami przysypiałem na klęczkach, zanim dziadek wypowiedział magiczne słowa, „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”. „Amen!”, wykrzykiwałem ponad inne głosy, chcąc zachować pozory trzeźwego umysłu. Tej nocy mróz wymalował na szybach izby koniakowskie koronki. Światło księżyca odbijało się od iskrzącego się śniegu z taką mocą, że musiałem mrużyć oczy. Blask z okien wydawał mi się czystą miłością serca Chrystusa. Nagle usłyszałem szept dziadka, „Jeszcze nie śpisz?”. „Jakoś nie mogę, dziadku”, pisnąłem. „A chciałbyś zobaczyć cud?”, powiedział, uśmiechając się do mnie. Nim pomyślałem, co dziadek może mieć na myśli, pokiwałem głową. Nie po raz pierwszy sama podejmowała decyzję, bez mojej wiedzy. Instynktownie robiła, co jej się podoba. „No to ubieraj się szybko”, nakazał. Na piżamę w samochody i znaki drogowe zacząłem wciągać jeszcze mokry po całodziennych narciarskich wywrotkach dres, kurtkę, rękawice i czapkę. Babcia Jadwiżka coś tam marudziła z pościeli dziadkowi, ale on jej nie słuchał. Obiecał wnuczkowi cud, a góral musi dotrzymać słowa.
Zimny wiatr wciskał mi się bezlitośnie pod ubranie. Mimo to jak herosi brnęliśmy z dziadkiem przez zasypany białym puchem ogród. Drzew nie było widać, a co dopiero krzaków, które latem dawały nam tyle czerwonych i czarnych porzeczek, agrestu i malin. Dziadek w milczeniu torował mi drogę, zapadając się przy tym po pas. Z kolei ja, idąc po jego śladach, tonąłem po samą szyję. Białe płaty znów zaczęły padać. Przy pełni księżyca wydawało się, że to świeci słońce. Było jasno jak w dzień. Śnieg roztapiał mi się na policzkach jak wosk ze świecy.
Kiedy doszliśmy nareszcie do potoku, okazało się, że śniegu jest tam mniej. Pod przygarbioną wiśnią dziadek odgarnął czapką puch. Zobaczyłem pod lodem cieknący strumyczek. Latem łapałem w nim kijanki na obiad dla kaczek. Dziadek oparł się o zasypane drzewo, jakby chciał je wyprostować. Dopiero teraz dostrzegłem w nim wielką przemianę, zmarszczył groźnie czoło. Czułem, że zaraz stanie się coś, co zadecyduje o całym moim przyszłym życiu. Oczy błyszczały mu jak w gorączce. Myślałem, że zacznę krzyczeć ze strachu, ale dziadek położył palec na ustach, „Ciii”. Uśmiechnął się, mrugnął tajemniczo, po czym zaczął trząść krzywą wiśnią, jakby siłował się z całym światem. Jej czysta szata zaczęła opadać. Oto wynurzył się przede mną „dziadek mróz”, na którego spadła z nieba śnieżnobiała suknia panny młodej. Tylko duże ciemne brwi i żółte od tytoniu zęby świadczyły o tym, że to wciąż był mój przypominający bałwanka dziadek.
Naga wiśnia zaróżowiła się przed nami w swym niewinnym bezwstydzie. Jej gałęzie były pokryte kwitnącymi kwiatami! To było coś najpiękniejszego, co zobaczyłem w życiu. Ten widok mnie oszołomił. Tak wyobrażałem sobie tylko rajskie drzewa. Może jeszcze mógłbym tę chwilę porównać do cudu narodzin własnego dziecka.
Dziadek otrzepał się ze śniegu i laską wybił dziurę w lodzie. Włożyłem w nią rękę. Woda była ciepła. „Cud. Gorące źródło wybiło przy wiśni”, z wyrozumiałością objaśnił dziadek, „z miłości wody i korzeni zrodziły się te czarodziejskie kwiaty. Jak anioł z jasnego nieba”. Wpatrywaliśmy się ze wzruszeniem w tę cudowną kwitnącą pośrodku zimy wiśnię. Pomyślałem głośno, „Czy ona się tego nie wstydzi?”. „Nie o to chodzi”, rozszyfrował mnie dziadek. „Musisz zrozumieć, że wszystko, co kwitnie, musi kiedyś umrzeć, ale nie wszystko, co martwe, musi zawsze takie pozostać”.