- promocja
- W empik go
Zakazane księgi. Powieść o Mikołaju Koperniku - ebook
Zakazane księgi. Powieść o Mikołaju Koperniku - ebook
Co wspaniałego i strasznego wydarzyło się za sprawą Mikołaja Kopernika? Jak doszło do największej rewolucji naukowej wszech czasów? Kto brał udział w obalaniu naukowych mitów, a komu na rękę było trwanie w nieprawdzie? Gdzie toczyła się walka o zrozumienie i zaakceptowanie nowego obrazu świata? Dlaczego zakazywano drukowania i czytania niektórych książek? Kiedy przestano dyskryminować, więzić, torturować i zabijać za głoszenie prawdy?
Zakazane księgi to historia ostatnich lat życia polskiego astronoma i burzliwych losów jego genialnego dzieła. Opowieść toczy się od czasów naiwnego odrodzenia poprzez mroczne oświecenie aż po czasy współczesne; przedstawia naukowe zmagania nie tylko Kopernika, ale również Keplera, Galileusza, Newtona, Kanta i innych uczonych. W tle teoretycznych sporów toczy się wielobarwne życie kulturalne, w którym biorą udział luminarze polskiej literatury, tacy jak Jan Kochanowski czy Ignacy Krasicki.
Powieść jest kontynuacją Rewolucji niebieskiej. Tomy te można nazwać Księgami Mikołajowymi i czytać je w dowolnej kolejności.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-798-3 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
A w duszy Mikołaja gruba, niemal oleista pomroka. Jakaś enigmatyczna pomroczność po wieczorze wróżb i czarów, od których chętnie by się trzymał z daleka, ale podekscytowani służebni wkręcili go w andrzejkowe dziwy. W lanie wosku do miski z wodą i odczytywanie przyszłości w cieniu rzuconym na ścianę przez woskową bryłkę. Wczorajszy rytuał celebrowała oczywiście Helga. Jej bryłka miała kształt gór. Czy to znak, żeby wróciła w rodzinne strony? Łysemu Hieronimowi przypadła siekiera o dwóch ostrzach, czego kucharka w ogóle nie umiała zinterpretować. Staremu Wojciechowi dostał się jeleń. Czyżby szykowała im się wkrótce uczta z dziczyzny?
A Kopernik? „Drzewo” – rzekła Helga, przyglądając się woskowemu kształtowi. Czyżby Mikołaj zapuszczał korzenie? Czyżby jego heliocentryzm rozrastał się jak konary dębu? Czyżby już tracił liście?
Kanonik dość biernie uczestniczył w obchodach wigilii dnia Świętego Andrzeja, posiedział ze swoją służbą dla towarzystwa, trochę z przymusu, trochę zaś, by przypomnieć sobie różne wspólne ucztowania, gdy pod tym dachem kwaterowała jeszcze Anna. Natomiast na te wszystkie wróżby machnął ręką i rzekł, że nie da się poznać dróg przyszłości. Przyszłość można tylko teraz stwarzać cierpliwym wysiłkiem.
Kopernik stoi przed oknem w swoim gabinecie. Tuż obok niego, na parapecie w wazonie, posępne, gołe gałązki wiśni, ułamane w andrzejkową noc i mające, zdaniem Helgi, przynieść szczęście, o ile zakwitną na Boże Narodzenie.
Pewnie tak jak kwiat paproci – śmieje się fromborski gwiaździarz.
Wokół kanonii siwe szkielety dębów, lip i jaworów.
Od kilku miesięcy Mikołaj ma dużo mniej obowiązków, ale jego umysł jest bezustannie czymś zajęty, ostry jak brzytwa, choć na twarzy zmarszczek przybyło, głowa zdążyła całkiem posiwieć.
Coś się zmieniło, coś pękło.
Nieuchronna samotność przygina astronoma do ziemi. Ale zanim go ziemia pochłonie, musi w opowieści swojego życia postawić mocną puentę. Pragnie więc produktywnie wypełnić czas, który mu pozostał. Zapchać go pracą, ale też rozmową, zrozumieniem, poradą i obecnością kogoś, kto obezwładni złowrogą ciszę rozrastającą się w sercu.
Gdzie jesteście, przyjaciele moi? Wasze łodzie znikły w sinej mgle. Kogo teraz obchodzi, że dusza się we mnie pali, bo bez Muzy wszystko idzie źle? Królowie i biskupi grają moim losem, a ja milczę jak bezdomny kot.
Odpłynęli w obcą dal…
Żal, żal, żal…
Och, moje kochane, czułe, ponętne, subtelne, podniecające księgi. Zakazane księgi życia. Strony zapisane i strony do uzupełnienia. Ojczyste i obce strony. Strony, które potrafią obalać trony, i strony będące siłą bezsilnych.
Co by mu teraz doradziła Anna?
A może grzanego wina przynieść, mości dobrodzieju? _In vino veritas_.
Kopernik uśmiecha się i wzdycha.
Anny Schilling już przy nim nie ma, wyklęty Aleksander Sculteti jest banitą, a serdeczny przyjaciel Tiedemann Giese rezyduje w lubawskim zamku. Dziwne, ale wraz z nim znikła Matylda, łasiczka, którą ten trochę oswoił, ale którą pogłaskać i nakarmić żabą udało się jedynie Annie.
Jakież bogate było życie astronoma!
Wspomnienia nadpływają do niego niczym ławica śledzi, łapie je więc w sieci.
Sieć pierwsza: czoło ojca, przecięte wzdłuż grubą zmarszczką. Sieć druga: dobrotliwe niebieskie oczy matki, zerkające na niego ukradkiem w kościelnej ławce. Sieć trzecia: bandaże na twarzy, szyi i dłoniach Andrzeja.
– Bracie, mój bracie… – szepcze Kopernik. – Ta „lepra niebędąca leprą” zatruła życie nie tylko tobie…
Dantyszek wstrząsający wiersz o tejże chorobie napisał – przypomina sobie kanonik i nabiera chęci, by go przeczytać. Bierze maleńką, palącą się na komodzie świecę i podchodzi do kredensu. Chwilę grzebie w szufladach, znajduje ów tekst i czyta:
_Ludzi tych, których widziałem wprzód, jak się na trawie bawili,_
_Teraz na mierzwy li źdźbłach ziemski na sobie niósł glob._
_Ilu leżało tu mężczyzn, a ile znów kobiet nieszczęsnych,_
_Których gallicki ów trąd, straszny niszczyciel ciał żarł!_
_Iluż tu więcej znów, zlane posoką i ropą golenie_
_Wlokąc, upadło bez sił na ziem cuchnącą jak gnój!_
_Ilem też widział ócz zżartych i nozdrzy wraz z nosem zropiałych,_
_Choćbym tu więcej chciał rzec, milczeć wżdy każe mi wstyd_19.
Astronom wraca pod okno i wbija wzrok w niebo pokryte posępną szarością.
Rodzina, ach, rodzina, zwykle tak daleko od niego, a on samotny jak pies.
I chory na pamięć…
Kolejne rozbłyski wspomnień: lipowy miód włosów Anny; lekko zadarty nos Reginy Moller, najmłodszej z córek siostry Kasi; trzepot długich rzęs ukochanej siostrzenicy Krysi Stulpawitz, nastolatki, która tak bardzo dokazywała w domu, że Gertnerowie zdecydowali się umieścić ją w chełmińskim klasztorze; nadęte policzki i dłonie jej męża Kaspra, który na jakiejś uroczystości wygrywa fanfarę na swej trąbie przypominającej róg.
I dostojna postać wuja Łukasza, który mówi:
„Astronomia, chłopcze?! Przecie jaki fach w rękach mieć musisz. W toruńskiej szkole miejskiej łaciny uczył nas niejaki Konrad Gesselen z Geismaru, przyjaciel mego ojca, w Rostocku studiował, o ile dobrze pamiętam. On też astronomią się zajmował, ale wychowankowie dotąd w nim szkolnego cenzora widzą. Wiesz, jak nas uczył? Mieliśmy czytać _Euryalus et Lucretia_, nowelę Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, który dwójki dzieci zdążył się był dorobić, od pisania romansów nie stronił, a wtedy jako papież Pius II na tronie siedział. Patrzymy w tekst, a tam całe zdania powykreślane. Łacinnik je zamazał, by nas tymi fragmentami nie gorszyć. No, uczyłem się pilnie, to i szczęście miałem, na uniwersytet krakowski na semestr zimowy roku sześćdziesiątego trzeciego żem się zapisał. A ile wiosen wtedy na plecach dźwigałem? Jeno szesnaście. Po dwóch latach do Kolonii ruszyłem i rok później stopień bakałarza żem już miał, po kolejnych dwóch latach magistrem sztuk wyzwolonych zostałem. Toruń mi swoje długi wojenne wobec ojca spłacał, przeto studiować dalej mogłem, przeszkód nie było. Jesienią roku Pańskiego, kiedy się urodziłeś, to już prawo kanoniczne w Bolonii wykładałem. A doktoratu jeszczem się nie dorobił, obrona dopiero w grudniu była. A ty co? Daleko w tyle jeszcze jesteś. Młodyś, głupiś, a tu wiedzę trzeba garściami wydzierać światu albo ten cały świat cię pochłonie. Postarałbyś się choć trochę, przecież tyś z mojej krwi, poważanie mieć musisz. A tę swoją astronomię na bok chwilowo odłóż, niech gwiazdy trochę odsapną od twych zapatrzonych ślepi”.
W kolejnym rozbłysku – przenikliwe spojrzenie Tiedemanna, który mówi, by Mikołaj nie zwracał uwagi na ludzi niewykształconych, pozostali przecież pojmą, że heliocentryzm wcale nie zabija Boga, a Ziemia, choć traci swoją uprzywilejowaną pozycję, nadal jest planetą wyjątkową, ojczyzną ludzi.
Twarze bliskich, znajomych, sojuszników i wrogów oblatują umysł Mikołaja niczym robaczki świętojańskie. Dusze zbłąkane. Ciała niewidzialne i ciała widzialne.
Migocze teraz przed kanonikiem brodata twarz Brandenburczyka, pierwszego władcy Prus Książęcych, który kiedyś był zapiekłym wrogiem jego zmarłego wuja, biskupa Watzenrode.
Ledwie Kopernik na początku maja 1541 roku zdążył wrócić z Królewca do Fromborka, a już kapituła dostała list od Albrechta Hohenzollerna. Książę „w Prusiech” napisał, iż jest wdzięczny doktorowi za wszelką pomoc medyczną wyświadczoną Jerzemu von Kunheim i za jego pobyt w Prusach Książęcych, zwłaszcza że Kopernik nie zamierzał aż tak długo u niego zabawić. Albrecht złożył panom z kapituły podziękowanie za to, że wyrazili zgodę na niemal miesięczną przerwę w rezydowaniu Kopernika na wzgórzu katedralnym. Dla każdego kanonika było to bardzo istotne. Niepodparta ważnym powodem nieobecność we Fromborku wiązała się przecież z utratą prebendy.
Po powrocie astronom w pierwszej kolejności zajął się monetą.
Jako _magister fabrice_ – przełożony _fabrica ecclesiae_, czyli zarządca kasy budowlanej kapituły warmińskiej – 9 maja przekazał do niej dwieście grzywien, kwotę przechowywaną do tej pory w Olsztynie, gdzie od 1532 roku wciąż administrował Achacy Trenck. Po pieniądze wysłano Xawerego, kapitulnego bibliotekarza, i służebnych Mikołaja. Kasę katedralną zapełniano głównie czynszami z dwóch wsi i dochodami z młynów. Wpływały do niej również zasądzone kary i każde dziesięć grzywien wpłacane przez nowo przyjętych do kapituły. Wosk oddawany przez poddanych, służący do produkcji świec, również wpisywano na listę rozrachunkową. Teraz pieniądze potrzebne były do utrzymania i rozbudowy katedry.
Załatwiwszy sprawy finansowe, Kopernik zwrócił się ponownie ku medycynie.
Wrócił do leczenia ubogich chorych ze Szpitala św. Ducha. Teraz dwa razy w tygodniu. Opatrywał rany, wypisywał recepty i pocieszał. Wydawał polecenia beginkom Rozalindzie i Franciszce oraz Gustawowi, ich pomocnikowi (staruszka Berta, cierpiąca na ostre bóle stawów, przestała przychodzić do Świętego Ducha). Ilekroć fromborski doktor tam przebywał, zawsze rozmyślał o swej byłej pacjentce, Xymenie.
Xymena. Ość w gardle kanonika. Żmudzinka, którą niegdyś uprowadzili i więzili Krzyżacy, a która obecnie była żoną poddanego księcia Albrechta, Gottfrieda. Jednego z tych braci zakonnych, którzy w 1525 roku zrzucili z siebie białe płaszcze z czarnym krzyżem. Mikołaj dałby sobie rękę uciąć, że to ona jedenaście lat temu przeszyła strzałą dworzanina, do dziś bezimiennego, zmierzającego na fromborskie wzgórze katedralne. Na cóż Kopernikowi ta wiedza!? Co z nią powinien zrobić? Długo o tym myślał po powrocie na Warmię, ale skoro nie miał żadnych dowodów świadczących o zbrodni uczynionej przez Xymenę, prepozytowi nawet nie wspomniał o swoich podejrzeniach i o tym, że widział ją w Królewcu. Tymczasem jednak pomłynarska chata, w której ongiś mieszkała, cały czas stoi pusta. Nikt jej nie zajął, a to znaczyć może, że nadal należy do Xymeny. Może kobieta wróci tu któregoś dnia, może… Ale jeśli nawet, cóż z tego?!
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, niech trzyma się od niej z daleka… – spuentował swoje rozważania Kopernik i z czasem zaczął zapominać o morderczyni z Królewca.
W połowie czerwca otrzymał list od Hohenzollerna z prośbą o przesłanie opinii Jana Solfy o stanie zdrowia Jerzego Kunheima. Doktor Mikołaj odpisał, że jeszcze nie ma wieści z Krakowa. Dotarły one po kilku dniach i Kopernik przesłał je od razu do Królewca. Ów list królewskiego medyka zawierał przydatne wskazówki dotyczące leczenia doradcy księcia Prus. Niestety – jak przewidywał astronom – ów już nigdy całkiem nie wyzdrowieje. Umrze w tym samym roku co Kopernik.
Tymczasem w głowie Jana Dantyszka kotłowało się od myśli na temat misji Kopernika w Królewcu.
A więc to nie tylko wybitny astronom – myślał biskup – ale i medyk, wielce ceniony, szanowany także poza granicami Warmii. Udało mu się wyleczyć książęcego dworzanina, zasłużył zatem na dozgonną wdzięczność protestanckiego władcy.
Kariera tego zapatrzonego w gwiazdy dziwaka zatacza coraz szersze kręgi.
Biskup warmiński nie jest poczciwym chłopem, to sprytny lis, on zna tajniki polityki, sławy i chwały. Doskonale wie, jakie wrażenie zrobiła w kręgach naukowych _Opowieść pierwsza_20. Ta książka Jerzego Joachima Retyka, będąca wprowadzeniem w teorię heliocentryczną, znamiennie podsumowuje system Kopernikański:
„Wszystkie te zjawiska w sposób widoczny są niby złotym łańcuchem przepięknie ze sobą powiązane. Każda planeta swoim położeniem, swym układem i wszelką zmianą swojego ruchu poświadcza ruch Ziemi”.
Dantyszek wie też, że ten niemiecki naukowiec przygotowuje już do druku książkę Kopernika o tytule _O bokach i kątach trójkątów_21. Ma ona przedstawić metodologię, czyli matematyczne instrumenty, na których wspiera się nowa rewolucyjna teoria. Bardzo inteligentna strategia promocyjna! Już rozległe kręgi uczonych niecierpliwią się w oczekiwaniu na dzieło główne, genialne. Ale co on – Jan Dantyszek – będzie z tego miał? Jak może zabłysnąć w cieniu sławy swojego podwładnego? Coś musi zrobić!
I zrobił. Napisał epigram22, który łaskawie ofiarował wielkiemu Kopernikowi dla ozdoby _De revolutionibus_.
Biskup warmiński nawet nie przypuszczał, że Kopernik przeczyta jego list z mieszanymi uczuciami. Będzie w nich trochę dumy, nieco radości, odrobina zdziwienia, szczypta wdzięczności przyprawionej zmielonymi ziarenkami ironii i kropelką niepokoju. Obdarowany nie zwlekał z odpowiedzią.
_Do Przewielebnego w Chrystusie Ojca i Pana, Jana z Bożej łaski Biskupa Warmińskiego, Pana mojego Wielce Łaskawego_
_Przewielebny w Chrystusie Ojcze i Panie, Panie Wielce Łaskawy. Otrzymałem list Waszej Przewielebności bardzo łaskawy i przyjacielski, w którym raczyłeś mi przesłać epigram do czytelnika moich ksiąg, pełen smaku i jak najbardziej odpowiedni, co nie zasługom swoim przypisuję, lecz tej szczególnej przychylności, którą Wasza Przewielebność zwykle darzy uczonych. Toteż ten utwór Waszej Przewielebności umieszczę na samym początku swojego dzieła, jeśli tylko tak wielkiego zaszczytu ze strony Waszej Przewielebności jest ono godne; ludzie bardziej uczeni ode mnie powiadają, że ma ono jednak jakąś wartość, wypada ich zatem usłuchać. Ja zaś ze wszystkich sił pragnę okazać się godnym tej szczególnej życzliwości i ojcowskiego uczucia, którymi Wasza Przewielebność raczy mnie obdarzać, i – tak jak powinienem – być Mu we wszystkim, w czym potrafię, posłusznym i pomocnym._
_Z Fromborka, 27 czerwca 1541._
_Waszej Przewielebności całkowicie uległy_
_Mikołaj Kopernik_23
Mglista obietnica umieszczenia wiersza Pana Warmii w _De revolutionibus_. Wahanie. Gra na zwłokę. Chłodna kalkulacja. Może wcisnąć utwór gdzie indziej…
Od jakiegoś czasu uprzejmość w listach Kopernika do Dantyszka zmieniła się w dyplomatyczną słodkość zmieszaną z oschłością. Dystans był dokładnie odmierzony, jak na turnieju szermierczym. Doskonale odprawiony ceremoniał.
Przyszłość pokaże, że ów utwór Dantyszka znajdzie się w dziełku _O bokach i kątach trójkątów_. Nie zostanie opatrzony nazwiskiem autora. Celowo? Czy tym sposobem astronom będzie chciał odpłacić biskupowi za swoją krzywdę?
Za intrygowanie, za przegnanie Anny i Aleksandra…
Drzazga tkwi głęboko. Boli. Rana jątrzyć się będzie długo.
W lipcu w Europie aż wrzało od dyskusji o zapowiedzianym dziele Kopernika. Nie ulegało wątpliwości, że doniesienia i zapewnienia Retyka (co do przełomowego znaczenia _De revolutionibus_) __ wpadły do akademickiego młyna i ten już zaczął mielić ziarno i odrzucać plewy niewiedzy. __ Koło młyńskie obracało się, zgrzytały zębatki, przekładki rozchlapywały wodę, a mąka przesypywała się do worków uczoności.
Znawcy tematu, mający w rękach drugie, bazylejskie wydanie _Opowieści pierwszej_, już się cieszyli na bliskie spotkania z dziełem fromborskiego astronoma. A doktor Mikołaj wciąż nie był pewny, czy dobrze uczyni, odkrywając swoje dzieło światu. Zewsząd słyszał jednak zachęty. W głowie mocno mu wybrzmiewał argument Giesego, powołującego się na słowa Arystotelesa: _Amicus Plato, sed magis amica veritas_24. Słyszał spokojny, ale dobitny głos przyjaciela: „Prawda nas wyzwoli, Mikołaju. Dla prawdy warto się sprzeciwić i starożytnym autorytetom, i tym ze współczesnych, którzy chcą naszymi umysłami władać. A ponadto pamiętać trzeba, że niemałą chwałę Chrystusowi i Kościołowi przyniosłoby ustalenie porządku czasowego i opracowanie niezawodnej teorii ruchów niebieskich”.
Teorią Kopernika – i jej odbiorem w świecie akademików – zaintrygowany był również Dantyszek, który cały czas czuwał nad rozwojem sytuacji. Czekał. A robił to bardzo aktywnie, był przecież mistrzem pozyskiwania potrzebnych informacji. Rozpytywał, tu i ówdzie słał listy. Wkrótce otrzymał odpowiedź od flamandzkiego matematyka. Cornelius Duplicius Scepperus pisał, że dostał właśnie wstęp do dzieła doktora Mikołaja Kopernika, napisany przez młodego naukowca z Wittenbergi, wielce obeznanego z naukami matematycznymi; wstęp ten już obraca się w kręgach wtajemniczonych i sprawia, że nazwisko Kopernika staje się sławne. Wśród tych wtajemniczonych jest Rainer Gemma Frisius (z Fryzji), znajomy biskupa warmińskiego, matematyk i profesor medycyny na uniwersytecie w Lowanium. Nie omieszkał do niego napisać Dantyszek (a gdy dostał odpowiedź, od razu podzielił się nią z Kopernikiem).
Szumu w świecie nauki narobił także Jerzy Vogelinus, filozof i lekarz, który zapoznał się z dziełem Retyka dzięki jego przyjacielowi Achillesowi Gassarusowi. Vogelinus bowiem w drugim wydaniu _Opowieści pierwszej_ zamiast przedmowy umieścił entuzjastyczny list Gassarusa.
Z kolei uczeni z Brukseli i Lowanium, jak się dowiedział Kopernik – napisali do Dantyszka, że po zapoznaniu się z Retykowym wprowadzeniem – „wstępem” mogącym pretendować do miana przedgórza do dzieła Kopernika – niecierpliwie oczekują ogłoszenia _De revolutionibus_. Cała Europa na to czeka. Mimo tak dobrych wieści Mikołaj wiedział, że niejeden z uczonych myślał podobnie jak ów Rainer Gemma, twierdzący, że nie jest ważne, jaki przekaz mieści w sobie dzieło polskiego astronoma, jak bardzo rewolucyjny w swej treści, ważne jest natomiast to, by dzięki temu dziełu dobrze poznać „ruchy gwiazd i odstępy czasów” i ująć je „w dokładniejszy rachunek”.
Sytuacja rozwijała się pomyślnie dla nowej teorii; umysły na tyle przygotowane, by zrozumieć jej istotę, dostrzegały w niej szansę na uporządkowanie kwestii naukowych. Praktycznie nikt nie podejrzewał, że kilkadziesiąt lat później dzieło Kopernika stanie się tak potężnym zaczynem fermentu ideowego i burzy na morzu światopoglądów – a w końcu znajdzie się na indeksie ksiąg zakazanych. Ów _Index librorum prohibitorum_ będzie spisem dzieł, których nie wolno czytać, posiadać ani rozpowszechniać bez zezwolenia władz kościelnych25. Będzie on narzędziem inkwizycji oraz zarzewiem wojny religijnej.
Reszta jest milczeniem. Ciszą poprzedzającą zwarcie nauki z filozofią i teologią.
Retyk przebywał jeszcze wtedy na Warmii i choć często opuszczał Frombork, za każdym razem wracał na wzgórze katedralne. Dopinał na ostatni guzik swoją mapę Prus z wykazem miejscowości i swój traktat _Chorographia_, rozprawę kartograficzną. Ów traktat dedykowany księciu Albrechtowi, mapę i prezent – instrument do pomiaru długości dnia – pod koniec sierpnia wysłał do Prus Książęcych. W liście dedykacyjnym wspomniał o ojcu duchowym swego dzieła, czyli o „wysoce uczonym Doktorze Mikołaju Koperniku”, panu Nauczycielu, w którego znakomitym dziele znajduje się wyjaśnienie, „jakim biegiem obraca się Słońce, Księżyc i wszystkie ciała niebieskie”. W kolejnym liście Retyk poprosił księcia o listy polecające do Jana Fryderyka, elektora saskiego, i do uczonych na uniwersytecie w Wittenberdze, aby owi panowie pozwolili mu oddać do druku _O bokach i kątach trójkątów_, dzieło mistrza Kopernika, a jego samego zwolnili z obowiązków na uniwersytecie, nie uszczuplając mu profesorskiej pensji. Musiał przecież dopilnować wydania tej niewielkiej rozprawy. Sam ją zresztą przygotował, wykorzystując dwa rozdziały z _De revolutionibus_ (trzynasty i czternasty), i napisał do niej przedmowę.
Uczeń Kopernika przez wiele dni chodził po Fromborku podenerwowany, czasem nawet – niczym byle opilec – z sił opadał, aż w końcu poczuł grunt pod nogami, nadeszła odpowiedź z Królewca. Albrecht Hohenzollern podziękował za upominek i spełnił prośbę, załączając pozdrowienia dla Lutra, Melanchtona i innych wielkich Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Dla Jerzego Joachima zbliżała się pora opuszczenia mistrza na zawsze. Kończył kopiowanie manuskryptu _O obrotach_, który już od lata 1540 roku sprawdzał wraz z mistrzem, poprawiając wątpliwe dane liczbowe i wprowadzając drobne poprawki. Mieli co robić, były to przecież czterysta dwadzieścia cztery strony zapisane drobnym pismem.
W sierpniu 1541 roku Retyk i Zell odbywali swoje kartograficzne podróże, a Mikołaj samotnie obserwował częściowe zaćmienie Słońca26 – ostatnie zjawisko, jakiemu przyglądał się w swoim życiu. W _Calendarium Romanum magnum_ Johann Stoeffler podawał, że w tym czasie wielkość zaćmionej tarczy Słońca wyniesie trzy cale. Kopernik uzyskał jednak inny wynik: „fere 4 ½”, co znaczy: „prawie 4 i ½”, oraz „a borea”, czyli „od północy”. Zaćmienie to nie było jednak tak spektakularne jak to podziwiane wraz z Jerzym Joachimem na początku kwietnia 1540 roku – o fazie27 równej 0,96. Ów wynik wskazywał, że tarcza Księżyca przysłaniała28 powierzchnię tarczy Słońca w 95%. Kiedy już obaj skończyli obserwować to zjawisko, Retyk zasiadł do pisania listów, a Kopernik zanotował w kalendarzu Stoefflera takie słowa: „finis h. 18.40, varmie”, co znaczy: „koniec godz. 18.40, Warmia”, oraz „defecit ab austro”, czyli „zaćmienie od południa”.
Badacz nieba doskonale pamięta, że do tej pory mógł obserwować zaledwie jedno całkowite zaćmienie Słońca. A było to, gdy na barkach dźwigał jedynie dwanaście wiosen. W połowie marca 1485 roku, gdy ognista kula wisiała nisko nad miastem, widać było tylko jej rogalik. Mikołaj pamięta, jak z wypiekami na twarzy biegł do nadwiślańskiego portu, poza murami miasta, by stamtąd, posługując się na początku kawałkiem szkła, oglądać zapowiadane przez uczonych zaćmienie. Na kilka minut zapadł zmrok, ucichło ptactwo nad Wisłą, psy zaskowyczały, a później mawiano, że odzywało się też zaniepokojone bydło, przestępując z kopyta na kopyto. Młody Kopernik słyszał potem, że w Krakowie widok był o niebo lepszy.
Przez kilka dni Toruń był hałaśliwy niczym ul. Kazimierz Jagiellończyk, cała jego świta, reszta dostojników Korony, Prus i zakonu krzyżackiego oraz przedstawiciele stanów, którzy przybyli na toruński zjazd zwołany przez króla – wszyscy zadzierali głowy. Niemałe poruszenie wywołane zostało nie tylko przez obecność monarchy, ale i przez zapowiadane zjawisko astronomiczne. Niektórzy torunianie byli podekscytowani, a inni się lękali czegoś nieokreślonego, bowiem do miasta zjechali też wróżbici, astrologowie, którzy prorokowali na ten dzień nadejście końca świata. Tymczasem zaćmione Słońce niczego nie zmieniło. Jak wiele tego rodzaju zaćmień29 przed nim i wiele po nim.
Czas pędził niczym dziki koń.
Kopernik słucha muzyki sfer niebieskich, której ludzkie ucho nie jest w stanie uchwycić, a raczej – stojąc przy oknie – chwyta ją wyobraźnią. Jednocześnie próbuje sobie przypomnieć, co na ten temat mówił Retyk.
Już go nie ma we Fromborku, wraz z młodziutkim Heinrichem Zellem i służebnym Ludwigiem opuścili Warmię, tym razem na zawsze. Którego września wyjechali? Dwudziestego? Być może. Tego dnia w kanonii zrobiło się nad wyraz pusto. Ale, o dziwo, ów fakt nie przytłoczył Mikołaja.
Czas oczekiwania na _Obroty_ miał w sobie tajemny urok.
Retyk wprawdzie nie mógł nadzorować druku Kopernikowego dzieła w Norymbergi – objął stanowisko dziekana Wydziału Sztuk Wyzwolonych na uniwersytecie w Wittenberdze, a później zaczął wykładać matematykę w Lipsku – ale przekazał ów nadzór Andreasowi Osiandrowi, luterańskiemu duchownemu interesującemu się matematyką i astronomią.
Czekał nie tylko twórca rewolucji niebieskiej. Inni też. Ale autor obawiał się, że wielu uczonych, podekscytowanych zbliżającą się rewoltą naukową, podchodzi do niej zbyt praktycznie i oczekuje nie tyle na teorię ilustrującą strukturę wszechświata, ile na dzieło zawierające fakty, które jedynie mogą pomóc w obliczeniach ruchu ciał niebieskich.
Kilka miesięcy temu Kopernik zwrócił się do Osiandra z pytaniem, co zrobić, by uniknąć gniewu teologów i połajanek ludzi nauki. Odpowiedź go oburzyła. Osiander był zdania, że najlepszym rozwiązaniem będzie pominąć słowa deklarujące, iż nowa astronomia jest prawdziwą wiedzą. Zdaniem Niemca Polak powinien napisać, że księga przedstawia jedynie hipotezę.
W czasach Kopernika królową nauk była teologia, pod nią sytuowała się filozofia naturalna, a dopiero po niej astronomia. Nauka, którą umiłował Mikołaj, stała więc najniżej w tej hierarchii wiedzy. Z tego też powodu każda teoria astronomiczna miała jedynie hipotetyczną naturę. W dodatku nieważne było, czy owa hipoteza jest prawdziwa, czy fałszywa, miała być jedynie użytecznym (i być może tymczasowym) narzędziem służącym ludziom nauki. Miała „ratować zjawiska”, ujawniać prawdziwą naturę tego, co człowiek postrzega zmysłami, tłumaczyć fenomeny (czyli subiektywnie postrzegane rzeczy), a nie ukazywać prawdę o nich, wiedzę o rzeczywistej strukturze świata. Przedstawienie prawdy o nim należało do zadań filozofii naturalnej (kosmologii).
Astronomia była więc z założenia hipotetyczna i niedoskonała.
_Obroty_ jako hipoteza?! Nigdy w życiu! Mikołaj w liście do Osiandra wyraźnie zaprotestował.
Kolejny list z Norymbergi. Ta sama retoryka, podobne argumenty.
Kopernik ponownie zaprotestował.
Za bardzo wierzył w swoją rację, był przekonany, że to kwestia wiedzy, a nie wiary; teoria może być albo prawdziwa, albo fałszywa; jedynie z prawdziwej teorii mogą wypływać prawdziwe wnioski teoretyczne i praktyczne. Zatem stanowisko jego było zdecydowane: w żadnej mierze nie może się godzić na propozycję Osiandra. Miał nadzieję, że jego zdanie zostanie uwzględnione. Niestety, stanie się inaczej (na szczęście albo nieszczęście nigdy się o tym nie dowie).
Ale co zrobi, gdy po opublikowaniu książki pojawią się jakieś krytyczne uwagi? Jakim sposobem im zapobiec? Jak się zabezpieczyć? Jaką strategię obrać?
Zadedykować dzieło papieżowi?
Trza mieć stryka nawet w piekle, jak to gada Helga. Ale najlepiej mieć dobrego wujaszka w Watykanie, jak mawiała Anna.
Kilka dni później Hieronim popsuł Mikołajowi nastrój, wręczając list od Dantyszka. Biskup z Lidzbarka prosił o zwrot swojego wiersza poświęconego pamięci biskupa Watzenrode. Utwór przesłał fromborskiemu astronomowi w 1539 roku, ale nie doczekał się spodziewanej reakcji. Kopernik odesłał biskupowi kopię tegoż wiersza, gdyż nie mógł znaleźć oryginału, ponadto odpisał, że ubolewa, iż nie mógł go wykorzystać, na grobowcu wuja jest już bowiem napis – tekst może niezbyt trafny, lecz zaakceptowany przez Pana Warmii przed śmiercią.
Łowca niebieski odczuwa teraz maleńką satysfakcję. Czyżby w taki sposób pomścił sprawę Anny? Przecież zemsta nie leży w jego naturze! No, ale jak inaczej nazwać to nagłe uczucie spokoju na myśl o Dantyszkowym epigramie i epitafium?
Ze świeczki zostaje gruba plama wosku. Ciemno i posępnie.
Czas na sen? Czas na podróż w przeszłość.
Bohater opowieści _Sen Scypiona_ Marka Tuliusza Cycerona, zmożony winem i trudami podróży do Afryki, został uniesiony przez ducha swego dziadka, Scypiona Starszego, w świat nadksiężycowy, gdzie usłyszał wykład o budowie wszechświata. Padły słowa: „prawie w środku znajduje się Słońce… Za nim, jako towarzysze, idą obiegi Wenus i Merkurego”. Widmo rzekło też, że zadaniem ludzi jest strzec „kuli, którą widzisz w pośrodku przestrzeni nieba, a która zwie się Ziemią”.
Profetyczna wizja senna30.Po nocy ciągnącej się niczym wodorost, mrocznej jak sadza i zwiewnej jak dym z komina, nadchodzi – zataczając się i kulejąc – mokry dzień. Grudniowa odwilż topi Frombork w błocie i końskich odchodach.
Posępny czas o konsystencji szarej brei.
Dwie godziny temu Kopernik wrócił z rorat31. Mocno ubrudzone buty ściągnął zaraz po wejściu, by rozmokłej gliny nie roznieść po całym domu. Teraz, głodny jak wilk – w oczekiwaniu na podanie przez Helgę _prandium_ – czyta Horacego i wspomina minione miesiące, wygrzewając przed kominkiem swoje sterane kości.
Po głowie krąży mu pytanie, czego on właściwie potrzebuje w tej dziesiątej siedmiolatce swego żywota. Oprócz twardego jak kamień stoicyzmu – na pewno zdrowia, przyjacielskiego uścisku dłoni oraz słów koloryzujących ten gorzki świat. Przez chwilę Mikołaj ma wrażenie, że słyszy głos czytającej mu Anny. Rozbrzmiewają wersy starego rzymskiego poety:
_Już coraz rzadziej nękają zamknięte
Okna młodzieńcy swawolni, dom zamilkł,
Nikt nocy nie zakłóca, próg przykładnie
Kocha się z drzwiami,
Co pierwej lekko tańczyły w zawiasach.
Już rzadko kiedy zakołacze w ciszy:
„To ja, kochanek twoich nocy długich,
Lidio, czy słyszysz?”
Na próżno czekasz, o staruszko płocha,
Na schadzkę z amantem w uliczce ciasnej,
Gdy zimny tracki wiatr naostrzy księżyc
I nowiem draśnie.
Niesyta pałasz namiętnością, żądzą,
Która w szał wprawia oszkapiałe klacze,
Jątrzysz wątrobę, warg ranę krwawiącą
Podsycasz płaczem,
Że ciemny bluszcz, mirt zielony dziewczęcy
Smagłego chłopca znacznie więcej cieszy
Niż młodym wiatrem szeleszczącej zimy
Uplotek_ _zeschły_32.
Tyle myśli zaginionych, tyle marzeń niespełnionych! – zadręcza się myślami astronom. – Tak bardzo mi ciebie brakuje, Anno, przyjaciółko moja! Gdybyśmy żywot mogli mieć drugi, nigdy bym cię nie opuścił… Po cóż żem biskupa posłuchał?! Gdybym tylko mógł przeciw niemu gardę wznieść wysoko i nie dać ci odejść… Rzecz to była jednak niemożliwa… Pewnie wola Najwyższego… Czyż człowiek nie winien zrezygnować ze wszelkich pragnień? Może lepiej chcieć dla siebie niczego, poddając się Stwórcy duszą i ciałem. Czy nie żądam od Niebios zbyt wiele?
Kopernik czeka na księgę, którą teraz zecerzy składają w norymberskiej drukarni, i się niecierpliwi. I po co to?
Przypominają mu się teraz słowa Mistrza Eckharta, których nauczył się na pamięć:
„Dusza jest tak zachłanna, że wiele rzeczy chce zdobyć i posiadać, sięga więc po czas, cielesność i wielość, tracąc przy tym to, co właśnie posiada. Dopóki bowiem odzywa się w tobie to «więcej i więcej», Bóg nie może w tobie ani mieszkać, ani działać”.
Człowiek jest jak cebula – konstatuje fromborski badacz nieba. – Im szybciej kolejne łupiny zedrze, rezygnując z tego i owego, by do jądra własnego jestestwa się dostać, tym wyraźniej czuje Stwórcę. Mistrz Eckhart napisał, że ten, kto się wyrzeka wszystkich rzeczy przemijających, odzyskuje je na powrót w Bogu, w którym są one prawdą.
Ale kto jest zdolny do takiego poświęcenia?
Coś zakłóca bieg myśli. Z dołu słychać jakieś głosy, a potem szybki tupot na schodach. Po chwili do izby wbiega Wojciech i mówi, zdyszany, jak to on, zawsze w biegu:
– Kanoniku łaskawy, biskup do was przyjechali. – I zawraca, ucieka.
Biskup? Który? Giese? Dantyszek?
Mikołaj nie zdążył spytać, teraz przecież nie będzie biegł za służebnym, a to zaiste zasadnicza różnica – który biskup się zjawia. W dodatku bez zapowiedzi.
Czy Dantyszek coś knuje albo z lęku wariuje? – rozmyśla gwiaździarz. – Czy Giese ma jakieś problemy? A może to jakiś inszy biskup? Krakowski?
Próg gabinetu przekracza chełmiński hierarcha Tiedemann Giese. Całe szczęście!
Jak zwykle w tym swoim skromnym odzieniu. Pod podróżną szarą opończą – szuba z grubego czarnego sukna, podszyta futerkiem z popielic. Przy futrzanym stójkowym kołnierzu błyszcząca okrągła agrafa. Na głowie – czarny kapelusz z szerokim rondem, wyścielony ciepłym filcem. Pierś ozdabia duży krzyż na grubym srebrnym łańcuchu. Wełniane rękawice rozwierają się w przyjacielskim geście.
– _Laudetur Iesus Christus_33 – mówi dostojny gość. W jego mądrych piwnych oczach gości serdeczny uśmiech. Spod nakrycia głowy sterczą siwe kosmyki.
W zeszłym roku skończył sześćdziesiąt jeden lat – przemyka przez myśl Kopernikowi. – Jemu też coraz bliżej do tamtego świata.
– _In saecula saeculorum_34 – odpowiada gospodarz. – Jakże się cieszę, Tiedemannie, że cię widzę. – Uśmiecha się i chwilę poklepuje biskupa po ramieniu, chwilę po upierścienionej dłoni. – Cóż cię dziś przywiało w moje skromne progi? Czyżbyś miał za nic astrologów przestrogi?
Giese wybucha śmiechem. Nie spodziewał się rymowanek na wejściu.
– No co? Przyjechałeś powozem po paskudnym błocie, a na powrót sań możesz potrzebować – dodaje astronom.
– Śnieżycy mi tu nie wyrokuj, bom zdolny wrócić czym prędzej.
Kopernik, roześmiany, wskazuje obite skórą krzesło, stojące przy jego solidnym biurku. Biskup ściąga wierzchnie okrycia i rzuca je na długą ławę przed kominkiem. Spod czarnej sutanny wystaje biała koszula z delikatną falbanką kończącą rękawy.
– To do Bożego Narodzenia czy Nowego Roku na wzgórzu zabawisz?
– Chciałbym, chciał, ale moje chełmińskie owieczki na pasterza czekają. Planuję jeno do Świętego Mikołaja zostać. Prośbę prepozytowi już przedstawiłem i dyspozycje wydałem.
– Bardzom rad, Tiedemannie, że trochę czasu razem spędzimy.
Nie widzieli się od końca września, kiedy to biskup chełmiński wpadł na wzgórze katedralne, by pożegnać Jerzego Joachima. Niestety, spóźnił się, Retyk już wyjechał do Wittenbergi. Oczywiście biorąc ze sobą ważny rękopis, odpis wielkiego dzieła swojego mistrza. Tiedemann był wówczas niepocieszony, ale tłumaczył, że nie o samego Niemca mu chodzi, tylko o wspólne zawiązanie jakiegoś tajnego stowarzyszenia, może pitagorejczyków. Kopernik zareagował na ten pomysł ironicznym półuśmiechem, więc pomysłodawca, lekko zmieszany, stwierdził, że żartuje. Miał nadzieję, iż Mikołaj dał Retykowi konkretne wytyczne w sprawie druku. „Ależ, oczywiście! Chyba mnie znasz” – odrzekł astronom i przypomniał rozmówcy (choć było to pewnie niepotrzebne), że został wyszkolony w porządnym uniwersytecie dyplomacji Watzenrodego. Giese roześmiał się krótko, po czym z pełną powagą oświadczył, że muszą o innych poważnych sprawach podyskutować. Po chwili milczenia z jego ust padły słowa: „Był u mnie Dantyszek”. Kopernik skrzywił się i zapytał: „Znowu węszy? Znów donosicieli słucha?”. Tiedemann głęboko westchnął i poradził: „Nie oceniaj go tak surowo”, na co astronom zareagował fuknięciem: „O, widzę, że sojusznika znalazł!”. Giese pokręcił głową z politowaniem, mówiąc: „Oj, Mikołaju, Mikołaju, gdzie ty znajdziesz sojusznika lepszego niż ja?”, a Kopernik odparł: „Nigdzie, drogi Tiedemannie. Nigdzie”.
Gospodarz zaprasza gościa do stołu, gdzie Helga postawiła już różne dania i przysmaki. Bigos, jagnięcinę z marchewką i grochem, białą rzepę duszoną w rumianym sosie, jajka sadzone, bochen ciemnego chleba i wino głogowe. Na Warmii nikt jeszcze nie zna kawy, herbaty, ziemniaków, czekolady czy pomidorów. Czasem jakaś nowalijka z jadłospisu królowej Bony spłynie Wisłą do Gdańska, a z niego do Fromborka, jednak spływ to wielce opóźniony.
Nóż do krojenia mięsa i wyciągnięte zza pazuchy osobiste łyżki leżą już na stole. Przyjaciele czynią znak krzyża, modlą się, a potem jedzą i gawędzą o wszystkim i niczym.
– Przejdźmy do konkretów, szkoda po próżnicy strzępić języka – rzuca biskup, przełknąwszy łyżkę bigosu. – Wieści o cudzie u was nawet do Lubawy dotarły. Wierzyć się nie chce, że rosomak dziecko oszczędził.
– Cud to maścią smarowany – śmieje się Kopernik.
– Jakże to?
– Na spytki Idę żem potem wziął – tłumaczy astronom, krojąc sobie pajdę chleba – a ta mi rzekła o wszystkim, co wtedy w chałupie robiła, zanim drwa poszła rąbać. No i żem się dowiedział: dziecko pokasływało, przeto maść z kamfory, com ją w Gdańsku kupił, w skórę mu wtarła. I czyż to nie cud maścią smarowany? Rzecz chyba po imieniu nazywam, prawda? Śmierdzące smarowidło dziecku życie ocaliło.
– A Opatrzność?
– O pomocnej ręce Boga nigdy nie zapominam. Nie ja, drogi Tiedemannie, nie ja. Przecie gdyby Ida zdrowie synka w ręce Opatrzności nie złożyła, dziecko pewnikiem by przepadło. Ja to wiem, ty to wiesz, insi też wiedzą. W Bogu nadzieja tego niebezpiecznego świata. Jeno Stwórca nie zrobi wszystkiego za nas, niekiedy pomóc Mu trzeba.
– A może rosomaka odstrasza fetor ciała ludzkiego… – Giese urywa, dostrzegając rozbawienie w oczach przyjaciela.
– Może rację masz, kochany biskupie, może, dziś wielu jest takich, co mawiają, że mycie skraca życie. Iluż to ludzi w latach dwudziestych uznało, że gorące kąpiele to przyczynek do złapania zarazy?! Może co drugi człek na świecie. A przecie w brudzie lęgnie się robactwo, to z nieczystości unoszą się w powietrze morowe wyziewy. Ale jam słyszał, że Polacy częściej niż inne nacje się myją…
– Mój nos nie zawsze to potwierdza. – Biskup wzdryga się, jakby przed oczami miał właśnie paskudnego karalucha.
– To musisz na kazaniach nie jedynie o duchowej czystości prawić.
Bardzo szybko wróciła atmosfera błazeńskiego braterstwa. Teraz uczonym nie przeszkadza nawet smutna aura za oknem.
– Ale zostawmy już ten smród. – Giese macha dłonią przed nosem i uśmiecha się po duszpastersku.
– Wedle życzenia, drogi Tiedemannie. Wiesz, korci mnie, by pewne pytanie ci zadać.
– Kto pyta, nie błądzi, jak to Pismo głosi.
– Tyś ksiądz, przeto powiedz, gdyby dziecko przepadło, zginęło, wypatroszone przez demona Północy, to jak tę wolę Bożą czytać nam trzeba? Bo ja, im więcej o tym myślę, tym mniej o tym wiem. Tym mniej wygodnie zagadnienie to w głowie mi się układa.
– Kto czyta, ten błądzi – żartuje Giese. – Po cóż Boską wolę odczytywać? Ja wolę tego nie czynić. Sądzę, że poddać się jej należy, inszego wyjścia nie ma. My przecie jak te owce, co to za głosem pasterza idą.
– Nasza Ida na kolanach na wzgórze do katedry chciała wejść. W podzięce.
– A ty musiałbyś później całe miesiące jej rany leczyć, co? Umartwiać się trzeba, ale nie w ten sposób.
– I ja tak myślę. Tom jej ten zamysł wyperswadował.
Kopernik uśmiecha się do przyjaciela i upija łyk wina.
– A rosomaka ubiliście? – pyta Giese, sięgając po nóż, by ukroić sobie jagnięciny. Po chwili mięso jest już w rękach biskupa, a on zatapia w nim lekko pożółkłe zęby.
– Gdzie tam! Uszedł z życiem. To przecie demon nieuchwytny.
Hałas na dole, biegnące buty, skrzypienie schodów, nerwowe pukanie do drzwi. Czerwona twarz. To zziajany Hieronim.
– Przewielebny biskupie, wielebny panie – mówi służebny, zginając plecy w niskim ukłonie – niedźwiedzia w okolicy mamy!
– Któż się na niego napatoczył? – pyta gospodarz.
– Jeden bartnik na kłodzie przy barci ślady pazurów obaczył.
– Może to rosomaka?
– Tropy głębokie, ciężki zwierz to być musiał.
– Ludziom wieść roznieść należy, nasi myśliwi niech w las ruszą, przegnać go trzeba. A zresztą Hieronim przecie wie, co czynić.
Famulus kiwa głową. Kopernik ma gościa, więc odpowiedzialność za jego mienie spoczywa na barkach sługi. Ale jeszcze, niepewny co do swych zadań, pyta:
– A budarze?
Hieronim ma na myśli wolnych chłopów, ludzi pracujących i mieszkających w kapitulnych lasach – węglarzy, smolarzy, dziegciarzy, potaśników, maziarzy – którzy produkują smołę, wypalają węgiel drzewny, destylują dziegieć, wytwarzają potaż35 z popiołu czy też wyrabiają smary wykorzystywane w wozach kołowych, na statkach, w mechanizmach zamkowych wrót lub na płozach sań. Budnicy żyją wśród gęstwy, wykrotów i bagien w byle jak skleconych budach. Czasem nie opuszczają swych terenów przez całe życie.
– Oni przecie zawsze ostrożni, ostrzegać nie trzeba – decyduje astronom, a służebny kłania się i wychodzi.
Biskup drapie się przez chwilę po szyi, co gospodarz dostrzega, ale zwraca wzrok ku potrawom na stole; dobrze wie, że ów odruchowy gest przyjaciela świadczy o tym, iż zaraz poruszony będzie jakiś ciężki temat.
Oho – myśli Mikołaj – pewnie kto znowu jakie bluzgi o mnie w pole wypuścił.
Giese przełyka ślinę i mówi, ściszając głos, jakby się bał, że sługa stoi za drzwiami i nasłuchuje:
– Posłuchaj, Mikołaju, temat zmienię, bom sytuacją zmuszony… Wieści z Lidzbarka mam, biskup Jan znowu mnie o ciebie wypytuje. Jakby podejrzewał, że Anna do ciebie wróciła.
– Jeszcze mu się nie znudziło?! – fuka Mikołaj i nerwowo acz delikatnie stuka swoją łyżką w cynowy talerz. – Taką wytrwałość pod niebiosa wychwalać trzeba.
– Ejże, Mikołaju! – Giese uśmiecha się strofująco i na chwilę prostuje plecy. – Taka złośliwość twej naturze przecie obca, niespodobna. Dantyszek może męczący, irytujący jest, ale mu raczej współczuć trzeba, nie zaś na niego się gniewać. On cię lubi i ceni, mnie pewno też, i ufa nam. W imię nauki pozwalał nam na spiskowanie z luteraninem. Niestety, Sculteti napsuł mu sporo krwi a insze humory też zepsuł, taki błyskotliwy, a taki lekkomyślny, jak jakiś szlachciura z zaścianka.
– Ja głupot i występków Aleksandra bronić nie zamierzałem i nie zamierzam, ale uważać zawsze będę, że winy gonić należy, ale bronić człowieka nam trzeba. To chrześcijańska postawa jest. A człek istota słaba, błądząca…
– Słabość do Aleksandra masz, jako widzę. To prawda, matematyk i humanista on tęgi, ale sam na się sprasza srogie razy. A czasy trudne. I gorsze jeszcze być mogą. O tym pamiętać musimy. Rzeknę wprost: Dantyszek robi, co może, by twe nauki w Europie promować, dobry w tym jest, ale cywilnej odwagi nieraz mu nie staje. Lęka się i pląta w taktyki wszelakie, chciałby z każdym dobrze żyć, a wychodzi mu tak albo inak…
– Ha, ja to wiem, ty to wiesz – prycha Mikołaj – ale lepiej, żeby każdy patrzył swego. Przed Bogiem Jan przecie sam stanie. I ja, i ty, i Sculteti. Samiusieńcy. Dantyszek święty nie jest, znamy przecie. I obaj też wiemy, że trudno na dwa fronty walczyć, trudno też ze wszystkimi na dobrej stopie bywać. Być katolikiem i z protestantami się nie swarzyć, piękna to idea. I mnie ona przyświeca, ale nie zawsze tak się da. Niestety. Pomnisz, jakeś popełnił _De regno Christi_? Tyś też dwie armaty wytoczył. Bo kto chce zadowolić wszystkich, nikogo zadowolić nie zdoła.
– Tak, cięgów żem zażył, niestety. A Erazm Wielki nie zdążył nawet wypocin moich przeczytać. Odszedł, zostawiając po sobie pustkę wielką, świeć, Panie, nad jego duszą!
Istotnie, rękopis traktatu Giesego _O królestwie Chrystusowym_ dotarł do Erazma z Rotterdamu, jednak adresat zdołał tylko z wielką uprzejmością, która cechuje natury nieprzeciętne, odpisać drżącą ręką, że bardzo przeprasza, ale dzieła nie zdąży już przejrzeć. Bo przegrywa walkę z kostuchą. Giese pomodlił się więc za jego zdrowie, podumał, a potem wysłał swój traktat Filipowi Melanchtonowi do Wittenbergi. Chciał swoją książką pojednać oba wrogie obozy, ale nie znalazł uznania w żadnym z nich – dzieło nie zostało nawet wydrukowane. Stanisław Hozjusz, kanonik warmiński na stanowisku kantora od kwietnia 1539 roku, lecz oddelegowany na dwór królewski, dopatrzył się w nim „strasznych herezji”. Kopie dzieła Giesego przepadną w pomroce dziejów, a rękopis każe spalić szalejąca kontrreformacja36.
– A po której stronie Dantyszek stanął? – pyta Kopernik. – No, wiadomo, to nie Albrecht Hohenzollern, Jan zawsze stoi na straży prawdziwej wiary, tak przynajmniej powtarza. Ale czy w tym staniu… w tym jego stanie… błędów nie popełni? Oto jest pytanie!
– Ja też rzec o tym chciałem. Dantyszek to sprytny dyplomata, ale bywają i sprytniejsi. I tego się obawiam.
Łyżka bigosu zatrzymuje się w drodze do ust gospodarza.
– Kogóż masz na myśli?
Gość pochyla się nad stołem i zakulisowym tonem odpowiada:
– Stanisława Hozjusza… Ten to dopiero zagadka. Dantyszek go popierał i nadal popiera, a Sculteti mu drągi między koła kładł. Czyżby Aleksander oszalał? Co go w ten czas opętało? A ten Hozjusz przebiegły jest i… obawiam się… nieco mściwy.
– Fanatyk? Takich to trzeba się bać. Sculteti to gorąca głowa, krzykacz, pyskacz, ale w gruncie rzeczy poczciwy człek.
– Z ust żeś mi to wyjął, Mikołaju! – Po chwili biskup dorzuca: – Hozjusz ponoć z królową Boną spiskuje…
– Nasz Sculteti, zdaje się, też.
– Ale to Włoszka, ognista, programu politycznego nie ma, a rządzić lubi, przeto wszystko się zdarzyć może – mówi Giese.
– A ten nasz były królewski sekretarz, a obecny młot na kacerzy ma i może dobre chęci, ale… jako prawi porzekadło… dobrymi chęciami piekło brukowane bywa…
– Otóż to – konstatuje przyjaciel astronoma.
– _Aut papista, aut satanista37_… to chyba jego zawołanie.
– Bona mawia o nim tak: „Ten Hozjusz łączy w sobie naiwność gołębia z mądrością węża” – Tiedemann parodiuje królewski ton z obcym akcentem. – Zdaje mi się, że on celowo pozory tej naiwności stwarza. Przebiegłość jego jak mądrość ma wyglądać.
– Taka królowa łatwowierna? – dziwi się Kopernik.
– Dziwna, zmienna, nieprzewidywalna trochę. Księżycowa słabość nad nią chyba władzę sprawuje.
– To może ona biskupem chce zostać… – Kopernik robi głupią minę. Jak pajacyk na ulicznym przedstawieniu.
– A jakże!
Śmieją się i stukają kubkami z głogowym winem, najedzeni, opierając się o zaplecki krzeseł. Helga, zawsze czujna, sprząta ze stołu i szepce, że zaraz doniesie więcej wina.
– Tak po prawdzie – dorzuca Giese – to ona już coś przegaduje, żeby z Hiszpanii wojsko zaciężne sprowadzić.
– Wojsko?! – Kopernik aż podrywa się z miejsca.
– Nie gorączkuj się tak. Rycerzy generała Ignacego z Loyoli do nas przyzywa.
– To dobrze czy źle?
– Sam nie wiem. Rycerzy z krzyżem na habitach już mieliśmy i nie było nam z nimi dobrze.
Chwila milczenia rozlewa się w przestrzeni niczym alkohol w żyłach. Z kominka dobiega trzask dogorywających polan.
– Ale, przyznam, o Hozjuszu niewiele wiem – mówi astronom. – A ty?
– Krakus, w pięćset czwartym się ponoć urodził, od trzydziestego ósmego jest sekretarzem króla naszego Zygmunta Starego. Żyłkę polemisty ma, a do tego poeta, przeto się metaforami wykręcić potrafi. Oczytany, ukształtowany po włosku. Dzieci magnackie nauczał i z biskupem Tomickim w bliskich stosunkach był.
– A co on pisał, poeta jeden? – Ironiczny błysk w oczach Mikołaja.
– Elegie i epigramy głównie…
– Panie w nich wielbi jak nasz Dantyszek?
Tiedemann kręci głową i patrzy na gospodarza z lekką naganą.
– Sławi w nich czołowe osobistości Rzeczypospolitej.
– A to sprytny duszek! – Kopernik uśmiecha się łobuzersko.
– I był wielbicielem Erazma z Rotterdamu.
– Był? Już nie jest? – Zdziwienie pęcznieje.
– Chyba teraz bardziej radykalnie na świat patrzy.
– A dyplom jaki ma?
– Doktorat obojga praw – oświadcza Giese.
– Jurysta śliski?
– Podobno.
– I cóż jeszcze o nim powiesz, szlachetny biskupie? Byle prawdę, samą prawdę i tylko prawdę. – W głosie Mikołaja pobrzmiewa nutka żakowskiego plotkarstwa.
– Z kanclerzem Samuelem Maciejowskim spiskuje.
– A poglądy jakieś ma… czy tylko te wygodne?
– Powtarza, że Pismo święte bez autorytetu Kościoła ma rangę równą bajkom Ezopa.
– To już, zdaniem twoim, Tiedemannie, herezja, czy jeszcze nie?
– Raczej antyherezja – diagnozuje biskup – która z herezjami walczy, a herezją śmierdzi.
– Pijmy, miły bracie, bo to chyba nie od wina głowa mnie rozbolała, tylko od tych zbyt nabożnych ludzi… Co się robi za dobre, oj, nie jest już dobre, tak mawiał mój wuj.
– Rację masz, wypijmy, znieczulić się trzeba. Ja pewną rzecz już jakoś przetrawiłem, ale ty jeszcze nie. Coś usłyszeć musisz.
– To ty więcej tych bombard w zanadrzu trzymasz?
– No…
– Zatem piję i słucham. – Obrotny badacz sfer niebieskich przymyka na chwilę oczy.
Zza okien dochodzą krzyki Helgi i Hieronima.
Mikołaj odkłada kubek i wstaje, by rzucić okiem przez szyby. Na polu służebni biegają w kółko za czubatą kurą. Pewnie kucharka chce zarżnąć owo ptaszysko, a ono najwyraźniej ma inne plany. I jeszcze gdacze niczym baby na jarmarku. Na błotnistym dziś podwórzu złapanie kury wcale nie jest takie łatwe. Ot, kurza komedia. Nic dodać, nic ująć, tylko łeb uciąć.
Giese patrzy wyczekująco na przyjaciela, a ten, odwracając się od okna, macha tylko ręką na znak, że pod fromborskim niebem nie dzieje się nic na tyle ważnego, by o tym mówić.
– Hozjusz ma poglądy zdecydowanie różne od twoich – podejmuje przerwany wątek biskup – w kwestii biblistyki… Jest przeciwnikiem tłumaczenia Biblii na język polski, gdyż wulgarny ten język, zdaniem jego, do przełożenia Pisma Świętego się nie nadaje. Mawia też, że od znajomości Słowa Bożego pożyteczniejsza jest… ignorancja ludu.
– O Boże! – Kopernik chowa twarz w dłoniach. – Boże, zlituj się!
– Nabożeństwa w języku zrozumiałym dla uczestników też niedobre są, tak twierdzi, bo rozumienie spraw boskich złe owoce przynosi, gdyż z wiarą się kłóci.
– O, _sancta simplicitas_38 – rzuca kanonik.
– On się nawet sierdzi, gdy listy pisane polską mową otrzymuje. Odpisuje wtedy tak: _Linqua catholica hoc est latina39_.
– I on takimż sposobem chce walczyć z Lutrem, który ludowi dał dostęp do Słowa Bożego? To ja już o wiarę naszą się boję! Ale nie mogę go wyrozumieć. Jak on to uzasadnia?
– Ano jakoś tak – tłumaczy Tiedemann. – Ten, co mniej rozumie, jest zazwyczaj bardziej pobożny. Ci, którzy wszystko w Kościele rozumieją, nabierają łatwo pogardy dla religii. Ci, którzy niczego nie rozumieją, są pełni podziwu dla wszystkiego, co z Kościołem związane.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_